sobota, 30 czerwca 2018

Z uśmiechem.


Pani stała przed wystawą zamkniętej dzisiaj taniej księgarni i oblizywała się całkiem jawnie. Aż zerknąłem na wystawę, co ją sprowokowało, a tam albumowe wydanie książki na temat grillowanych specjałów. Bo chyba nie horror… Pan w białej koszuli dosypiał na chodniku układając się na połamanych płytkach w pozycji embrionalnej. Miejsce wybrał zdumiewające – nieopodal izby wytrzeźwień i zanim odespał upojną noc wylądował w niej właśnie, odprowadzany kpinami tych trzymających się nieco bliżej pionu, choćby dzięki słupkom znaków drogowych. Dziewczę białoskóre i w białych spodenkach miało na pośladku czerwoną plamę w kształcie Australii – pewnie wysiedzianą na twardych ławkach, ale może trafiła na ssaka o wielkim gębofonie i to była gigantyczna malinka? Chciałem tak myśleć, bo poprawiało mi to humor, którego zepsuć już nie dał rady ani wiatr, ani kłębiące się niespiesznie stalowe chmury. Ciekawe, że krótkie spodenki chętniej osłaniają nerki, niż pośladki – najwyraźniej przegapiłem zmianę standardu – być może teraz młodzież czuje się zawstydzona obnażając plecy? Jak to dziewczę posiadające jeszcze dziecinny tłuszczyk okalający pępek - ów pępek eksponowało chętnie, ale nereczki miało skrupulatnie okryte i bluzeczka mikrotrenem snuła się po jej zapleczu zupełnie po jaskółczemu. Pani z kuleczką włosów na głowie usiłowała odstraszyć mnie wzrokiem przechodząc na czerwonych światłach, a przecież ja niczym żona Lota skamieliną byłem na krawężniku i nie zamierzałem jej ani przeszkadzać, ani pomagać. Może byłem podobny do kogoś, komu nie wolno nawet okiem rzucić w jej stronę. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, bo mogę wyglądać na wiele, ale na żonę, to już zupełnie się nie nadaję. Taki defekt genetyczny, któremu żadna depilacja, fryzjer, czy makijaż  nie wystarczy nawet wtedy, kiedy światło zacznie niedomagać. I niosłem uśmiech cokolwiek łajdacki przez Miasto i drobne złośliwostki wiłem sobie pod nosem. Ale sobie, więc je zachowam w ukryciu.

piątek, 29 czerwca 2018

Latem dni są bogatsze w treść i czas.


Pani uboga cieleśnie okropnie zamartwiała się, że jej bogaciej wyposażona koleżanka niosąca pizzę dopuści do sytuacji, w której kurz z pobliskiej budowy stanie się dominującą przyprawą i prosiła o zamknięcie tekturowej koperty, ale koleżanka pilnie musiała podtrzymać funkcje życiowe w obliczu zdecydowanie bardziej rozbudowanego organizmu i niewzruszenie pochłaniała kęsy w tempie godnym wilka na przednówku. Widok przedni, choć pospolity i nie stanowiący objawienia na miarę encyklopedii dowolnie malej społeczności. Kwitnąca bladoróżowo magnolia zdawała się urągać latu, bo przecież ona kwitnąć uwielbia, zanim liście na drzewach się pojawią, a tu taka anomalia. Już morwa potrafi zrzucić owoce, dereń brzemienny nasieniem zieleni się czekając na słoneczne pocałunki, dzikie wiśnie i czeremchy czernią się, żeby choć nocami zaznały spokoju dojrzałe owoce. Jakiś szpak wydziobuje z trawnika niedopałki i usiłuje je jakoś rozdrobnić, żeby dzieci dały radę to strawić i sam już nie wiem, czy zdumiewać się bardziej ojcowskim zaufaniem do młodzieżowych żołądków, czy głupoty tegoż, bo przecież owoce wszędzie obecne aż się proszą o dożynki. Peruwiańczyk, w narodowej koszulce przemierzał szlak ku najbardziej nieodpowiedzialnej części miasta, bez świadomości czym to grozi, jednak pora była zbyt młoda na dziczyznę, więc spocony był wyłącznie z powodu agresji fali świetlnej. Studencka sztuka trwała zamknięta kagańcem metalowego ogrodzenia i starzała się niespiesznie, żeby wreszcie przestać być współczesną tandetą, a stać się wybitnym dziełem antyku. Drzewa troszeczkę się podśmiewały z tych aspiracji, jednak nie były jawnie wulgarne i można było trwać w domniemaniu, że to tylko dobry humor związany z  niedojrzale zieleniejącymi orzechami włoskimi. Szukałem w sobie odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”, bo pytać głośno nie chciałem – zbyt łatwo zadawać pytania, a tak trudno prawdziwie odpowiedzieć. Drogi i budynki zaczynają nabierać kształtów, Miasto śmierdzi, bo tylko takim aromatem potrafi się przystroić. Korki, tłumy, obojętność i nienawiść. Zmęczenie i niepewność. Tylko młodość potrafi zerwać zasieki i wbrew wszystkiemu lizać jednego loda w trójkę nie bacząc na wirusy, płeć i wyznanie. Sąsiad w niepowtarzalnych słowach przeanalizował poziom sportowy narodu, po czym udał się na zasłużoną konsumpcję w konkurencji olimpijskiej od dawna znanej pod nazwą „cztery raz sto z zagrychą” zanim echo zwróciło mu wszystkie słowa. W końcu olimpiada też co cztery lata, a materiał genetyczny w tym czasie potrafi się rozeschnąć do rozkładu, albo zmumifikować zgoła. Pani ubrana w czerń niemal doskonałą złamała jednoznaczność lakierem na dwóch paznokciach spatynowaną, metaliczną zielenią, wymagającą dojrzałego oświetlenia, żeby dało się wykryć różnicę. I Zorro pojawił się w Mieście, wycinając zygzak podpisu w wystrzyżonych czuprynach niewiast o głosie głęboko męskim. Przeszła pomimo staruszka ze swoim panem, a tak niskopienni byli, że nawet horyzontu nie zasłaniali i bez wysiłku mógłbym kontemplować widnokrąg, gdyby był… Ale zamiast niego były żurawie pilnujące zagęszczenia nieboskłonu ponad potrzeby natury.

Niebezpieczne koincydencje.


Wysiadł z jakiegoś autobusu bardzo niezgrabnie. Prototyp robota może, ale najpewniej nastolatek, którego fizyczność zmienia się tak szybko, że świadomością za nią nie nadążała. Pajęczak taki. Wysoki ponad miarę, chudymi odnóżami weryfikował przestrzeń najbliższą, a żuwaczki poruszały mu się w rytm narzucony słuchawkami. Kaleki był to okaz pajęczaka, bo odnóży zaledwie cztery, ale wszystkie tańczyły niezgrabności w kubańskich rytmach. I miniasty był niezwykle – gdyby mi czas pozwolił, zapewne stałbym się świadkiem doznań wielkich i nieprzemijalnych, jednak straciłem go z zasięgu wzroku, nim fascynacja jego fizjonomią stała się chorobliwą. Dopiero gdy ochłonąłem żal mi się stało własnej niefrasobliwości – mogłem poświęcić ową chwilę na wysoce prawdopodobny ciąg dalszy doznań.
Jakieś dziecko w wózeczku parsknęło śmiechem, a dzieci śmiać się potrafią nawet tymi częściami ciała, których istnienia absolutnie się nie domyślam, a gdybym pełną nazwę usłyszał, to pomyślałbym, że ktoś mnie obraża. Próbuję skłonić wróbla, żeby usiadł mi w wądołku dłoni i wyciągam rękę tuż nad ziemię, żeby nie musiał bić rekordu świata w skoku wzwyż, jednak trafiam na niewiernego Tomasza i tylko mi się przygląda z przekąsem. Pluć nie potrafił, ale potraktował mnie wystarczająco pogardliwie, żebym zaniechał dalszych prowokacji. Jakaś pani minęła mnie w słowach, które wypowiadała do-wewnętrznie i tylko moja zuchwałość powiła uzurpację, że to do mnie. Licealista śpiewał wąskimi wargami piosenkę, której nie znam, kos najczarniejszy z kosów podglądał mnie z wysokości parkanu takim wzrokiem, że tylko czekałem, aż pokaże mi gest Kozakiewicza. Przyspieszyłem, bo za mną pani z siateczkami pełnymi wiktuałów świeżych i pachnących, więc nie chciałem oblany rumieńcem stać się zalążkiem nie mojej opowieści.
Bo przecież… skoro ja… to dlaczego nie inni? Pora dorosnąć do uczciwości – im też wolno. Mniemać, dywagować i subiektywną ekstrawagancją zwieńczyć własnym smakiem widzenie mnie również. Przecież jestem widzialny i namacalny. I nie mam żadnych przeciwwskazań (bez względu na specjalizację medyczną), żeby stać się cudzą historią. Przynajmniej nic o tym nie wiem i do lekarza z moim problemem pójść nie zamierzam. Za to zawzięty jestem jak Hammurabi – oko za oko. Ja też napiszę! O tobie! Jeśli tylko zdołam cię dostrzec. Strzeż się - nie tyle pociągu, co mojego wzroku. Już jutro znajdę cię!

wtorek, 26 czerwca 2018

Strażnik.


Niemal przeźroczysty Chińczyk wchodził do wody. Chciałem krzyknąć, ale popatrzył na mnie ostrzegawczo spod ronda ryżowego kapelusza, żebym nie zakłócał i głos mi odjęło. Szedł wprost w wodę, w ubraniu, bez żadnego lęku i jakiegokolwiek celu, który byłbym w stanie dostrzec wzrokiem nienawykłym do szukania niepojętego. A on szedł, aż kapelusz swobodnie zaczął się unosić na powierzchni, obok wzburzonej rzęsy wodnej i szamoczących się w ciepłym wietrze trzcin. Wszedł tam i nie wychynął już więcej. Tylko kapelusz pił wodę, jakby był spragniony wilgoci i nasiąkał głębią brązu, kołysząc się na gasnącej fali. Stałem i patrzyłem, jak toń kipiąca bąblami gazów dennych uspokaja się niespiesznie i wygładzają się zmarszczki na powierzchni, która za chwilę zacznie się zarzekać, że spokój święty panuje od stworzenia świata. Już tylko szuwar kołysał się bezwolnie trącany wiatrem.

W moim parku, w miejscu, w które przychodziłem bez mała codziennie, z pustej ławki wstał przeźroczysty Chińczyk – z siwą, wypielęgnowaną bródką, która zdawała się być bardziej antyczna niż parkowe pomniki przyrody, w sukni o kolorze spłowiałej do szarości bieli… Kiedy zasiedlał ową ławkę pozostawał prawie niewidzialny, jak cień mgieł porannych. Tylko na sumieniu zostawiał posmak niejasnego przeczucia, że coś działo się poza postrzeganiem, ale trzeba było nieomal na kolanach mu usiąść, żeby pośród pejzażu dojrzeć żywego człowieka.

