piątek, 31 sierpnia 2018

Do kłębka.


Otworzył mnie, jakbym był konserwą jakąś. Po prostu przyszedł i otworzył. A kiedy już byłem miękki i rozwarty, otwarty i bezbronny, to wcale nie wątrobę mi wyżarł, tylko sumienie zaczął mi pruć. Kusił i kusił, a ja głupi i łatwowierny zgodziłem się na każde bezeceństwo. Trudno było się zresztą nie zgodzić, kiedy tak leżałem przed nim otwarty i bez możliwości zrobienia uniku. W każdej chwili mógł nawinąć moje jelita na widelec niczym spaghetti i skonsumować mnie bez przypraw nawet. Może lampką wina popchnąłby, żebym miał złudzenia, że w trakcie ekskluzywnej kolacji znikam po kawałku w tym gębofonie nienasyconym. Patrzyłbym zapewne z takim samym przerażeniem, z krzykiem, który okaleczyłby mnie i otoczenie. Mnie nieśmiertelnie, a otoczenie na chwilę dramatyczną.

Złapał za jakąś nić nieskończoną i szarpał ją w poszukiwaniu obu jej końców. Spruł mnie jak sweter. Bez emocji, bez pośpiechu. Ciągnął i nawijał na łokieć, a kiedy kłąb się stał zbyt wielki, to zrzucił na podłogę i nawijał ciąg dalszy tam, gdzie zaprzestał. Jakby drugi akt rozpoczął. I konwersację prowadził, lekką, niezobowiązującą – przynajmniej jego, bo moje oczy rosły z każdym metrem wyszarpanej z moich trzewi nici. Nie sądziłem, że sumienie może być tak misternie szyte że tak cienkim wątkiem poprowadzona jest materia.

Diabeł wcielony i to dosłownie. Uśmiechał się, czasami tylko musiał nadepnąć na mnie, żeby szarpnąć tam, gdzie nici sumienia zaparły się i usiłowały zostać ze mną. Stawiał stopę na moim biodrze, czasem na żebrach i zdecydowanym ruchem ciągnął. Nici napinały się jak struny fortepianu i jęczały fałszywe tony w obronie własnej i pod brutalną dłonią stękały szukając zmiłowania – nie ten adres. Ja nawet nie próbowałem. Patrzyłem wystraszony, obolały i niemalże czułem jak wraz z ubytkami jaśnieją mi oczy. Już nie były brązowe, już wątłym beżem zerkały na rogate towarzystwo, które obdzierało mnie z sumienia…

Pracowity był, jak nie diabeł. I zawzięty. Nie myślałem, że potrafi się pocić, ale osiągnął i ten stan. Widać praca nad cudzym sumieniem do łatwych nie należy. A on darł jak własne, jakby żyłę kruszcu wykrył i podążał za nią, niczym Walon opętany gorączką złota. Oczy już miałem przeźroczyste jak kryształ górski. I chyba równie zimne, bo mi żal nie było owego czarta. Niech się poci. Ja popatrzę na te męczarnie. A co! Czemu ma mieć lepiej ode mnie, kiedy tak leżę rozpostarty jak ostryga przyprawiona pięcioma gwiazdkami Michellina zanim dosięgnie ją cytrynowa kropla soku. Chyba nawet zacząłem pokpiwać z niego, kiedy się szamotał i nawijał niekończące się nici. Może zdołał już wypruć ze mnie co większe skrupuły, bo szydziłem z niego coraz głośniej, a on sarkał nieustannie i klął pod nosem. Najwyraźniej bał się przerwać, żeby nici nie odnalazły ścieżki powrotnej. Tego zapewne nie zniósłby tak lekko, jak moje szyderstwa znosił. Może nawet padłby na serce, czy co tam diabłom wysiada albo niedomaga na stare lata.

Próbował się odegrać i kiedy przyszło szarpnąć raz jeszcze, to zamiast na biodrze się zaprzeć, oparł się stopą o żołądek. Zabawne, bo nawet ostryga w takich chwilach wypróżni się, a ciepły smrodek kształtną kulą uniósł się, jak termiczny bąbel odrywający się od skały, żeby orły mogły szybować szybko wznoszącą się windą. On tymczasem wzniósł się w zgniliznę końcowej fazy przemiany materii, co mnie rozbawiło do łez. Owszem, łez miałem już pełne oczy wcześniej, ale te były nie słone, a jadowicie kwaśne, przesycone trucizną i gęste od złośliwostek, którym wulgarność towarzyszyła jak cień. Jak druga połówka jabłuszka poszukiwana przez wieki w życiorysach znanych i zupełnie anonimowych.

Klął już nieprzerwanie i pocił się jak świnia. Zmęczenie brało górę nad chęciami. Niemal czułem po drżeniu nici, że jest w stanie skrajnych emocji, a fizycznością dogonił chyba moje anemiczne możliwości. Może wręcz się zużył w tym procesie, co mnie w tym stanie ducha zirytowało. Bo skoro się zabrał za robotę, to powinien skończyć.

- Nie wolno bawić się jedzeniem. Mamusia nie nauczyła? Ty wiesz, co to mamusia? Albo jedzenie? Śmierdzisz i sapiesz, pewnie żadna mamusia przyznać się do ciebie nie zechce, ale chyba masz jakąś? Pamiętasz ją?

Tym monologiem ubarwionym nieco rynsztokową biżuterią słowną chyba go dobiłem. Stanął mi stopą na twarzy i pociągnął mocniej jeszcze niż zwykł był czynić wcześniej, kiedy nici zaplątały się gdzieś w klatce żeber, czy o siebie nawzajem. Zajęczały resztki sumienia, a ja kląć zacząłem do wtóru. Klęliśmy we dwóch, a sumienie jęczało i drżało. No i wtedy właśnie wydarzył się sąd ostateczny i koniec świata. Koniec piekła również wydarzył się wtedy także. Dochrapaliśmy się zbiorowo. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ja, czy diabeł, ale mniejsza z tym. Z resztką sumienia byłem prawie jego odbiciem, a to co we mnie zostało było podłością, z lekka tylko oprószoną cieniem skrupułów. Armagedon dopadł nas niemal jednocześnie i zdechliśmy, zanim organizmy rozpoznały zagrożenie i poddały się śmierci.

Obudziliśmy pająka… Pajęczycę tęgą i jadowitą, która podskórnie poczęstowała nas sokiem z własnych kłów cieknącym. Teraz diabeł i ja gnijemy już. Jeszcze patrzę na niego, a on jeszcze klnie, ale pod skórą proces nieodwracalny się rozpoczął. Chyba nawet diabeł zrozumiał, że stał się fragmentem łańcucha pokarmowego i bardzo przewidywalną teraźniejszością, bez szans na ciąg dalszy, na cudowne rozmnożenie, na jakiekolwiek gwiazdy, ognie, czy inne duperele, które mają w ofertach istoty boskie na użytek wabienia maluczkich. Pajęczyca uwijała się wokół nas i własną nić mieszała z moim sumieniem, żeby szybciej nas zapakować w kokonie ciepłym, aby proces gnilny przyspieszyć. Ach! Jaką wytrawną ucztą stać się mieliśmy na chwałę silniejszego życia.

Diabeł nie wytrzymał i skapitulował, nim oczy przestały mu płonąć. Złośliwie pomyślałem jeszcze, że będzie bardzo pikantnym posiłkiem, że gorący jak ognie w których hartował niegodziwości. A on puścił wreszcie końce nici mojego sumienia. Próbowało nawet do mnie wrócić, żeby mnie odprowadzić w ostatnią drogę, ale spętane było jedwabiem pajęczym tak bardzo, że nawet diabeł tak mocno nie trzymał. Zostałem zapakowany we własne sumienie, ale tym razem to ono było na zewnątrz.

Zanim pajęczyca spętała mi usta, zanim mnie podwiesiła pod sufit, żebym dojrzał, zanim ostatni raz zamknąłem przeźroczyste wciąż oczy zdążyłem wyszeptać:

- Niech chociaż tobie pójdzie na zdrowie…

Bladym świtem.


Słońce ledwie wgramoliło się na drzewa i wygnało stamtąd młode wrony, a Rumcajs z dwójką młodzieży był już spakowany i chyba ustalał jakiś plan na ten dzień. Podobnie jak stado szpaków, które dreptało niecierpliwie w trawie, aż odfrunęło, gdy strategię ustalił szpaczy generał, czy może premier… Rumcajs pouczał młodzież siedzącą na skromnym dobytku, lecz oni jeszcze zerkali pod wierzbę nad rzeką, gdzie spali nie tylko tej nocy. Dzisiaj na śniadanie nie było „grzanek” grillowanych na ogniu z chleba pociętego w grube pajdy. Choć bez grama tłuszczu, to jednak ciepłe śniadanie oplotkowane bezczelnie przez stadko tutejszych kaczek. Może dzisiaj powiedzie im się lepiej? Noc umykała i chowała się pod drzewami, psy rozmerdane porannym szczęściem węszyły pilnie, jakby chciały odkurzyć świat z zapachów. Czapla wyprostowana, bezszelestnie stała pośród tataraku i udawała suchą jesionową gałąź – głupia, zapomniała, że tutaj chętniej rośnie głóg, klon i mirabelka, a jesionu nie uświadczysz. Dlatego chuda była niemiłosiernie. Młoda blondynka biegła przez łąki z matowym wzrokiem. Nie rozglądała się, nie szukała piękna natury. Spięte pośladki i krok sztywniejący zastanowił mnie, gdyż oczekiwałem gracji i kociej miękkości, a nie ruchu z pogranicza bólu. Ten dysonans zmusił mnie do rzucenia okiem raz jeszcze. Strój był obcisły tak bardzo, że wrzynał się w każdy przedziałek ciała, w każdą nieciągłość. Więc może to nie ból, a ekstaza? Hmmm… Zapewne to możliwe - w końcu jej oddech też biegł i to szybko. Starsza pani niosła resztki krótko obciętych, popielatych włosów Sądzę, że nawet przeciąg przejeżdżających masowo ciężarówek nie był w stanie zburzyć fryzury. Towarzyszący kobiecie pies, równie stary jak właścicielka, dysponował nadmiarem sierści i nawet maść pasowałaby tej pani. No, może musiałaby kilka razy dobrze je wymyć, gdyby był uprzejmy się z nią podzielić.