A przecież tam był…Chyba od zawsze… Od mojego zawsze był tam na pewno. Pamiętam, jak odrzucił mi piłkę, która potoczyła się pchnięta niezdarnie ręką trzyletniego szkraba… Zieloność jego oczu uzupełniała głębię koron czerwcowych drzew dojrzałością, gdy piłka wracała już i obijała żwirową ścieżkę, skacząc w taktach gasnących ku mojej niezgrabności, a ja świat pożerałem w zachwycie oczami i otwartymi ustami. Matka, plotkująca pośród ciepła wczesnego lata z inną, której dziecinka zasnęła w wózeczku, gaworząc przez sen coś słodkiego i pachnącego mlekiem i pełnią szczęścia nie zauważyła nic, a ja nie potrafiłem wtedy opowiedzieć wiarygodnie nawet tak prostego zdarzenia, jednak spojrzenie zielonookie zostało we mnie wypalone ideogramem na całą dorosłą podświadomość. Pierwsze, któremu udało się przedrzeć do świadomości. Przekleństwo? Klątwa Nemesis, którą namaszczony zostałem już w kołysce?

I właśnie dziś, kiedy niebo zostało przecięte szponem niedopowiedzenia, a w ponurej zmarszczce osiedliła się granatowa kipiel wylewająca się z blizny, kolonizując nieboskłon po krawędzie postrzegania, a nad głową kowadło burzowej chmury nabierało fizyczności i żelaznym kształtem zwiastowało nieuniknioną, dramatyczną przyszłość, ów Chińczyk odepchnął starczymi dłońmi ławkę, wstał i nie spiesząc się wcale z premedytacją poszedł w wodę. W staw, w którym żadna ryba nie miała odwagi ikry złożyć, a ptaki wolały pić wodę z okolicznych kałuż, z porzuconych plastikowych kufli, rosę zlizywać z źdźbeł traw, niż choćby się zbliżyć do niego.

Poszedł i woda pochłonęła go do szczętu, po kres istnienia, a on niemy, zmęczony życiem zanurzył się nie kalając toni najdrobniejszą skargą, czy choćby kręgami szumiącymi nadzieje i niedopowiedzenia. Po prostu – wszedł w wodę i stał się stawem. Zniknął, chociaż zanim to uczynił i tak był trudno dostrzegalny. Był bladą namiastką, kwintesencją fatamorgany, która dopiero zamierza wykluć się pośród pustynnych wydm, kiedy oko zarażone nadzieją zerknie na horyzont.

Wszedł w wodę, jakby wracał na łono matki, w spowolnionym filmie, który chochlik złośliwie wyświetla do tyłu, szukał matczynego ciepła, delikatności i tkliwości zamkniętej w łonie ciężarnej kobiety, w świat, który zamknąć się daje w dwóch drobnych dłoniach nad pępkiem położonych pieszczotą i nadziejami większymi od rosnącego brzucha. W raj, gdzie radość tłucze się maluteńkimi stópkami chcąc się nią podzielić z każdym, komu dane jest to poczuć. Ech! Niemal uśmiech byłej-przyszłej matki widziałem, kiedy szedł na przekór czasowi, pod prąd zdarzeń i z każdym krokiem generował szczęśliwość rosnącej ignorancji. Że też nie miałem piłki, którą mógłbym mu wtedy odrzucić…

Zapewne zdawało mi się, może pijany byłem absurdalnością widzenia, albo obciążony pomrocznością jasną, lecz z każdym krokiem Chińczyk stawał się młodszym, niższym, mniej naznaczonym zmarszczkami, a jego wzrokiem można było rozpalić ognie świętego Elma aż po sąd ostateczny. Pomiędzy ławką, a stawem szemrała ścieżka chwilowa, niedokończona; ot – na jeden krok zaledwie. Pojawiała się na okamgnienie przed koniecznością i znikała, gdy tylko jej zasadność bledła. Zupełnie tak, jak czas uwielbia się zachowywać – każde jutro jest potrzebą i euforią niepoznanego, a każde wczoraj nudne rutyną i cynizmem obserwatora obarczonego pamięcią.

Tymczasem szedł w toń, a woda nie zamierzała się skarżyć – jednym sykiem nie zaprotestowała, kiedy wchodził w nią płynniej, niż gorący nóż tonie w maselniczce pełnej i oszronionej po nocy nadaremnie spędzonej w lodówce. Szedł rozgarniając wodę na boki, a ja patrząc na ten spektakl niespodziany czułem się widzem – nie do końca dojrzałym, bez karnetu i programu, a jednak czułem, jak we mnie dojrzewają uczucia z pogranicza łagodności. Jak uspokaja się we mnie ruch toksyn, jak stabilizują się organy usuwając poza ich pojęcie ciemną plazmę wszelkich nieszczęść.

Z każdym jego krokiem w toń czułem młodniejący organizm Chińczyka, niczym zmarszczkę na czole dojrzewającym do zrozumienia. Czułem, jak we mnie rozkwita witalność, jak nabieram mocy i sił, których jeszcze o poranku nie miałem odwagi podejrzewać nawet w marzeniach tak intymnych, że tylko mi znanych. On szedł w głębiny, których nikomu zbadać się nie chciało, bo każdy wolał posługiwać się sztampą i korzystać z wzorów wyrytych na dawno temu powstałych tablicach. Więc kolejny mierniczy powielał je skwapliwie czerwoną pieczęcią, zamiast zmierzyć - ciągnięty za ramię podszeptem, którego nie udawało się ubrać w dowolną tożsamość, choćby nie wiem jak nieprawdopodobną. Cagliostro? Pytia we własnej osobie? Światowid? Amon Re? Ten-który-wszystko-widzi z opowieści Apaczów snutych pośród nocy otulonych bezpiecznie tysiącem i jedną milą od najbliższego niebezpieczeństwa? Bóg, skrywający się w cieniu trociczek zapalanych co wieczór na domowym ołtarzu w chińskiej dzielnicy NY?

Kowadło nad głową, znienacka rozpoczęło wojnę i agresję skierowało na okalające staw buki i dęby. Sękate, doświadczone historią drzewa starały się rozproszyć nienawiść i wykorzystać ją, aby spalić w niej pasożyty bluszczy, grzybów, hub i owadów groźniejszych od boga piorunów. Wojna trwała, kowadło rozmieniało się na drobne w szybkostrzelnych, wielkokalibrowych patronach deszczu, a firmament wykazywał pewien niepokój wobec niewzruszoności ziemi. Obca niebu była stoicka obojętność, która pielęgnowana wiekami i podszyta cyniczną dojrzałością śmiała twierdzić:

- „I tak nigdzie nie ucieknę. Niech się dzieje, jestem u siebie i na banicję nie mam ani ochoty, ani nawet butów. Więc trwam i sycę się każdą chwilą istnienia, zupełnie tak samo, jak czynią to starcy wobec świętej wojny, która chce zajrzeć pod strzechę domu pamiętającego genealogię rodu sięgającą raju, lub przynajmniej sarmackich aspiracji o wszechwładzy”.

Chińczyk szedł po zapewne śliskim, grząskim i zamulonym od gnijących liści dnie opadającym w stronę prawdopodobnej głębiny, którą ludzie zazwyczaj mylnie utożsamiają ze środkiem akwenu. Patrzyłem bezwolny, jakbym był bakterią na jego skórze, czy wszą drżącą we włosach – cóż mogłem ja? Przecież nawet głos mi zabrał przeźroczysty człowiek, który szedł w tę wodę, jakby odnalazł raj utracony. Wzrokiem beznamiętnym, pewnym i pozbawionym wątpliwości rysował w nurcie azymut i szedł. Sam, nie pytając nikogo o zdanie i bez cienia wahania. Szedł zupełnie Chrystusa nie przypominając, bo zamiast podeszwami stóp namaszczać powierzchnię, on nimi kontrolował dno ukryte pod warstwą mułu z gnijących liści.

Ja – stałem. Nieruchomo jak posąg, jak parkowa ławka, czy też suche drzewo, którego kręgosłup przegryźć zdołały wcześniej larwy kozioroga dębosza. Wytrwałe i głodne larwy – osiem lat ponoć trzeba, żeby drzewo smętnie zwiesiło głowę, a dorastające larwy pyrrusowym zwycięstwem oszołomione, upojone i syte nie zauważały jeszcze, że czas nowej stołówki poszukać. Tak i ja stałem, jako ta wygłodniała larwa kozioroga, a chińczyka kapelusz wiatr obracał, naśladując całkiem nieodległą karuzelę w Staromiejskim Parku, sprowadzoną za bezcen z Francji by dzieciom, za ostatni grosz ofiarować radość i pozwolić dotrwać dojrzałych lat beznadziei.

Popatrzyłem na ławkę, z której wstał Chińczyk. Gdzieś, poza nią szukał ciepła i drugiej młodości, już spłowiały, czarny stanik koronkowy, obwąchiwany niezbyt skrupulatnie przez maleńkie gryzonie sypiające na ogół pod azaliami. Wiatr szeleścił jakimś opakowaniem po chipsach, huczał szyderczo na dnie pustej butelki po piwie i uczył się grać na flecie, ad hoc sporządzonym z perforowanej pokrywy śmietnika. Ławka, jakich wiele porozrzucanych po największym miejskim parku w zależności od mody bywała zielona, bądź brązowa – betonowe szczudła i cztery deski pokrywane tanią olejnicą każdego roku, bo zima potrafi mocniej ukąsić drewno, niż osiłek powielający na siłowni spocone ruchy, żeby tricepsy, czy sześciopaki wyeksponować na własną chwałę nawet wtedy, kiedy okazji zabraknie.

Świat wypełnił się zapachem stłuczonej ziemi i czosnku niedźwiedziego, który stroszył mizerne listki czekające już słońca po deszczu z niecierpliwością tak wielką, że gdyby dostał wizytówkę z adresem, to poszedłby tam bez namysłu. Ciśnienie usiłowało skryć się w klombach pełnych dogorywających wiosennych kwiatów i dojrzewających liści drzew tak bogato różnorodnych, że lekcje można spokojnie prowadzić nie martwiąc się o niedostatek. Derenie, głogi, orzechy czarne, tulipanowce, rajskie jabłonie i dziesiątki innych drzew karmiły własne nasiona, aby zapewnić życiu kolejny cykl wbrew wściekłości kowadła zawieszonego tuż nad nimi i usiłującego spopielić nadzieje drzew na jutro.

Patrzyłem na pustą ławkę, a wiatr bawił się kapeluszem. Ostatnie bąble powietrza gnijącego w dennym mule zdążyły już odfrunąć do nieba, a Chińczyk stał się przeszłością, do której lepiej się nie przyznawać, z obawy o opinię na temat zdrowia psychicznego, które tak łatwo zakwestionować i ograniczyć życie do fizjologii sterowanej wymuszonymi, chemicznymi reakcjami organizmu. Woda uspokoiła się najszybciej, ziemia niewiele jej ustąpiła, a kowadło zapadło się w sobie, wystrzelane bardziej niż chciało się przyznać zdychało teraz na grabowym żywopłocie podziurawione świeżo ciętymi gałęziami, żeby forma geometrycznie zrozumiała dla trójwymiarowych umysłów cieszyła wzrok estetyką prostopadłościanów tak nienaturalnie krzywdzących przyrodę.