środa, 29 sierpnia 2018

Okruch szczęścia.


Pani miała głos, który był żeńską odpowiedzią ludzkości na fenomen głosu Armstronga. Głęboki, mocny i chropowaty tak bardzo, że każdy zadzior w głosie obrośnięty był dodatkowymi kolcami, żeby zdrapać gardło do łez, a uszy słuchającego postawić w stan oszołomienia i nie pozwolić im z tego stanu wyjść. Mogła tym głosem uwodzić, albo rozstrzeliwać czołgi – wszystko zależało od aktualnego samopoczucia i emocji upakowanych bardzo gęsto w tym mizernym przecież opakowaniu. Bo wbrew sile głosu ciało miała bardzo dziewczęce i kruche. Szczuplutka, ledwie półtorametrowa osóbka o piersiach tak drobnych, że dopiero z premedytacją dobrany biustonosz potrafił unieść przód białej, zapiętej pod szyję bluzki powyżej płaskowyżu brzucha. Abażur włosów, krótkich, misternie wystrzyżonych we wszystkich odcieniach beżu wieńczył jasną buzię i oczy bardziej skośne niż duże, które mieniły się refleksami ciemnego miodu. Czarna spódnica i miękkie baletki kontrastujące z bielą kolan i łydek dopełniały obrazu pani stojącej przede mną.

- Czym mogę służyć?

Spytała, a ja pomyślałem bezwstydnie: „Boże, żeby to było szczera propozycja…” Tymczasem ona stała nade mną i nawet nie udawała, że będzie notować koncert życzeń, gdy ja, sponad menu w twardych okładkach, miałem wyrecytować kaprys, niczym wiersz na szkolnej akademii. Zerkałem i nie miałem ochoty na zamawianie, na podejmowanie jakichkolwiek decyzji, byle została i tym głosem otulała mnie nadal. Zauważyłem jej niecierpliwość, więc zacząłem zamawiać chaotycznie i bez ładu, wszystko naraz, jakby się świat miał wyczerpać w tym zamówieniu. Może i jąkałem się, bo popatrzyła na mnie z większym zainteresowaniem, jakby chciała zapamiętać oryginała, który ma problem z własnym apetytem i wstydzi się własnych wyborów. Komentarz odpuściła, co było oczywiste – przecież była w pracy i zawodową uprzejmość wpisaną miała w CV i zakres obowiązków.

Wróciła po chwili stawiając przede mną oszroniony kufel, żebym nie siedział przy pustym stole czekając na wymyślny obiad, który miał mnie zaskoczyć smakiem, a wyglądem zachęcić do konsumpcji. Jeśli to danie potrafi oderwać mój wzrok od tej kobiety, musi być wybitne, ale i wtedy jej sylwetka będzie uroczym dopełnieniem wielozmysłowej rozpusty. Światło zaplątało się w ciężkie kotary, w ściany pomalowane na kolor więdnących płomieni, w oknach z barwionego szkła. Jego resztki spijały rośliny stojące karnym szeregiem na parapetach i sączyły popołudnie, które zdawało się być już zupełnie wyczerpane. Szarzało, jak ciężko ranny człowiek czekający na środki przeciwbólowe. Płynąca z głośników muzyka usiłowała uśpić ten dzień jazzowymi standardami, a z kuchni snuły się przeźroczyste smugi aromatów. Na ścianach gasły w ramkach sylwetki wielkich nieżyjących. Postaci, które wyrzeźbiły ścieżki muzyki sięgające wyżyn trudnych do osiągnięcia. Pasjonatów poharatanych przez życie potrafiących wyjąć z duszy to, czego na ogół ludzie wstydzą się ubrać w słowa.

Na stolikach zaczęły mrugać pierwsze świeczki, i wystarczyło przymknąć oczy, żeby przypominały spontanicznie zapalane na koncertach zapalniczki, kiedy ze sceny zaczynały spływać dźwięki z pogranicza nieśmiertelności. Dialogi mruczały w dążeniu do porozumienia, ciepłe dłonie szukały innych do pary, wzrok próbował ugasić pragnienia tonąc w oczach siedzących naprzeciw. Sztućce toczyły dyskretne pojedynki, a szkło  podzwaniało, jakby zlęknione. Drzwi odcięły świat zewnętrzny. Hałas codzienności, ciekawość turystów, przypadkowe istnienia mijające nieświadomie to miejsce. Czas zatracił się w sobie i z rachowaniem miał wyraźne problemy.

Pani stąpała miękko i bezszelestnie, jak polujący lampart. Rozdzielała uśmiechy pomiędzy stolikami, jakby przepraszała, że się przysiąść nie może. Z sąsiedniej sali dobiegł mnie dźwięk pianina, a pani przesłała mi przeprosiny i nie czekając na ewentualne zamówienie znikła. Nie potrafiłem wymyślić, czego jeszcze mógłbym chcieć od niej, bo stół zastawiony miałem dobrodziejstwami restauracji, ale i tak posmutniałem. W melodię pianina wdarły się miotełki perkusyjne i rzewne łkanie saksofonu niosącego solowe przesłanie. Powietrze trącone dźwiękami próbowało rozbiec się po zakamarkach, lecz odbijało się od ścian i wracało echem stanowiącym tło. Dźwięki wdzierały się we fryzury, w butonierki, w niedomknięte torebki, wślizgiwały się pomiędzy guzikami koszul i bluzek szukając przyjaznego gruntu, żeby się tam osiedlić. Skuteczniej niż głodna komarzyca dźwięk dopadał każdego po kolei. Najbardziej odporni zamierali dopiero, kiedy ci wrażliwsi kołysali się już na falach swingu.

Jedzenie stygło, alkohol odparował już chyba ze wszystkich stojących przede mną naczyń, kiedy do instrumentarium dołączył głos. Ten głos, który mnie przywitał. Zaplótł się w całość z dźwiękiem pianina, meandrował pomiędzy rytmem perkusji. Saksofon umilkł, jakby wstydził się własnej bezduszności, bo kto w blasze szukałby inspiracji? Siedziałem obezwładniony zupełnie i pogrążony w przesłaniu. Nie w słowach, bo tych nie znałem, ale w przesłaniu. W skardze i nadziei, w sile i słabościach, w dłoni szukającej wsparcia. Kiedy głos umilkł znowu poczułem się okradziony z czegoś, co zaledwie przed chwilą było moim udziałem, a teraz zniknęło. Saksofon załkał zamiast mnie, a domniemanie kusiło rozwiązaniem zagadki. Pani o kolczastym głosie jest saksofonistką! Więc skarżyć się może po dwakroć.

Nie znalazłem w sobie determinacji, żeby wstać w trakcie, żeby sprawdzić podejrzenie, które już wydało się oczywistością. Przesiedziałem koncert bez wzrokowego potwierdzenia, bo przecież zdążę – tak mi się zdawało. A kiedy koncert się skończył i zacząłem wybudzać się z letargu, oklaski dawno już wsiąkły w ściany restauracyjne, a wcześniejszy gwar wrócił na swoje miejsce i unosił się nad stolikami kokietując siedzących nieomal widzialnym zadowoleniem. Przechyliłem jakąś szklankę, nie wnikając w jej zawartość, zostawiłem banknoty na stole pomiędzy naczyniami i wstałem, żeby zerknąć na miniaturową scenę. Pianino znów było tylko półką na twardo oprawione karty dań, perkusja przysiadła od niskich brzmień jak tłusta, zmęczona sowa. Saksofonu nie było widać i pani również. Wyszedłem bez słowa. Za drzwiami czas nadrabiał niedopatrzenia i zasnuwał niebo czarnym pokrowcem. Tak się spieszył, że nie zostawił nawet ogarka księżyca i tylko uliczne latarnie i witryny chwalące się przepychem dawały namiastkę słonecznego ciepła. Wiatr zaśmiał mi się w twarz i pofrunął nękać gołębie skulone na gzymsach i dachach. Po kocich łbach rozlewał się chłód, rozdeptywany przez wracających i tych, którzy dopiero zmierzają. Odnaleźć drobną panią pośród ciżby rozkrzyczanej, wesołej na pokaz lub prawdziwie zdawało się niemożliwością, więc snułem się idąc bez wyrachowania w stronę, gdzie przechodniów było mniej. Może nad rzekę?

wtorek, 28 sierpnia 2018

Melancholia.