Podszedłem do wody, chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru, a wiatr wydmuchał w moją stronę kapelusz, który zaczął się do mnie łasić jak głodny pieszczot szczeniak. Wziąłem go w rękę, a on zapłakał ostatnimi łzami w wodę i dopominał się właściwości. Uległem chwili i włożyłem na głowę…

Kapelusz parował. Wiedzą i obrazami. Pochłaniał mnie i moje myśli. Układał się na mnie, jak niedźwiedź się układa na zimowy sen, wiedząc, że długie miesiące spędzi bez świadomości i wygodnie musi ułożyć się do ideału, żeby przetrwać. Kapelusz wziął sobie mnie na taką zimową wieczność i mościł się na mojej głowie, jakby wreszcie był u siebie. A potem spacyfikował moje myśli i widzenia i rzeczywistość nową namalował przed oczami. Na ławkę mnie powiódł i opowiadał historię. Tę, którą znał – jedyną historię, z która miał kontakt – historię tych, co przede mną nosili go na głowie. Historię stawu – czarnej czakry z której życie mogło wyjść tylko gorsze i która chciała rosnąć bez umiaru. Piekło, które wydrapało sobie pazurami światło dzienne i kaleczące wszystko, co w zasięgu wzroku. Piekło, które powiela się w takich miejscach malując własny południk planety, żeby ją pożreć całą.

Gdybym powiedział, że odwagi mi wystarczyło na oglądanie obrazów, byłbym kłamcą wierutnym. Zbladłem, może nawet pęcherz nie wytrzymał, lecz nie znalazłem w sobie sił na sprawdzenie, kiedy z otwartymi ustami czytałem woal kapelusza, z którego wylewało się jedno żądanie – TERAZ TY! Zostałeś strażnikiem czakry. Tej, ukrytej w stawie, jednej spośród wielu rozsypanych czarnym różańcem w pasie ziemi i czekającej okazji, żeby ją zdusić bez litości. Teraz ty, który ziemi oddasz każdą niegodziwość i pragnienie. Każdą nadzieję i westchnienie, żeby stać się czystym i przeźroczystym, aby pochłonąć przeciwieństwo, kiedy tylko będziesz gotowy. Zrób to choćby dziś… Bądź czysty i zniweluj ile tylko dasz radę. Kup czas światu. Jutro kup. Aż przyjdzie ten, który rozepnie czarny różaniec.

Nie byłem gotowy, a chińczyk… szukał czystości trzydzieści lat co najmniej. Siedziałem na ławce i sam już nie wiem, czy blady, czy przeźroczysty. Chmury podarte przez drzewa wiatr wygnał jak strzępy papieru. Siedziałem słuchając opowieści z wnętrza kapelusza, a słońce usiłowało lizać moje stopy. Ziemia parowała szczęściem i żyznością, ja parowałem niedowierzaniem i strachem wielkim. Kapelusz mnie wybrał? Żebym stał się kolejnym, który wejdzie bez strachu w staw tak czarny, że nawet zmarszczki na nim wydają się iluzją? Dlaczego? Czemu to właśnie ja mam być tym, który…

Coś wytrąciło mnie z zadumy podszytej tak wielkim strachem, że aż mi wargi drżały, więc chwyciłem się zaburzenia, bo chwytać chciałem cokolwiek, żeby odepchnąć wiadomości spod kapelusza płynące. Zmrużyłem oczy. Każda dygresja wytrącająca mnie z tego stanu hipnozy, letargu, mirażu wydawała się alternatywą pożądaną i upragnioną, więc wyciągnąłem dłonie…

Po żwirowej alejce podskakiwała w moim kierunku gumowa piłka… Kiedy ją schwytałem i podniosłem wzrok… On tam był już… W pampersie, z obdartymi kolanami od żwiru, w który upadł kilka razy dziś, z bruzdami od łez na brudnej buzi… On… Taki jak ja… jeszcze nie Chińczyk… jak ja…

Ręce nie utrzymały gumowej piłki. Podskakując wracała właśnie do bobaska, który w skupieniu przyglądał się… Mi się przyglądał, jakby nie wierzył w moją obecność. Jakbym był zjawą, nicością, od której odbiła się piłka śpiewająca teraz w żwirze kroki powrotne…

niedziela, 24 czerwca 2018

Piesek.


- Zbyt dobrze się jej powodziło. Od dziecka. Oczko w głowie mamusi i tatusina księżniczka. Rozpieszczana była ponad jakąkolwiek miarę, a bezstresowe wychowanie dopełniło rysów jej charakteru. Pozbawiona była subtelności tak dokładnie, jakby chirurgicznie ją usunięto. Wyciągała ręce do świata, żeby był jej powolny i był, a jeśli nie chciał, to tatuś nakłaniał świat do kolaboracji portfelem, albo mamusia perswazją, czy urodą. Od zawsze świat poddawał się jej woli i ulegał. To była kwestia bezdyskusyjna – człowiek przemawiał do kufla, w którym piana zdążyła już się postarzeć, a stojący obok kufla łańcuszek oszronionych kieliszków pocił się niemiłosiernie czekając na unicestwienie.

Myślałem, że do siebie mówił, ale nie – podniósł wzrok o barwie rozcieńczonego wódką błękitu, po którym snuły się już mleczne mgły oszołomienia alkoholem. Patrzył wzrokiem obojętnym, niespiesznym i pozbawionym złudzeń. Więdnące w wazonie miniaturowe goździki i jakaś zasmarkana świeczka na stoliku wyglądały równie niechlujnie, jak jego oczy. A jednak złapał mnie wzrokiem i nie puszczał ani na moment wpatrując się we mnie blaszanym chłodem.

- A ona… - kontynuował monolog – wiedziała, że wolno jej wszystko, że wystarczy palcem pokazać i powiedzieć „chcę”, żeby dostać wszystko i wszystkich. Wiedziała i bezrefleksyjnie wymagała od otoczenia zachwytu i uległości. Deptała świat maluteńkimi stópkami i rosła ubrana w pychę i egocentryzm. Rosła pośród przepychu i przychylności, trochę w złotej klatce, trochę na ekskluzywnej witrynie, ale zawsze na piedestale. Nikt jej nie skarcił, życie nieustająco sprzyjało i kart los nie odwracał. Dziecko szczęścia po prostu.

Gość przerwał monolog i westchnął cicho podnosząc oszroniony kieliszek. Przechylił go nie krzywiąc się i poprawił natychmiast drugim. Dopiero wtedy umoczył usta w piwie, pozwalając pianie schnąć nad górną wargą. Oddechem mógł zdezynfekować już oddział szpitalny, ale głos skutecznie trzymał się zrozumiałości, choć brzmiał tak, jakby dochodził ze studni okradzionej z echa.

- Piękna była… Jest piękna i ma tego świadomość. Potrafi posługiwać się własną urodą wszędzie tam, gdzie pieniądze i władza nie są wystarczającą pokusą. Przez całe życie jest obiektem zachwytu i to nie tylko w męskich pragnieniach, lecz nawet heteroseksualne kobiety potrafi doprowadzić do szaleństwa i epizodu, który później wspominany jest z rumieńcem zawstydzenia i usprawiedliwiany młodzieńczą ciekawością, czy też niepoczytalnością po zbyt wielu kolorowych drinkach. Bawi się cudzymi uczuciami i kolekcjonuje trofea. Ludzi kolekcjonuje.

Wzdrygnął się i popatrzył z obrzydzeniem na stojącą przed nim baterię koralików. Tym razem trzy wypił i wyciągnął papierosa, żeby stłumić efekt spalonego gardła. Najwyraźniej piwo mu nie smakowało, bo odsunął je z pogardą. Patrzył na mnie, bo z obcym rozmawia się łatwiej. Obcy nie rozniesie po znajomych plotek, nie zna historii i nie zakwestionuje chronologii zdarzeń. Można pozwolić sobie na coś więcej niż ogólniki. Można się wygadać bezkarnie i bezpiecznie. A gdyby słuchacz okazał się paskudnym człowiekiem łatwo zwalić na alkohol, próbkę dramatyczną, czy też scenariusz do właśnie wymyślanej powieści.

- A potem przyszedł dzień, kiedy wyłuskała mnie z tłumu i wskazała palcem. Nikt jej nie zarzucił braku kultury, a ona nigdy nie miała problemu z tym, że czegoś nie wypada robić. Wypielęgnowaną dłoń skierowała na mnie i powiedziała „chcę”. Byłem zachwycony tym zauważeniem, choć nie dysponowałem walorami towarzyskimi godnymi uwagi. Ani pozycji, ani majątku, a uroda… trudno mówić o urodzie w moim przypadku. A jednak wskazała właśnie mnie i kupiła mnie od niechcenia pierwszym gestem. Nie potrafiłem się bronić, nawet nie wiedziałem, że powinienem. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, to pewnie bym go opluł, że z zawiści tak mówi. Poszedłem za nią z cielęcym wzrokiem i prowadzała mnie końcem paluszka jak oswojonego pieska kanapowca. Byłem jej własnością. Nikim ważnym. Pozwalała mi grzać się w jej blasku i od czasu do czasu spełniać jej kaprysy. Byłem laleczką do zabawy, ale laleczką dla dużej dziewczynki. Potrafiła być podła. Znaczy… gdyby w ogóle rozumiała takie pojęcie, ale dziś wiem, że nie rozumie. Uznała, że wyświadcza mi łaskę pozwalając mi zbliżyć się do siebie.

Dokończył łańcuszek i skinął na kelnera, żeby rachunek przyniósł i zabrał puste szkło. W oczach miał pustynię uczuciową, jednak alkohol ominął chyba te ośrodki, które miały go znieczulić bo kontynuował opowieść beznamiętnie.

- Stałem się jej własnością. Bez własnego zdania, bez szacunku. Jak niewolnik, któremu wolno wyłącznie spełniać rozkazy, nie bacząc na to, jak bardzo są ekstrawaganckie. Nie musiała podnosić głosu, ani straszyć. Potrafiła wzrokiem zgasić zalążek buntu, czy błahej niepewności. Potrafiła uśmiechem i ciepłym słowem namówić mnie na każdą niegodziwość, fanaberię, czy kaprys lubieżny. Zdarzało się jej bawić ciałem czy dumą gości i nikt w jej otoczeniu nie był bezpieczny. Uciekłem wreszcie, kiedy zrozumiałem, jak toksycznym był ten związek – jeśli można mówić o związku, kiedy byłem bezwolnym w jej rękach. Zostawiła mnie na chwilę wystarczająco długą, żebym zdołał się obudzić i uciekłem właśnie dziś. Uciekłem od pięknej pani, chociaż sam siebie biczuję teraz, że krzywdzę ją i sam siebie kaleczę tą ucieczką.

- Trzy takie różańce już wypiłem licząc, że utopię świadomość w gorzałce i zapomnę, ale nie potrafię zapomnieć. Alkohol ledwie brzegi świadomości obmywa i resztkami wytrwałości się bronię przed powrotem i autodestrukcją. Jeśli zmięknę choć trochę, to wrócę i będę żebrał o wybaczenie i zostanę niewolnikiem już po kres. Bo drugi raz uciec nie znajdę siły, a jeśli mnie wygna, będę skamlał i biegł za nią na koniec świata choćby, nie licząc na nic więcej, jak jej bliskość. I cieszył się będę z kopniaka, bo to też jest zauważenie…

Popatrzył na mnie, położył jakieś banknoty na stole i nie czekając na kelnera wstał i szedł w stronę wyjścia. Miałem w głowie mętlik, jakby tę wódkę we mnie wlewał, a nie w siebie. Chciałem zapytać, złapać za rękę i poznać więcej szczegółów, ale on już zbliżał się do drzwi. Patrzyłem na spuszczone ramiona, wiszącą głowę i ten obraz beznadziejnego przygnębienia. Nim doszedł do wyjścia drzwi otworzyły się szeroko. Do środka wchodziła jakaś pani kołysząc biodrami i stukając szpilkami rytm, do którego samcze serca klientów restauracji zaczęły się synchronizować. Gość jęknął opadając na kolana, a pani minęła go nie zaszczycając zauważeniem.