Pani zbliżała się do mnie i gryzła bułkę, powodując, że jej marsz nie grzeszył płynnością ruchów. Z każdym krokiem starzała się bardziej. Wstrzymałem oddech, gdy mnie mijała, ale na szczęście to nie ja byłem jej kresem i minęła mnie wciąż wgryzając się w pieczywo zawzięcie. Na deptaku staruszka wydobyła z czeluści śmietnika niedopitą kawę w jednorazowym kubku i dokończyła ją pijąc przez rurkę. Nawet grzbietu nie wyprostowała gasząc pragnienie, choć nie wyglądała na taką która musi korzystać z porzuconych płynów, a i dzień już nie taki upalny. Humor mi skisł i martwy gołąb pazurkami drapiący niebo nie poprawił sytuacji. Nikt go nie chce usunąć, więc stanowi dzieło sztuki ozdabiające budynek ASP. Okolica tętni od budów i kłębią się pyliste chmury, które wiatr roznosi dyskretnie. Wreszcie pani stojąc na ulicy zapytała o nią właśnie, żeby mi humor poprawić i po uzyskaniu potwierdzenia kręciła się niepewnie, jakby oszołomił ją własny sukces. Tak trafiła w punkt, choć Miasto dość rozległe i oczywistym być nie mogło takie trafienie. Kwitnąca fosa przedrzeźnia trawniki i szydzi z nich epatując jadowitą zielenią, gdy trawniki przypominają rżysko.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Monarcha.


- Panowie, przedstawiam wam… hycla – gospodarz, pomimo niewątpliwej złośliwości nie zamierzał zdradzać mojego incognito, ani też przedstawiać mi tych, którzy zawitali na spotkanie skądinąd nocne, tajne i na poziomie wystarczająco wysokim, żeby milczeć o nim dla własnego dobra. Gospodarz kontynuował monolog, a wśród obecnych kwitły ambiwalentne uczucia skrupulatnie dezynfekowane trunkami o nazwach kojarzących się ze światem dostatku.

- Hycel, mniejsza o imię, uwolni panów ( he he… i mnie oczywiście) od problemu wstydliwego i palącego w sposób definitywny i nieodwołalny. Wystarczy odrobina wsparcia administracyjnego i daleko posunięta dyskrecja, żebyśmy wspólnie mogli pogratulować sobie sukcesów na polu zwalczania… - tu odrobinę się zawahał, jakby nie zdążył przygotować owego przemówienia, albo nie był pewien, jakie wrażenie wywrze na gościach ze świecznika administracji samorządowej w zasadzie całego województwa, jednak w końcu wodząc oczami po obecnych dokończył – szkodników.

Zerkałem z ciekawością na reakcję i obok ostrożnego niezrozumienia, oprócz niedowierzania dostrzegłem również głód wiedzy i entuzjastyczną chęć rozwiązania problemów w trybie przyspieszonym. Wiedziałem już, że w niektórych lokalizacjach moje zadanie będzie wyjątkowo łatwe, a jakiekolwiek bariery zostaną zniesione nim w ogóle je dostrzegę.

- Przypomnę panom, że tematyka dzisiejszego spotkania nie powinna zaszczycić posiedzenia sesji rady gminy, miasta, czy powiatu i wspólnym życzeniem tu obecnych jest ścisłe przestrzeganie tajemnicy w kwestii podjętych działań. Rozumiem, że panowie poradzą sobie z interpretacją nowej rzeczywistości w sposób przynoszący wam chlubę, łącznie z gwarancją kolejnej kadencji w glorii skutecznych i zdeterminowanych gospodarzy walczących o rozwój lokalnych wartości dla dobra społeczności.

Głos gospodarza uwiódł nawet mnie, choć jestem wyrachowany – można zaryzykować stwierdzenie, że jestem cynikiem. Oczami mojej bardzo ubogiej duszy widziałem już peany, które autokratycznie można było przygotowywać już dzisiaj, byle tylko odciąć od informacji media, społeczników z kręgu środowisk wyznających idee brata Alberta i innych „oszołomów” wycierających sobie pyski hasłami humanizmu, obrony słabszych, samarytan wszelakiego autoramentu i przeciwników politycznych, którzy kapitał niechybnie zbić potrafiliby na samym dostępie do informacji z obecnego spotkania. Niechby choć plotek!

Kiedy już skrupuły zostały rozcieńczone wyrafinowanymi płynami toasty chwalące gospodarza zdawały się nie mieć końca. Bo tak po prawdzie pomysł, choć bezwzględny, rozwiązywał więcej problemów niż się obecnym wydawało. Po zmianie ustroju i wyjściu wojsk sprzymierzonych, płaczących, gdy pierwszy eszelon skierował na wschód kilkudziesięciolecie ściśle tajnych życiorysów pozostawiając na miejscu topograficzne białe plamy, ukrywające pośród lasów miejscowości. Nie wioski, a miasteczka, w których skoszarowane były siły na wypadek konieczności przeprowadzenia interwencji na terenach podległych oficjalnie sojusznikowi. Teraz te nieistniejące miasta nie salutowały śpiewnym zabużańskim językiem, tylko wiatr w nich wzdychał nie mając komu dostarczać plotek.

I to ja, przy współudziale gospodarza i obecnych tu samorządowców ościennych włości miałem je zaludnić, zanim geodeci wykryją istnienie tych miast, zanim władza ustawodawcza określi prerogatywy postępowania. Najpierw gospodarze, którym obecność sojusznika odbijała się wieloletnią czkawką i niedefiniowalnymi deficytami w budżetach łatanych ad hoc ze wsparciem zakulisowo zaakceptowanych i przyznanych środków będą dzisiaj realizować korzyści płynące z tej dotychczas nieszczęśliwej lokalizacji. Byli właścicielami niezinwentaryzowanej substancji, którą mogli zagospodarować w sposób maksymalizujący wizerunek ich, jako troskliwych gospodarzy.

***

Autobus przemierzał noc niespiesznie. Nie było powodów do pośpiechu, a marszruta ustalona na odprawie obejmowała dzisiaj kilka miasteczek i jedną większą miejscowość. Pasażerowie, w większości pijani nie stanowili kłopotu, choć w wydychanym powietrzu ilość promili powaliłaby każdego policjanta, który miałby okazję zaczerpnąć choć jeden wdech w tej przestrzeni. Wiedziałem jednak, że żaden z nich nie ośmieli się zbliżyć nawet na odległość pozwalająca rozpoznać numery rejestracyjne, a co dopiero wyksięgować promilowe rozpasanie. Dojeżdżaliśmy właśnie do ostatniego punktu poboru. Na dzisiaj już koniec zbiórki odpadów. Na zapleczu komisariatu spało ich dwóch. Cuchnących tak, jak cuchnąć potrafią wyłącznie bezdomni z długoletnim stażem. Zarośnięci i zapyziali. Chorzy i beznadziejnie skażeni biedą od której uciec nie zdołali we własnym zakresie, a nikt im nie potrafił pomóc. Ja im pomogę. Ostatecznie. Wyleczę ich z alkoholizmu i innych nałogów. Z bezdomności też ich wyleczę i z nieróbstwa. Albo zdechną marnie.

Policjant nocnej zmiany był już doświadczony. Znał standardy postępowania. Bezdomni zostali rozebrani do naga, pozbawieni włosów i bród, Wyszorowani, jak na izbie wytrzeźwień i ubrani w jednoczęściowe kombinezony. Mocne drelichy robocze na początek. I po parze butów wykonanych rękami niepełnosprawnych – trzewiki robocze wzmocnione. Oczywiści nikt ich nie zakładał na nogi, tylko mieli je przewieszone na szyjach, żeby wędrowały razem z ich pijacką nieświadomością do miejsca przeznaczenia. Dwóch funkcjonariuszy wyniosło bezwładne ciała do autobusu, a ja w tym czasie poczęstowałem papierosem naczelnika. Tradycja. Żeby nie myślał źle o mnie. Postaliśmy w milczeniu wypuszczając w mrok kłęby dymu, aż się pożegnał znużony nocną zmianą i poszedł do domu przespać pojedyncze godziny. Na pewno jego akta osobowe pozytywnie zareagowały na taką gotowość współpracy i wizja sutej emerytury pozwalała mu z godnością znosić utrudnienia.

Odjechaliśmy w nieznane, nie czekając aż personel lokalny posprząta i zatrze ślady naszej obecności, a raczej obecności tych dwóch utrapień chrapiących chwilowo na siedzeniach w tylnej części autobusu. Rano obudzą się w nowej rzeczywistości i jak ich poprzednicy będą kląć, aż nie wytrzeźwieją do końca. Albo będą kląć do końca świata, co też jest możliwe. Autobus, niczym koń dorożkarza dotoczył się do miejscowości, której ani mapy, ani okoliczni ludzie nie znali wcale. Na rynku, który jeszcze niedawno pełnił funkcję placu apelowego leżały zmotłoszone sienniki, które stawały się pierwszym domem przybywających tu w pełnej nieświadomości. Personel wyładowywał pasażerów sprawnie i widać było w ich ruchach nabytą wprawę. Autobus musiał odjechać, żeby nie stanowił pokusy. Nie mógł tu garażować żaden pojazd. Wzruszyłem ramionami i pożegnałem się z personelem – on również odjedzie jak tylko skończy rozładunek, a ja zostanę tu sam z tym zniszczonym przez używki materiałem.