Przeszła obok mnie szukając wolnego stolika, a kelner, który jeszcze nie zdążył posprzątać po gościu wypychał mnie bezkompromisowo, rezygnując z zapłaty za kawę, żebym tylko zwolnił stolik dla tej kobiety i niemal rękawem służbowej marynarki usiłował przetrzeć blat stołu. Moja na wpół wypita kawa zniknęła mi sprzed nosa, a ja nie wiedząc kiedy stałem już pochylony w ukłonie i gdybym miał ogonek zacząłbym nim merdać, żeby sprawić jej przyjemność. Zdążyła usiąść, kiedy mój rozmówca wrócił i pojawił się obok mnie. Popatrzył na mnie ze smutkiem wciąż na kolanach. Usiłował całować jej stopy pod stołem, ale odepchnęła go butem, więc został tam czekając na chwilę łaski. Mnie kelner wypchnął, jakbym był niepożądanym gościem i tylko temu zawdzięczam resztki rozumu. Wyszedłem twarz wiatrom oddając, żeby ostygnąć, a on został…

A raczej to co z niego zostało, tkwiło pod stołem czekając na jakiekolwiek polecenie.

sobota, 23 czerwca 2018

Chłodnym wzrokiem.


Jak wytrawny traper ustawił się z wiatrem tak, żebym go nie wyczuł, choćbym dysponował najdoskonalszym powonieniem. Dżinsy w kolorze chodnika, koszula niegdyś kraciasta, broda od narodzin nie znająca pielęgnacji i wąsiska penetrujące świat niczym wibrysy. Do tego długie siwe strąki wystające spod wełnianej czapeczki z pomponem i uśmiech niezłośliwie dopominający się uwagi otoczenia na pobrużdżonej twarzy. Taki spleśniały krasnoludek, który ożył na śmietnisku po kliku latach zapomnienia i usiłuje śmiechem porazić świat. Tym razem spieszył do tramwaju, który dzisiaj sam sobie się dziwił, jaką trasą będzie jechał. Bo zaczęły się wakacje, a wraz z nimi zmasowane remonty. Teraz wsiada się do tramwaju z ciekawości – dokąd i którędy pojedzie. Ja wolałem większą część trasy przedreptać na własnych nogach, bo ciekawość innego rodzaju we mnie mieszka. Wiatroszczelne kurtki zastąpiły bluzeczki składające się niemal w całości z ramiączek i braku materiału. Sandałki również zostały w domach, a ich miejsce zajęły adidasy. Wiatr wywiał tłumy gdzieś poza zasięg wzroku i tylko w rynku kłębi się cyklon z epicentrum przy ratuszowych wieżach. Otwarte drzwi restauracji kuszą aromatami tak rozmaitymi, że chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Więc szukają. Często turyści, ale i tubylcy się trafiają, żeby w zaciszu kawiarnianego ogródeczka cieszyć się widokami przy szklaneczce alibi i podglądać świat całkiem bezwstydnie.

piątek, 22 czerwca 2018

Nic stałego.


Rudowłosa pani stała na przystanku ubrana dołem ubożuchno, zupełnie, jakby nie słuchała zapowiedzi, że ma zdecydowanie pochłodnieć. Ja również nie słuchałem, albo raczej słuchałem i zignorowałem. Siedziałem na ławeczce, a wiatr figlował po skórze malując zimne esy floresy. Ów wiatr również zignorowałem, bo zaabsorbowała mnie rudowłosa kobieta w zielonym żakiecie. Jej łydki i uda pokryły się gęsią skórką przecudnej urody, aż zacząłem zazdrościć. Bo ja nie potrafię tak pięknie marznąć. Wsiadła wreszcie w jakiś autobus i było widać, jak z wdziękiem zadrżała pod marynarką. Dzieci przybrane kwiatami i mamusie masowo podążające ostatni raz w sezonie do szkół mijają wózki wypełnione piszczącą ciekawością. Pani (pomimo biustonosza) drapiąca brodawkami przestrzeń mija panią o tak agresywnym makijażu, że ustami mogłaby rozpalać ogniska. Gość w garniturze ostrzyżony na zero, żeby wyprzedzić dojrzewającą łysinę, która niczym ruchome piaski pochłania wciąż większe przestrzenie mija mięśniaka bez żadnego wysiłku niosącego w dłoni dwie butelki piwa i pół kilo bobu. Maluteńka dziewczynka w parku w zachwycie ścigała wróble, umykające bez popłochu w krzaki rododendronów, lub koronę wiązowca zachodniego, ale to minięcie nie sprawiało dziewczynce przykrości, lecz stanowiło wyzwanie, żeby podjąć kolejną próbę i na małych nóżkach pościgać się z ptaszkami. Minąłem panią tak uroczo nadmiarową, że aż się zachłysnąłem, a tymczasem poranek mijał i dzień okrzepł zupełnie, jednak co mijał poranek, to już sam nie wiem, bo owego mijania mnóstwo dziś. Widać dzień taki – może święto pominiętych?

czwartek, 21 czerwca 2018

Nieobojętni.


Do autobusu wsiadł facet trzymający pod pachą dwie kule. Jego aura opanowała wnętrze niemal w tej samej chwili, kiedy drzwi się zamknęły. Ocet. Pot i ocet. Plus brudu więcej niż trochę. Rozejrzałem się, ale ludzie wokół zamknęli zmysły w wewnętrznych światach i tylko dzieci w wózkach przewracały oczami szukając zaczepki, bo ciekawość gnała ich zmysły w świat szeroki tak bardzo, jak tylko wzrok pozwala. Nazwałem go roboczo Sumakiem, bo to drzewko niskopienne i ma w nazwie epitet „octowiec”.
Młoda pani, obcięta na krótko, ale na tyle interesująco, że fryzura podkreślała urodę twarzy usiłowała wpasować nerki w metalową rurę, która miała służyć za poręcz i uchwyt dla stojących pasażerów. Ciało miała okryte co najwyżej oszczędnie – tyle, żeby intymnością nie podrapać co bardziej pruderyjnych sumień. Klapki na bosych nogach, kusa spódniczka i bluzeczka na bardzo długich ramiączkach nieudolnie ukrywająca biustonosz. Gdyby nie on mogłaby udawać chłopca, któremu zarost jeszcze nie wyrósł i miał kłopot z dokończeniem mutacji, ale wielowarstwowa tkanina usiłowała nadrobić niedostatki tkanki tłuszczowej na tyle sugestywnie, że wątpliwości płciowe rozwiało dokumentnie. Nie wiem czemu zdawało mi się, że jej głos będzie mi przypominał oset. Kłujący, drażniący i ekstremalnie zaborczy.
Patrzyłem, bo to (jak mniemam) robić potrafię. Autobus natrząsał się z pasażerów na ulicznych nierównościach, starsze panie wzdychały, młodzież skupiona na klawiaturach dotykowych telefonów ignorowała otoczenie, a mamy pilnowały pociech wykorzystując drobne chwile na wymianę uśmiechów pomiędzy sobą. Nie minął pierwszy zakręt, kiedy Oset podszedł do Sumaka i wdał się w pogawędkę, nie zauważając zgoła intensywności aromatu, od którego niektóre emerytki próbowały teatralnie zemdleć, lub wysiadały przystanek wcześniej niż potrzebowały.
- Cześć! – powiedziała Oset – Dajesz radę?
- Mmm – Sumak wydawał z siebie dźwięki niepojęte, ale zrozumiałe dla Osta. Wzrokiem pokazał dziewczęce ramię, na którym konturem była zaznaczona bogata grafika podskórnej iniekcji tuszu.
- To nieskończone, ale będzie, ma być, tylko na raty i trzeba poczekać na efekt końcowy – Oset wyjaśniał precyzyjnie i bez nerwowości, a Sumak mruczał swoje rozumienie świata. Czekałem cierpliwie na ciąg dalszy, przystanki przewijały się anonimowo, jechałem ja i oni, a oprócz nich wszyscy inni, o których mogłem tylko jedno powiedzieć, że byli i że pojawiali się i znikali wystarczająco dyskretnie, żebym ich nie zarejestrował zmysłami. Sumak mógłby być dziadkiem Osta, albo bardzo późnym ojcem, ale medycyna zna już tego typu przypadki i nie jest to aż tak wielką ekstrawagancją. Oset cały w odprasowanych beżach nie wstydził się zbliżyć całym ciałem do dżinsów, których błękit zbrukany był nocami spędzonymi byle gdzie i jeszcze bardziej wyświechtanej góry malowniczo ozdobionej medalami plam.
Miałem podglądać dalej, myślałem, że nic mi nie zaszkodzi pojechać jeszcze i jeszcze, bo miasto małe, a koniec trasy bliski i mógłbym, jednak wyskoczyłem z autobusu, dość niegrzecznie pomiędzy nimi wysiadając, jakbym był ostrzem tnącym nic dialogu. Mogłem udawać, że upał i smród wygnały mnie z wnętrza, albo, że się mi znudziła obserwacja. Ale ja nie dlatego. Ja wymyśliłem sobie, że oni wysiądą wspólnie, może nie razem, ale obok siebie, staną na przystanku, albo wejdą do spożywczego i wyjdą z niego z kromką chleba i butelką czegoś zimnoprocentowego, żeby kontynuować gawędę, a ja nic więcej zobaczyć już nie zdołam. Oset będzie mówiła pięknymi zdaniami, a Sumak będzie mruczał swoje nadzieje i wątpliwości.
A skoro tak, to wysiadłem, bo całą resztę mogłem sobie dośpiewać i wymyślić i dorobić im wczoraj i jutro, a nawet wspólne dzieje, gdyby mnie aż tak poniosło. No i mieliłem kroki w pyle i upale, pośród budów, korków ulicznych, słońca piekącego i dzieci spragnionych większej niż zwykle uwagi. I wciąż myślałem, co się musiało stać, żeby taki wyprasowany, beżowy, młodziutki Oset z niedokończonym tatuażem i nagimi udami powiedział „cześć” Sumakowi, który od świata opędzał się kulami i śmierdział jak miejski szalet zapomniany przez wszelkie służby porządkowe.
A przecież był taki Oset i był taki Sumak – ba! Byłem taki ja, który to zauważył. I sam już nie wiem, kim chciałbym, żeby był Sumak dla Osta, bo to powoduje komplikacje i nieuchronność ciągów bliższych i dalszych. A ja nie wiem, czy oni tego chcą. Może wolą się napić piwa na zacienionej, parkowej ławeczce?

Absencja.


Rzeczywistość mnie dopadła, i to bynajmniej nie ta ponura. Po prostu – zdarzyło się życie i brakuje czasu na pisanie, bo kiedy się żyje, to na pisanie czasu zawsze brakuje. Czasami brakuje czasu nawet na jedzenie, a są tacy, którzy oszczędzają na spaniu i innych przyjemnościach. Ponieważ jednak powoli stałem się nałogowcem, to wykradam tej rzeczywistości jakieś okruchy, a w głowie zbieram widzenia, żeby je później rozsypać po stole i dostać po łbie, że kruszę i śmiecę jak ta przysłowiowa już świnia, która w życiu do stołu nie usiadła. Zmarnowałem tyle widzeń, że mi wstyd przed sobą samym, bo pamięć krótka nie uniosła wielu radości, a chodziłem uśmiechnięty szeroko i do małoletniego życia nie raz oczko puściłem ku zdumieniu tegoż życia. Albo śmiałem się dorosłości w twarz serdecznie i niezłośliwie, wzbudzając lekki zaniepokojenie jednostek stabilniejszych emocjonalnie. Ostrzegam, ze wydarzyło się nic, tyle, że Dość intensywne, więc dociekanie kto komu co za ile nie mają sensu. Ale. Z jednym z widzeń nie udało mi się rozstać skutecznie, bo zamieszkało we mnie i usiłuje się powielać letnią porą.
Pani była pomalowana wielopłaszczyznowo, jakby zamierzała stać się ruchomą galerią.  Żywą, trójwymiarową wystawą sztuki współczesnej wydzierganej na skórze. Obrazki na łydkach, przedramionach i ramionach, na plecach poniżej karku i kto wie, gdzie jeszcze. Szła przede mną tym samym azymutem, więc oglądałem, jak zmieniają się kształty pod wpływem jej mięśni naturalnie napinających się podczas marszu, jak w podcieniach arkad gęstnieją i mrocznieją kontury i znaczenia, zerkałem na zmiany perspektywy, kiedy dzieła zbliżały się bądź oddalały nabierając wydźwięku właściwego chwili. Pani zadbała o czytelność przekazu, bo obrazki nie były zasłonięte nawet przeźroczystościami i może to lepsze od zimnych, kamiennych sal muzealnych? O pani nie potrafię powiedzieć słowa – ani złego, ani dobrego, tak wiele miała na sobie szkiców i gotowych kompozycji, że umknęły mi witryny na których zadomowiły się nowe kolekcje polskich projektantów odzieży, umknęły spocone, biznesowe skupiska i ciężarne panie przepiękne w swojej łagodności. Mijałem wycieczki szkolne, spocone, z czerwonymi chustami na szyjach, żeby wychowawczynie odróżniły własnych łapserdaków, od obcych, którzy też tym samym szlakiem ale z biało-zielonymi i w te same hamburgery, pamiątki, słodkości, w ten sam skwar, który na bladych łydkach młodych mam rozbija się o mur braku akceptacji, bo są sprawy ważniejsze niż karnacja, kiedy młody głód drze się pod niebiosa, albo ciekawość go pędzi w świat wielki i niepojęty. Patrzyłem na dziecię w wózeczku ubrane w biało-różowo-błękitne wdzianka i płci się nie dopatrzyłem, choć kolczyki w uszach już miało – ale – może mama preferuje mężczyzn strojnych w biżuterię? Kto wie?

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Kogel-mogel.


Pani patrzyła na mnie z takim obrzydzeniem, że zacząłem się sobie przyglądać i robić szczegółowy rachunek sumienia. Może to nie sąd ostateczny, ale pogarda już na pewno. No i okazało się, że jak na chłopa wyglądam przeciętnie – dziur nie widać, ogolony, nawet nie śmierdzi – w sumie taki pejzaż miejski stanowiłem, który łatwo wzrokiem pominąć, tak bardzo nieznacznym byłem.
Czyli może we mnie jakieś robale zaczęły się wić, a ona, jako ta szamanka wykryła we mnie zgorzel i piętnowała mnie wzrokiem i w ustach działo się jej coś na kształt wojny domowej, czy wykrzyczeć mi w twarz, czy też zdzierżyć. Sprawdziłem, że bilet mam skasowany uczciwie i bez żadnych kombinacji, rozporek zapięty na baczność i ani drgnie, żadnych ekstrawaganckich tatuaży, kolczyków, czy włosów w kolorze (o Boże!!! – ostatnio się nauczyłem, że to możliwe) fuksji…
A potem pani włóczyła się wzrokiem po pozostałych pasażerach i wyraz twarzy się jej nie zmieniał, więc może miała to zaszczepione w sobie dożywotnio i dookólnie? Są albinosi, więc czemu nie mieliby tacy być, co od urodzenia gardzą wszystkim –zdarzyć się może i najwyraźniej zdarzyło się właśnie mnie.
Kiedy wracałem, to troszeczkę bałem się wsiąść do autobusu, bo dwukrotna pogarda mogła wytrząsnąć z mojego sumienia ostatnie dobre uczucia, ale przemogłem się wreszcie, choć z lekkim niepokojem, że znów wystawiam być może własne mizerne członki na żer libido niezmierzonego.
Tymczasem pojawiła się pani w czerni. Kombinezon z długimi nogawkami i rękawami, taka kompletnie bezdekoltowa sztuka odzieży, czarny plecak i biżuteria, zegarek, a nawet te sznureczki na nadgarstku czarniejsze od czerni. I tylko kolczyk w nosie miał błękitną kroplę na łuku złota i włosy mieniły się rozmaitością blondów i brązów. Ciemna karnacja i rozmowa telefoniczna. Młode, żywe, chude i ruchliwe, wzbudzające tyle sympatii, że mocniej chwyciłem uchwytu, żeby nie przytulić, bo mogłaby mnie zabić, jakimś ciosem czarnopasowym, albo zbesztać za wszystkie męskie niegodziwości.
Kilka mam rozwozi młode życie po mieście, jakaś staruszka bladziutka i śliczna uśmiecha się smutno, że ona już nie. Kilku smagłolicych w grubych kozakach, jakby zamierzali kazaczoka tańczyć na deptaku, przecina rynek bliżej niezbadanym azymutem. Lody, kawy, kanapki na wynos, języki obce i odsłonięte plecy. Paczka chipsów wędruje na mecz, a reklamówka truskawek ma dać szansę obejrzeć w spokoju choć jedną połowę. Na bladym udzie archipelag przypominający Japonię pyszni się kilkudniową miniaturą.
Miliardy detali kłębiących się i mieszających mimochodem. Taki codzienny galimatias, w którym kwitną po cichu uczucia rozmaite i spostrzeżenia drobne. Życie tętni i dopomina się o zauważenie, o jedno życzliwe spojrzenie, żebrze o wzajemność, albo spełnienie.

niedziela, 17 czerwca 2018

Niespełniony entomolog.


Przyniosłem ci garść motyli. Na śniadanie, zanim słońce zdążyło obetrzeć szyby z westchnień nocnych. Wprost do łóżka przyniosłem, a ty skopałaś kołdrę w niebyt podłogi i własnym ciałem ogrzałaś je, żeby nie marzły. Kiedy wstałaś kołysząc się w niedopowiedzianych obietnicach nie sądziłem, że chcesz wyjść naga na balkon, żeby urwać kilka gałązek rozmarynu i lawendy, flakon przynieść posadzić motyle w wazonie. Księżyc zacisnął zęby i posrebrzał, a wiatr omotał cię i zlizywał twoje ciepło bezwstydnie. Udawał, że mnie nie widzi, że jestem mu obojętny, ale słyszałem, jak w szparach pod drzwiami chichocze złośliwie. Pozwoliłaś mu zostać i nie zamknęłaś drzwi balkonowych.


Ten sąsiad z naprzeciwka dopiero z pracy wrócił i zmęczonymi dłońmi kawę parzy siedząc przy oknie. Zerka pomiędzy doniczkami z orchideami, lecz wzrok ma pełen obojętności tak głębokiej, że cię nie dostrzegł. Nie rozświetliłaś mu nadchodzącego dnia miękkością własnego ciała. Wracając przykryłaś kołdrą dywan i położyłaś się na niej, szukając w kołdrze odcisków moim ciałem wygniecionych. Z koniuszkiem palca pomiędzy zębami przyglądałaś się motylom kwitnącym w wazonie i mnie siedzącemu nieśmiało na skraju twojego łóżka, zbyt wielkiego dla jednej osoby. Motyle dopiero nabierały kolorów, zarażając się od ścian i obrazów na nich zawieszonych. Od gorączki naszej wyobraźni i marzeń. Od okładek płyt i książek, od patery z owocami, których pokusie nie ulegliśmy wieczorem, bo przecież poza paterą największa z pokus czekała niecierpliwie. Uczyły się geometrii od perskich wzorów na dywanie, żeby podpatrzoną symetrią własne skrzydła ozdobić.

Podparłaś brodę dłońmi, a w oczach zamigotały wszystkie niewypowiedziane słowa i pytania na które odpowiadać można tylko całym sobą, więc słów nie szukałaś, tylko odpowiedzi. Któryś z motyli zadrżał, kiedy wiatr zapatrzony w ciebie nie zdążył zawrócić i zaczepił o aromat bukietu więc niesiony prądem przysiadł mi na kolanie i szedł wytrwale po mnie, jakby twoim językiem prowadzony. Skrzydlaty pająk, który dopiero uroda ma olśnić, gdy słońce poliże go po skrzydełkach uplecionych z najdelikatniejszej pajęczyny.

Wiatr był bardzo zazdrosny o mnie i ten bukiet, którym karmiłaś się teraz. Wytrwale znosił kradzione na klombach zapachy pelargonii i nasturcji, lipom wykradał słodki syrop, żeby położyć go na twoje stopy, rosę z liści młodych traw rozsypywał gdzieś po udach, Aż się zaśmiałaś cicho od pieszczoty niespodzianej. Wiatr wiedział co robi i jak wyrafinowany kochanek powtarzał z premedytacją transporty nasiąkniętej czerwcową nocą rosy przyprawionej nektarem klonów, głogów, czy krzewów azalii posadzonych nieopodal z dziesięć lat temu. Malował na pośladkach obrazy w niezbadanych labiryntach układając mandale.

Zwilżyłaś wargi językiem, robiąc to z rozmysłem bardziej niż powoli. Bukiet oddychał skrzydełkami nadając rytm biciu serca, a aromat wody kwiatowej gęstniał mieszając się z twoim ciepłem i wilgocią. Zapewne wszystko to zmyśliłem, zdawało mi się. Własną interpretacją nadałem znaczenie tobie nagiej leżącej na tej kołdrze w nieskończoność podłogi ciśniętej bez złości i żalu. Patrzyłaś na mnie i nie musiałaś mówić nic. Chwila była zbyt idealna, żeby ją zbrukać słowami, czy spłoszyć własną żądzą. Siedziałem na krawężniku łóżka zapomniawszy już o wytrwałym pajączku, a ten wspinał się na mnie twoim okiem prowadzony. Nie przerwał wędrówki nawet wtedy, kiedy ślinę przełknąłem z trudem. Przestrzeń pomiędzy nami gęstniała od wzajemnych pragnień i już nawet wiatr nie dał rady ich rozpędzić, więc się obraził i wychodząc trzasnął drzwiami.

Motyle uniosły się w okamgnieniu szukając niebezpieczeństwa, ale znalazły tylko ciebie i mnie. Wazon stojący na dywanie i płowiejącą ze starości noc. Drobne skrzydełka chłodziły namiętności na naszych czołach i rozwiewały mgły w oczach. Patrzyłem na twoje ciało układające się spokojnie w bezpiecznej oazie kołdry, a wzrok miałem tak skupiony na tobie, że co bardziej pochopne motyle usiłowały siadać na nici łączącej moje pragnienia z twoim ciałem. Jak jaskółki na liniach energetycznych. Próbowały usiąść, lecz spadały. Może zbyt odważne były, albo za mało subtelne.