***

- Panowie – prze tubę mój głos docierał nie tylko do leżących na siennikach, ale obejmował chyba całą miejscowość. Patrzyłem jak się kulą, jak trą oczy i usiłują spać, aż wreszcie zaczynają poszukiwać resztek własności, której już nie mają. Nie mają ubrań z kieszeniami pełnymi niedopałków, ani własnej czupryny. Mają mundur roboczy i przekrwione oczy. Mają mnie. Żadnych zdjęć wnuczki, obrączek, scyzoryków – nic, co mogłoby łączyć ich z przeszłością. Są moi i każdy z nich jest dziewicą. Nie mają żadnych praw. Mają tylko możliwość przetrwania. Ale nie będę ich zmuszał. Niech sami zdecydują. Jeśli wola sentymenty, niech dla nich zginą.

- Panowie – powtórzyłem, żeby mieć pewność, że dotrze do ich świadomości fakt, kto tu rządzi – jestem tutaj burmistrzem. W mieście, którego nie ma jestem burmistrzem wśród ludzi, których również nie ma. Przyszliście znikąd i zostaniecie tu, bo tu jesteście niczym tak długo, aż nie udowodnicie, że jesteście kimś. Nie dostaniecie nic. Kompletnie nic wam się nie należy. Możecie zdechnąć jeśli taka wasza wola, albo spróbować kraść. Wasi koledzy na pewno poradzą sobie, bo potrafią pilnować swojego. Wy też się nauczycie. Możecie epróbować uciekać, ale lasy SA tak pełne pamiątek sojuszniczych, że nawet dziki omijają t tereny i spacerują asfaltem, więc nie polecam takich spacerów. Ten budynek za wami jest do waszej dyspozycji – każdy dostaje ode mnie mieszkanie. I niech nie myśli, że gratis – odpracuje je dla mnie jak niewolnik. Jeśli ktoś chce pracować i ma jakieś talenty, czy umiejętności, to zapraszam na rozmowę. Jeśli nie potrafi nic, a ma chęci, również wesprę i wskażę gdzie i u kogo może praktykować. A darmozjady niech nauczą się żreć trawę lub śnieg, bo tutaj jurysdykcja miłosierdzia nie sięga. Gdybyście byli uprzejmi zdychać poza mieszkaniem, to będę wdzięczny. Do najbliższego miasta jest wystarczająco daleko, żebyście nie dali rad dojść, a poza tym – tam mieszkają już podobne do was nieudaczniki. Więc chyba lepiej zdechnąć tu, niż po maratońskim spacerze.

Zawrzało tak, jak zwykle, kiedy pojawiali się nowi lokatorzy. Na mnie wrażenia nie zrobili dziwiąc się, gdzie się podziały ich wszy, gdzie cuchnące moczem spodnie. Niektórzy patrzyli na buty z niedowierzaniem i coś w tych łepetynach zaczynało świtać. Bardzo nieśmiało przedzierały się myśli przez gąszcz przyzwyczajeń i mroki nałogów. Byli ludźmi znikąd i nikt za nimi nie tęsknił. Oprócz mnie. Tu mogli żyć, ale na moich warunkach. Byłem najbardziej despotycznym burmistrzem na świecie i nie zamierzałem zwalczać mojego cynizmu. Niech zdechną, przywiozę sobie nowych. Byle nie bruździli, ale i z tym sobie poradzę, bo już pierwszych ochotniczych policjantów się dorobiłem. Kiedy ktoś nie potrafi nic, pilnowanie innych staje się kuszącym rozwiązaniem.

Miasto powoli wypełnia się. Chwilowo zaludnione jest w trzeciej części. Bloki odzyskują wartość użytkową, a choć pieniądz jest tu jeszcze nieznany, to dotacje moich utajnionych kolegów pozwalają mi prowadzić tutaj w miarę cywilizowaną gospodarkę. Są i tacy, którzy zaczynają sprzedawać usługi, czy produkty, więc i pieniądz zapewne zagości tu niebawem, bo wymiana barterowa już sprawia kłopoty. Jeszcze nie mówiłem tym tutaj, że jest też drugie miasto oddalone o mniej więcej piętnaście kilometrów i tam przyspieszony kurs przystosowania do życia przechodzą kobiety. Takie miasto kobiet, w którym ani pół chłopa nie uświadczysz. Poczekam, aż im wyparują ze łbów wspomnienia z dworców i nocnej gastronomii, a później jakoś to towarzystwo wymieszam. Na razie niech zrobią coś ze sobą.