Zajrzały mi w oczy głęboko i odfrunęły szukać drugiego końca nici. Układałem je wzrokiem niespiesznie na twoich plecach, na ramionach, stopach i pośladkach, a one spijały perfumy wprost z twojej nagości. Widziałem jak walczysz z powiekami, żeby ich nie zamknąć, jak zębami dusisz krzyk budzący się na wargach, żeby nie spłoszyć tej chwili. Przeżywałem z tobą całą tę nieskończoność, odtwarzając w głowie podglądane pieszczoty i czułem jak we mnie rodzą się echa twojej rozkoszy. Jak wraca wieczór namiętności pełen, który wciąż mieszka na opuszkach palców, w spierzchniętych wargach i…

Świt rozstrzelany znienacka serią radzieckiego budzika zabił motyle. Wszystkie zdechły tam, gdzie karmiły się pożądaniem. Leżały, jak leżeć mogą tylko w agonii i więdły jeden po drugim, zanim zdążyły założyć żywe kolory. Przyklejały się do nagle stężałych pleców, do mięśni zduszonych skurczem strachu. Nawet balkonowa lawenda zadrżała i wysypała nasionka wiatru na pożarcie. Patrzyłaś na mnie wzrokiem w którym nie zdążyło jeszcze zamieszkać zrozumienie. Uśmiechnęłaś się do mnie, jakbyś chciała opowiedzieć mi sen piękniejszy od innych, ale położyłem ci palec na ustach i nie pozwoliłem na słowa – jak wrócę, to ja ci opowiem – bez słów.

Poszedłem szukać motyli, ale za chwilkę wrócę z kolorowym bukietem… Poczekaj na mnie proszę… W tym łóżku zbyt wielkim dla jednej osoby…

sobota, 16 czerwca 2018

Wielki głód.


Sam nie wiem kiedy zyskałem świadomość. To tak, jakby na nieużytku idealnym wyrósł siódmy cud świata. Zdarzenie, którego nie wypada nie dostrzec, albo zapomnieć, a przecież nie pamiętam, kiedy się wydarzyło. Nic nie pamiętam, bo zanim pojawiła się świadomość nie było nic, a takie nic trwać może chwilę, albo wieczność - bez różnicy. Dzisiaj, kiedy wspominam ową chwilę, to kłamię bezczelnie, bo jej sobie nie uświadamiam bardziej niż potrafię się przyznać i wstyd mi niepomiernie. Obiecuję sobie żałośnie, że następnym razem będę uważniejszy. Bardziej pamiętliwy, a może nawet zyskując świadomość zanotuję wrażenia/myśli/oczekiwania. Pochopnie obiecuję, bo to na razie nic nie kosztuje– taka obietnica sięgająca poza doczesność jest metaforą i iluzją. Dmuchawcem na wietrze. Utopią.

Tymczasem wspominam przeszłość, która stała się moim początkiem i uzurpuję sobie pamięć pierwszej iskry. A niech mi ktoś kłamstwo zarzuci i udowodni, że rzeczy inaczej się miały. Niech opowie własną wersję zdarzeń i przeciwstawi ją mojej. Niech rozbuchaną wyobraźnią (bo przecież nie pamięcią) sięgnie, gdzie ja sięgam i może dwa światy wymyślimy, które od czasu początku do współczesnej chwili zderzyły się i współtrwają dając złudzenie wzajemności.

Obudziłem się ze snu, w którym trwałem dłużej niż świat żyje. Z grubsza na dwa pstryknięcia – nie było mnie - pstryk pierwszy – i jestem - pstryk drugi. O trzecim pstryknięciu i kolejnych chwilowo rozwodził się nie będę, bo zbyt łatwo przewidzieć kierunek podążania świadomości. Wahadło idealne, które z jednej strony zaczepia nicość czarnych dziur niebytów, a z drugiej flirtuje z bytem zadzierzgniętym na osnowie rzeczywistości jakoś tak niedbale, chwilowo i pobieżnie. I tak naprzemiennie kąpany jestem w braku wartości, gdzie dylematy krótko-długo nie mają sensu i nie ma ich kto rozpatrywać, albo zanurzony w bycie o nieznanej wartości i długości taplam się i błądzę wciąż nie mając nic trwałego, co mogłoby mnie zachować na czas niezbędny do osiągnięcia zrozumienia.

Gdzieś pośród tej niezbadanej nieskończoności znienacka zadrżała moja świadomość istnieniem. Drgnięciem życia. I oczy szeroko otwierała, głodna, spragniona i odrobinkę wystraszona, gdzie też jej żywot tym razem przyszło popełnić. Ten mój, dla mnie jedyny. Od kiedy iskra zapłodniła mnie myślą, strasznie głupio jest mówić w innej osobie, jak pierwsza. Bo z niebytu wynurzył się taki JA. Egoista skończony i bezwzględny bardzo. Od JA świat się zaczynał i na tym też kończył. Dopiero później cywilizacja chciała mnie utemperować, okulbaczyć obowiązkami i powinnościami. Napiętnowała mnie wstydem i niepewnością. Chciała zbudować we mnie instynkty obce zwierzętom i wywierała czasami tak wielką presję, że przynajmniej udawać musiałem, że się ukorzyłem pod tym jarzmem. Że przyjąłem wartości i wyznaję je żarliwie. O ironio! Nie wyznaję wcale, jednak nauczyłem się mimikry, kamuflażu. Założyłem szklaną zbroję na wszystko, co może mnie zdradzić i obnażyć przed zewnętrzem, które wcale lepszym nie jest, bo ono również zakłada sukienki moralitetów i kryguje się, czy za bardzo nie odsłania publicznie własnej zapieczonej wsobnie natury.

Ja już wiem, że jestem zwierzęciem głodnym tych paru chwil życia, w trakcie których okażę się wilkiem każdemu zającowi, w którym zostanę pandą, jeśli nie dam rady zjeść świata, a on zbyt silny przyjdzie po mnie. Będę kuperkiem mamił, pijanym wzrokiem i pluszem kontrastowym kręcił, żeby mnie adoptował. I zostanę pasożytem na zmiennym organizmie. Sprzedam się całkiem, jeśli wygrać inaczej nie będę potrafił, albo kupię przyszłość, jeśli mnie na nią stać będzie, jeśli skuszę kogokolwiek, żeby za mnie zapłacił. Nie ma altruistów – są samobójcy skażeni ideą.

Otwieram zmysły na otoczenie w którym pływam. Pływam i nie tonę, nie tracę oddechu. Piję i jem to otoczenie, a jego jakoś nie ubywa, co zdumiewa mój niedojrzały umysł. Bo kiedy gryzę bezzębnie i przełykam, to powinno ubyć otoczenia, a ono wciąż pełne, wciąż mnie otula idealnie. Wzruszam ramionami, które się jeszcze nie wykształciły. Jestem iskrą jednodniową. Istotą bardziej pierwotną niż pantofelek. Jestem przyszłością zaledwie i zapowiedzią jakiegoś „jutro”. Dzisiaj karmi mnie coś, co mnie obejmuje czule jak matka. I ja żrę to bezustannie. Nie ubywa – cud poczęcia karmi mnie nieskończonością, o rozmiarach podobnych do tej, z której się wynurzyłem.

Życie, to jedna wielka przemiana energii, więc żrę niepowstrzymanie, trochę jakbym cierpiał na skazę powojennego głodu, na starczy głód. Jem, aż puchnę od tego obżarstwa. Dzień i noc, chociaż ledwie mi wystarcza świadomości na taką abstrakcję - żreć można zawsze! Trzeba żreć, bo inaczej wahadło cofnie się do czarnej dziury i pogrąży się w niebycie na dwa pstryknięcia…

Zaczynam postrzegać granice świata. Kamienne, zimne. Czasem stają się cieplejsze staraniem matki, która własnym życiem ogrzewa moje więzienie i jadalnię jednocześnie. Dotykam umysłem ścian, bo rosnę, a więzienie wcale nie. W końcu mój apetyt nie zmieści się w tej kubaturze i ktoś przegra wyścig. Ja – uduszony wapienną klatką, która choć w kategoriach skał jest miękka, dla mnie stanowi zaporę nie do przebycia dziś, albo ona, jeśli dam radę witalnością skruszyć mur. Lekko prześwituje, co na krawędziach zmysłów notuję – znaczy jest życie poza skorupą. Czyli można, bo w czym wapień ma być lepszy od głodnego białka?

Czuję się jak uzurpator. Konkwista mi się marzy, krucjata, albo dżihad. Świat mi się marzy. Powolny i posłuszny, dla mnie stworzony. Borykam się w ścianach pełnych zalet i wad. Ciepło i bezpiecznie, ale ja jeszcze nie znam zimna i niebezpieczeństw, więc mogę wyłącznie oszukiwać mówiąc, że jestem gotowy strawić zewnętrze. Podporządkować je moim płucom, nerkom, czy żołądkowi. Że okiełznam odległości w pionie i poziomie, bo przecież to kompletna abstrakcja teraz.

Więzienie tężeje z niedowierzania. Krzepnie w niewierze, że mogę tak obrazoburcze myśli snuć będąc w jego objęciach. Ono zna zewnętrze i bezwzględność świata przykrytego mrokiem wieczorów zgniatających krtanie słabszych istot. Ja nie…

Robię się ciężki. Poznaję to tylko wtedy, kiedy dla kaprysu usiłuję żreć gdziekolwiek, gdzie nie sięgam paszczą… nie poradzę, że instynkty szukają ideału, i liczą, że możliwym jest znaleźć lepsze od dobrego.

Robię się wielki. Na dostępną kubaturze zajmuję wciąż więcej i więcej. Kwitnę jak burak w urodzajnej ziemi i rozpycham się bardziej, niż więzienie skostniałe jest w stanie wytrzymać. A ono przecież… dopiero co stężało. A ja nadal krzyczę: WIĘCEJ, CHCĘ WIĘCEJ! JA!

Jestem. Żrę bez ustanku, rosnę i skażam własnym egoizmem wciąż większe przestrzenie i ściany więzienia stają się nienawistne. Nie wiem kiedy, ale zaczynam czuć do nich nienawiść. Wreszcie ogarnia mnie obrzydzenie, gdy świadomość stawia mnie przed lustrem logiki. Żrę, rosnę, zajmuję coraz więcej miejsca w tym beznadziejnie małym wnętrzu. A skoro żrę, to… zabieram z tego wartość, a trociny, podłości, niedoróbki i półprodukty wydalam. Odpycham od siebie jak najdalej, żeby nie zarazić się zgorzelą. Wmawiam sobie, że nie wydalam, bo rosnę, ale potrzeba mnóstwa samozaparcia, żeby ta wiara nie zgasła.
Zadrżałem i w jakimś odruchu niekontrolowanym wyprostowałem się. Najpierw zaszumiało w głowie od zderzenia ze ścianą, a potem ściana rozprysła się. Pośród ostrych krawędzi głowa przebiła się na zewnątrz i sterczy głupawo. Rozglądam się ciekawie, bo to ów świat zewnętrzny, który mam zeżreć, nim wahadło wróci do niebytu. Burczy mi w brzuchu, chyba czas na obiad.

piątek, 15 czerwca 2018

Siła woli.


Stała tyłem do mnie. Z ogoloną głową pełną tatuaży, w skórzanej kurtce nabijanej ćwiekami dodatkowo ozdobionej łańcuchami. Nie patrzyła na mnie, ale wiedziała że jestem i nigdzie nie pójdę. Sama mnie przypięła do haka, żebym stał z rękami podciągniętymi wysoko nad głową.

Bałem się. Na razie tylko się bałem. Doszły mnie słuchy, co stało się z poprzednikiem, który wisiał na tym haku. One… zrobiły z niego psa. Dalmatyńczyka. Chłop był uczciwie wychudzony, jak na charta przystało, a Łysa końcem bata malowała mu na ciele plamki. Indiana Jones pozazdrościłby precyzji, gdyby widział z jaką maestrią posługiwała się batem. Potrafiła nim włączyć światło, albo rozpiąć suwak spódnicy, jeśli tylko główka zamka była choć trochę widoczna. Mojemu poprzednikowi wycinała w ciele plamki. Tydzień. Potrafiła uderzyć tak precyzyjnie, że nie przecięła skóry, a siniaki ze strachu pojawiały się dopiero dobę, czy dwie później. Wisiał tu każdego wieczora, aż całe ciało miał w ciemnych cętkach. Obroży nie ściągała mu nawet do posiłków. Jadł z miski wybierając ustami wszystko, co mu rzucono pośród pogardliwych, złośliwych komentarzy. Nawet potrzeby fizjologiczne załatwiać musiał na scenie i zbierał za to kopniaki od fałszywie oburzonej publiki. Wreszcie go sprzedali po długiej licytacji do jakiejś podmiejskiej, starzejącej się madonny, żeby jej służył.

A teraz ja stoję przypięty do haka, słuchając jak Łysa anonsuje mnie na scenie. Reflektory odzierają mnie z resztek intymności, a rozbawione kobiety podchodzą, żeby mnie poklepać lub uszczypnąć. Zapłaciły w końcu za tę możliwość wcale niemałe pieniądze. Klub szczyci się elitarnością, ale nie rodowodową, lecz finansową. Tu naparstek alkoholu kosztuje więcej niż tydzień wakacji w ekskluzywnym kurorcie. Za to wolno im wszystko. Gdyby która zapragnęła zjeść moją wątrobę wprost ze mnie, natychmiast znalazłyby się narzędzia i patrzyłbym, jak w głodnych szczękach znika przełykana pośród wycia zachwyconego tłumu. Mężczyzna w klubie? Jest nawet mile widziany, jednak wyłącznie na scenie. Jak ja… Poza nią wolno przebywać wyłącznie bogatym paniom.

Oficjalna prezentacja trwała dość długo, bo niemal każda klubowiczka miała kaprys podejść od razu, zmierzyć mnie własnymi zmysłami i wykazać się jakąś drobną złośliwością. Chociaż rysę paznokciem namalować gdziekolwiek, albo kąśliwą uwagą odebrać mi nadzieję. Tu nie ma co liczyć na łagodność i zrozumienie. Na życzliwość. Tu się zaspokaja cudze perwersje, tylko nie wiadomo, jak długo potrwa agonia.

Łysa wskazała mnie zwiniętym biczem nie odwracając się do mnie i pytała rozgrzewającą się publikę o pomysł na wykorzystanie mojej wystraszonej, przymusowej obecności. Pośród wulgaryzmów przeplatały się propozycje, od których ciało zaczęło mi się rozsypywać z przerażenia i nie utrzymałem moczu. Tłum zawył, bo igrzyska się zaczęły. Zebrałem na początek sporą serię ciosów otwartymi dłońmi, kuksańców i kopniaków. Dotkliwych, ale jeszcze nie kaleczących mnie trwale i nie łamiących kości. Z żeliwnej misy ktoś uniósł rozpaloną do czerwoności cechę z jednoznacznym napisem MÓJ. Pośród harmidru zapadła decyzja o naznaczeniu nią piersi, a nie czoła, ramienia, czy pośladka. Ocknąłem się w smrodzie spalonego ciała – nigdy w życiu tak nie cuchnąłem, a w skołatanej głowie zadźwięczały słowa piętnujące moją przyszłość:

- Pies już był. Nie będziemy się powtarzać. Ten zostanie gadem.

W klubie zaszumiało, bo gady nie wzbudzają nawet cienia sympatii, a domniemanych krzywd każda zaznała od gadów tak wiele, że wreszcie będą mogły się zbiorowo odegrać. Nie wiem nawet o co się modliłem, ani do kogo. Z sali dobiegały sugestie, żebym został krokodylem, bo torebka gustowna, albo buty… niechby materiał na abażur, żeby pamiątka została. Inna wspomniała swojego nieodżałowanego żółwika, który zdechł gdzieś za kanapą i proponowała wepchnąć mnie w metalowe skorupy na miesiąc i zobaczyć, jak będę później wyglądał, kiedy się z niej wynurzę. Najgłośniej jednak tokowała pani, której przypomniało się, że padalec, to beznoga jaszczurka i chętnie zobaczyłaby mój występ w tej roli na klubowej scenie. Stanęło na żmii, bo tej nienawidzi chyba każdy i wreszcie ów strach będzie można odreagować.

- Gad nie może być owłosiony. Ma być gładki jak lustro. Do czysta trzeba ogolić i wydepilować, unicestwić wszystko do najdrobniejszego włoska, łącznie z brwiami i rzęsami. Na żywca. Brzytwą i plastrami.

Patrzyłem jak w stadzie samic rośnie nienawistna satysfakcja, jakbym to ja był wrogiem publicznym, wcieleniem każdego zła, a pomocnice Łysej już niosły przybory, którymi zamierzały ze mnie drzeć pierze. Od samych myśli zagotowałem się w sobie, a potem było już tylko gorzej. Kiedy krzyczałem tak głośno, że psułem zabawę wtykały mi w usta szmaty, a gdy udało się wreszcie przytomność stracić, to mnie ocuciły, zanim zaczęły ciąg dalszy. Najbardziej zawzięte stawały przede mną i patrząc mi w oczy rwały powoli rozkoszując się widokiem łez. Nie podejrzewałem, że potrafię ich tyle mieć w sobie, a one wydobywały ze mnie pokłady ukryte przed moją świadomością do tej chwili.

Wieczór rozciągnął się w bólu po wieczność, a chłód poranka minął zanim zdążyłem oddech wyprostować. Znów wisiałem na klubowym haku, a Łysa okrążała mnie sprawdzając jak bardzo nie przypominam jeszcze gada. Ktoś zaproponował, żeby mi zygzak na plecach wyciąć, albo chociaż wytatuować i propozycja spotkała się z gorącym przyjęciem. Inna znów wspomniała padalca, że to takie zwierzątko, którego się trochę brzydzi w naturze, więc wolałaby w klubie przyjrzeć mu się pod czujnym okiem personelu, ale tu zaprotestowała Łysa – nie dlatego, że wzięło ją na litość – takiego kadłubka nie potrafiłaby już sprzedać, a przecież na zabawie musi zarabiać. Gładziutki, z pięknym tatuażem pójdę na licytacji i dostanę dożywotnie terrarium gdzieś u jednej z tych żądnych krwi samic. A jeśli będzie mnie chciała wykończyć nowa właścicielka, to niech za to zapłaci klubowi.

Ból we mnie zamieszkał na stałe, bo jak tu gada nie kopnąć. Depilacja wciąż mało doskonała wymagała następnej powtórki, tatuaż od karku po dno pośladków, i kolejne, sukcesywnie obejmujące ciało epoksydowanym obrazem łusek. Łysa uczyła mnie pełzać. Batem uczyła, więc szybko stałem się pojętnym uczniem. Czołgałem się między stolikami, deptany i lżony, a kiedy zbyt długo trwałem w jednym miejscu zwinięty w kłębek jak prawdziwa żmijka bicz wyciągał mnie na scenę. Nie wiem ile to trwało, bo czas przestał mieć znaczenie. Przegrał z bólem i upokorzeniem. Przetrwać. Ostatnia myśl we mnie, która miała dostęp do świadomości. Jakkolwiek, ale żyć. Oddychać, jeść zasnąć na moment, uciec od ciosów i skryć się w dowolnie krótkim azylu. Stałem się klubową maskotką, którą każdy mógł bezkarnie nadepnąć, opluć, czy zelżyć.

Ale czas zniknął tylko dla mnie. Dla nich nie. I przyszedł dzień, w którym znów ręce miałem spętane nad głową, i obrożę na szyi. Szemranie licytacji dochodziło z sali, a ja cieszyłem się chwilami bez cierpienia. Niedługo się cieszyłem. Licytacja skończyła się zanim się na dobre zaczęła. Ktoś krzyknął cenę, która zmroziła pozostałe uczestniczki i młotek odklepał potwierdzenie transakcji. Sprzedany! Ja sprzedany. Łysa niemal mi pogratulowała osiągniętej ceny, gdy ze złośliwym uśmiechem moja nowa właścicielka wynurzyła się spośród tłumu.

Kiedy Łysa zamierzała mnie odpiąć z haka, aby mnie oddać kupującej, ta powstrzymała ją ruchem ręki. Odwróciła się do sali i powiedziała:

- Chciałam, żeby był padalcem. I będzie. Tu i teraz.

czwartek, 14 czerwca 2018

Bajeczne przedpołudnie.


Dzień niezdecydowany stoi w rozkroku i sam nie wie, co ma z sobą począć. Po Mieście snują się dziewczęta w wieku od przedszkolnego, po przyspieszoną emeryturę, we fryzurach lansowanych przez dziewczynkę z dobranocki o Muminkach. Mijam pana, który siłuje się z rowerem, żeby wyjechać na powierzchnię z przejścia podziemnego. Poza tym, że sapie nie zdołałem objąć poznawczo nic więcej, bo zafascynował mnie kask – hełm wojskowy w panterkę o barwach oddziałów pustynnych jak sądzę, bo zamiast zieleni, same beże i brązy. Patrzyłem raczej zachłannie, a takie chude i wysokie się do mnie uśmiechnęło, to odwinąłem bez namysłu. Ot – chłopak zabiedzony dietą szczawiową, chyba jeszcze się golić nie musi, ale fryzurkę ma już ogólnowojskową. Dopiero, gdy drugi raz okiem rzuciłem dostrzegłem piersi swawolnie brykające pod bluzeczką typu unisex i troszkę mi się głupio zrobiło (od razu powiem, że trzy godziny później zrobiło mi się głupio ponownie, bo egzemplarz przewinął się przed moimi oczami ponownie i już się nie uśmiechał – może dlatego, że spocony już byłem, a może życie przytłoczyło poranna radość). Detal. W każdym razie dziewczątka od bladolicych, po śniade i wytatuowane, chodzą masowo po chodniczkach z taką kulką z włosów na samym czubku głowy, aż trochę żałowałem, że materiału zabrakło na kolejną kondygnację, bo powstałby uroczy bałwanek. Z miejskiej fosy uciekła kaczka i siedzi na ceglanym przepuście zerkając w wodę bardzo nieufnie. Stroszy piórka i chyba klnie. Pamiętam ją sprzed kilku dni, jak pływała z drobiazgiem w większej ilości. Drobiazg wielkością i miękkością przypominał pompony do zimowych czapek i potrafił rozczulić nawet niewiastę gotycką, a ja zamiast poddać się podobnym wrażeniom obserwowałem bure łodzie podwodne patrolujące ruch flotylli. Pewnie miały złe zamiary, a ich rozmiar sprawiał, że ewentualny pojedynek zakończyć się mógł tylko w jeden sposób (poza opisanym biblijnym wyjątkiem od reguły, gdzie niejaki Dawid swoim brakiem rozsądku zmiażdżył wroga zanim zrozumiał na co się porwał). Znowu dygresje i ponura rzeczywistość. A przede mną Mała Mi w wersji ekstremalnej. Metr osiemdziesiąt musiałby spoglądać pod górę, żeby zmierzyć się z kulistym zwieńczeniem. Boksersko wagę dałoby się określić wyłącznie jako „open”, do tego siwizna przerzedzona, więc kuleczka cierpi na bulimię – nie bardzo było już z czego budować. Szło toto krokiem kanciastym, chropowatym i wyglądało jak szyderstwo, a nie fakty. Dogoniłem. Mięśnie wciąż niosą, więc się udało. Dogoniłem i wyprzedzając zerknąłem na zjawisko. Okazało się mieć brodę w kolorze srebra i wszelkie niedostatki masy kuleczki grawitacja ściągnęła poniżej ust. Trudno byłoby znaleźć Mikołaja równie bogato uposażonego przez naturę. A ten udawał dziewczynkę–giganta. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Może pójdę raz jeszcze na spacer i zobaczę, czy sytuacja się rozwija. Pewnie tak zrobię. Dlaczego nie?

środa, 13 czerwca 2018

Sen wymyślony.


W środku lata - kra. Wymyślona głównie, albo nietutejsza, bo to wbrew logice przecież. A jednak jest i jeżeli wymaga uzasadnienia, to trzeba dla niej tęższego umysłu. Mój, może tylko obserwować i trwać w zachwycie, albo niedowierzaniu. Względnie gdybać. Mniemać i siać plotki – zazwyczaj defetystyczne. Katastroficzne. Psychodeliczne… W sumie przedrostek mało istotny – dla uproszczenia niech będzie, że liczne.

Na przykład takie, że ten martwy dziś bóg od piorunów miał gorszy dzień i żeby własną złością nie pokaleczyć Chin, czy Indii (bo tam zagęszczenie wielkie i ludzików jak mrówków się snuje po termitierach wielomilionowych i piętrowych zarówno w górę, jak w dół padołu, a taki wybuch skierowałby na rejs po Styksie zbyt wielu niechętnych ochotników, aż paru innych martwych bogów miałoby nagłą i pilną inwentaryzację stanu posiadania, tudzież zasobów lokalowych, do bólu głowy włącznie), to trzepnął sobie tym piorunem w odludzie – w taką Antarktydę, bo Arktyka zbyt wiele upokorzeń historycznie już zniosła. To dla odmiany Antarktyda oberwała po swoich zmarzniętych uszach i taki piorun wykroił z niej obelgę większą od Japonii z czasów samurajów. Czym różni się tamta Japonia od dzisiejszej? Nie mam pojęcia, ale z morzami to nigdy nie wiadomo, bo jak nie tsunami, to inne przekleństwa się mnożą. Podobnież jakieś morze nawet się rozstąpiło, żeby z jednej pustyni na drugą wybrańców przetransferować. Za karę do dzisiaj jest czerwone.

No i kiedy ów bóg od piorunów pokłócił się z fizyką znającą zaledwie cztery wymiary i dziabnął ową Antarktydę, żeby ochłonąć, to później patrzył, i niespiesznie lizał te lody, i wściekał się, że mu toną w słonej wodzie w proporcjach takich, jakby zaledwie jałmużnę mu morze oddawać chciało – nie powiem dziesięcinę, bo to już byłaby nadinterpretacja – siódemka jest ponoć magiczną liczbą podziału – dla lodu w wodzie i człowieka w czasie. Wodne stworzonka poczuły się poniekąd zagrożone, bo dla nich, zdarzenie było na miarę globalnego ochłodzenia, więc uciekały w panice. Cóż – nie każda rybka chce zostać gwiazdą w Auchan i prezentować swoje obnażone do trzewi wdzięki na lodowym łożu, pośród zachwytów lub pogardy zwiedzających przybytek. To i uciekły niebożęta gdzie pieprz rośnie, bo tam boska wściekłość sięgać nie raczyła łaskawie.

Żebyście widzieli jak pluł – istny cyrk, bo w tym lodzie białko się trafiało starożytne od czasu do czasu i zupełnie nie były to rodzynki, tylko kosmate, kudłate i szablozębne jednostki – coś, jakby człowiek usiłował zeżreć na surowo sześć małych leszczy zapakowanych w brzuszek pluszowego kiwaczka (razem z watą, czy czym tam ruscy wypełniają kiwaczki). Bez przypraw i ognia. Aż mnie kusiło napisać, że go jasny szlag trafił, ale się powstrzymałem przed niedorzecznością, bo od trafiania, to jest on, a co to jest ów „szlag”, to chyba nikt nie wie.

I taka właśnie kra stanęła mi przed oczami, a niebo zmroczniało, zgęstniało i nawet chciałem już wziąć sztućce i ukroić sobie kawalątek, kiedy przedarło się wreszcie słońce przez boską ekspresję i pomogło mu wylizać te lody. Pewnie po uszach dostał, że słodką wodę ze słoną pomieszał i teraz trzeba znaleźć bardzo specyficznego Kopciuszka, żeby to rozplątał, ale – bóg, to bóg i wiele mu wybaczyć trzeba, bo jeśli nie, to weźmie w rękę garść piorunów i poskromi wszystkie myśli buńczuczne i wykarczuje do białej kości, żeby ślad białka ożywionego nie pozostał w historii planety.

Rozejrzałem się wokół, a spoza okien dobiegł mnie odgłos „grzechotnika”. Tubylczego. Też gad, ale zupełnie innej konstrukcji – człekopodobny i mnogi. Grzechotnik grzechotał skrzynką płynów, obecnie dostępnych tylko dla zakurzonych Peseli i grzechotał wielopaszczą, z której wydobywał zbiorowe zadowolenie, a może nawet szczęście. Boski lód liznął odrobinkę opakowania, żeby dźwięk czysty niczym dzwon z syberyjskiej cerkwi pośrodku lutego wydobyć i odebrać zmysły, a przecież czerwiec dojrzały tak, że nawet aromat lipowy dla ochłody układa się gdzieś bliżej zarobaczonych piwnic i trzeba uklęknąć, żeby się nacieszyć pośród ambiwalentnych uczuć, bo w piwnicach dzieją się rzeczy dozwolone od lat osiemnastu, tylko aktorami są gryzonie. Perwersyjne nie są, bo zwierzęta nie znają tego słowa i wstyd jest im obcym uczuciem – kiedy się nauczą, staną się cywilizowaną rasą, którą będziemy szanować i akceptować, jak każdą inna mniejszość (w moim mieście podobno to jest przytłaczająca większość, która pozwala mi żyć w nieświadomości, za co jej serdecznie dziękuję i toast wzniosę bez mrugnięcia okiem). Nie podpowiem im, bo chyba są szczęśliwsze bez tego dylematu.

Kra. Ciężka, przytłaczająca, niewzruszona. Zimna. Krew zaczyna krzepnąć, oczy zamarzają i tylko patrzeć jak pękną. Ciało schładza się, całkiem podobnie do żeberek macerowanych w lodówce, zanim ogniem wypali się na nich cechę przydatności do spożycia. Wszędzie kra. Leżę, jakbym stanowił odpowiedź organizmu na łóżko fakira. Gęsia skórka stawia drobne i niewyczuwalne włoski na sztorc tak mocno, że zaczynam lewitować. Nade mną lewituje kołdra zachowująca odległość równą długości mojej nieuświadomionej (przeze mnie) sierści.

Otoczony jestem. Jakaś poboczna odnoga wiatru przedziera się do mnie prze zasieki sierści i szepcze słowa otuchy. Pieści marzenia bardzo rozbuchane. A tymczasem kra wokół i ocean już nie zlizuje nadmiaru a bóg od piorunów oślepiony słońcem schował się w cień, albo spać poszedł… Może się znudził, bo to z tymi bogami nie wiadomo – dla nich wszystko na świecie jest setną powtórką – tym Kevinem w domu, który świąteczne telewizory skaził wirusem powtarzalności do obrzydzenia.

Wreszcie budzik. Dzwoni tę swoją powtarzalność w dźwiękach, przy których szyby zaczynają wpadać w wibrację i trzeba pięścią dźwięk pacnąć przez łeb, żeby nie rozstrzelał szkła na drobnicę. Kra, pod wpływem mojej niefrasobliwości, zadrżała jak klacz po szczęśliwie ukończonej Wielkiej Pardubickiej i rozpłynęła się błogością po pościeli zabierając ze mnie sole mineralne, jakbym był Ciechocinkiem, czy Wielką Pieniawą z Polanicy. O Pieniawie Chopina wolę nie wspominać, bo to już nawet na mój egocentryzm ciut za wysokie progi nawet, jeśli lokalizacja wspomina wręcz oficjalnie o Dusznikach. Co dziwniejsze, kiedy mijałem miejskiego przewodnika, to usłyszałem, że Chopinowi z jego przypadłością zdrowotną źródło zaszkodziłoby raczej, niż pomogło – na szczęście on nie był zachłanny.

Wreszcie kołdra wypuszcza powietrze i opada, a ja wręcz przeciwnie i przez chwilę się szamoczemy wzajemnie. W końcu wygrywam. Padlinę rzucam na podłogę i patrzę jak skwierczy i dogorywa. Zdycha, ostatnim tchnieniem wypuszczając resztki powietrza, a ja, jak barbarzyńca, jak heros zwycięski, namaszczam ją majestatem, stawiam na niej nagą stopę Victorii… i tylko nie ma nikogo, żeby mi selfie trzasnął i napisał artykuł, że mnie przyłapał topless (w tym podłym języku raczej brzmiałoby to bardziej na kształt fullless), gdy słońce już wysoko – uprzedzam – ja również nie biorę jeńców i potrafię skraść każde show (bezprzedmiotowe zjawisko, trudne do ukradzenia nawet dla niejakiego Lupina. Ten show to jest zorganizowane, cyfrowe widzenie, zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, chociaż oficjalnie każdy się wypiera i nikt nie wie o co chodzi – zazwyczaj są to ekshibicjoniści poszukujący sławy – brakuje im odwagi, żeby stanąć nago przed kamerą, więc poszukują niebytu w bycie – przykładowo: szukają materiałów, które nie zasłaniają, ale są.

A ja przecież tak wstaję każdego dnia. I wiem, że materiał szarmancko nazywa się atmosfera, lub natura, ale podpowiadać nikomu nie będę – niech wszyscy dorastają w pokoju. Czasem przykrywam się aromatem kawy, czasem wilgocią utkaną z mgieł. Spoza okien zerkają drony drobiazgowo ucharakteryzowane na wróble - tak przekonująco udają oryginały, że wręcz idealnie. Nawet moja nieskończona podejrzliwość dorosła już do akceptacji podejrzenia, że mogą być prawdziwe – kotka na parapecie biczuje ściany i parska jawnie. Według niej są prawdziwe i nadają się na przekąskę, gdy zapowiada się pracowity dzień.

Kry nie ma już dawno. Ona tylko schłodziła procesor, pozwalając mu na ekscesy. A potem procesor zabłąkał się w kosmosie możliwości i urodził myśli, których zdrowy organizm nie miałby ochoty urodzić, bo nie po to został stworzony (to też jest nie do końca oczywiste i myśl wydaje się być sztampą, wytrychem, który uzasadnia każda nieudolność i niedomaganie. Brak tolerancji i zrozumienia, ograniczenia i to wszystko, co można powiedzieć samemu sobie, kiedy nikt nie słyszy, bo wtedy wstyd ma amplitudę mniejszą niż zawał serca).