Nowym dałem dzień wolności – niech się oswoją, niech wyżalą, niech się rozejrzą, łkają i seplenią, a ból głowy z nich zejdzie do końca. Weterani nawet głów nie podnieśli i kolejny transport dla nikogo z obecnych nie stał się wydarzeniem wartym przydreptania na rynek. Tylko ja regularnie go odwiedzam i greckim zwyczajem głoszę prawo. Przez tubę, żeby nie udawali, bo czytać potrafią, tylko nikomu się nie chce. A może faktycznie zapomnieli? Nieważne. Jestem szeryfem i chcę, żeby mnie słuchali, więc głoszę prawo. Bezwzględne.

Położę się spać. Dawno nie brałem udziału w polowaniu i dostawie. Przybywa ludzi, więc i zajęcia mam więcej. Drzwi zamykam na wszystkie możliwe zamki, telefon wyciszam, żeby mnie pomysłodawca znów nie obudził swoim entuzjazmem – ja wiem, że kolejne pięć lat wygrał w cuglach i bezkonkurencyjnie, ale sen też jest ważny. Kielicha wypijemy, jak już on swoich sojuszników obklepie po plecach i odwiedzi wszystkich dostawców. Bo jeszcze trochę tego bezdomnego mięsa się włóczy. Jeszcze nie posprzątaliśmy do końca. Za to pod żadnym kościołem kapelusza już się nie uświadczy i obiad w restauracyjnym ogródku nie jest zagrożony przez kostropate, brudne dłonie trutnia.

- Gdyby jeszcze ktoś wpadł na pomysł, jak wyeksmitować z miast szczury… - pomyślałem zapadając się w błogą nieświadomość.

Powiesz mi?


Kamuflaż. Mistyfikacja. Zasłona dymna i siatka maskująca. Dla ludzi. Bez względu na gabaryty, przekonania i cechy fizyczne. Wzrok taksujący, penetrujący, szukający dookoła. Podejrzliwy i nieufny. Bo przecież ktoś może odważyć się zajrzeć pod spód. Pod tę pajęczynę pozorów, pod zasypaną miliardem słów zaspę fałszu, której rozkopać nikt dotychczas nie miał odwagi. I obnażyć. Zapytać wprost, bez względu na błagalne spojrzenie. Cały świat poświęca większość czasu na sprawy mniejszości, która terroryzuje każdą możliwą większość, a gdy ta próbuje się bronić dostaje łatkę brzydką w słowach cedzonych z pogardą. Każdy udaje, że nie widzi śmieszności sytuacji. Zapomina, że osiemdziesiąt procent czasu świat poświęca na dwadzieścia procent przypadków. Wiem, że więcej poświęca i mniej licznemu zbiorowi, ale nie chcę wyjść na liczykrupę, więc poprzestańmy na takich proporcjach. Masa drży przed Dawidem, który z własnej słabości czyni siłę i rozzuchwala się coraz bardziej. Wrzeszczy. Pcha się na pierwsze strony i oskarża. Żali się i piętnuje.

Uczę się pokory, milczenia się uczę. Ktoś zdolniejszy ode mnie myli już tolerancję z akceptacją, komuś przeszkadza mój brak zachwytu dla poczynań marginesu i pluje na moje poglądy, w których konserwatyzm dominuje, choć nie tak zuchwale jak w hasłach piejących chwałę odmienności kast zgromadzonych w kręgach o tak błahej liczebności, że nawet wybór przedstawiciela jest grzebaniem w poszukiwaniu mniejszego zła bardziej niż szukaniem autorytetu mogącego wnieść do dyskusji głos rozsądku i nadać rozmowie priorytet uwzględniający wagę zjawiska. Patrzę, jak standardy stają się zaściankiem, jak w centrum kipią ekstrawagancje, oryginalności i strach nazywać to co się pcha do głosu, bo żebym to robić mógł bezpiecznie musiałbym być ortodoksyjny na tyle, żeby trzeba było się ze mną liczyć. Musiałbym być sterem i okrętem dla samego siebie, względnie wpuścić na pokład coś mniej, niż Noe miał odwagę.

Krzyczeć chciałem. Głośno i bezwzględnie. Nie chowając słów po rękawach i nie ukrywając znaczeń w zawoalowanych niedopowiedzeniach, w subtelnościach niedostępnych dla większości. A zamiast tego szepczę gdzieś w zaścianku, że dobrze byłoby zająć się globalnym kłopotem większości. Krzyczą narody wybrane, manifestują własną seksualność, mizeria walczy o równouprawnienie, o dostrzeżenie i akceptację, o miliard ustaw/nakazów/zakazów/paragrafów/uwag i przywilejów. A ja? Ja jestem pacyfistą i nie chcę walczyć. O nic i za nikogo. Chcę żyć w świecie, gdzie walka sprowadza się do gier umysłowych, lub sportowej rywalizacji. Do filmów przyrodniczych, w których natura zadba brutalnie o równowagę środowiska eliminując słabość. Trochę się boję, że wyeliminuje mnie, ale chyba mam niewielki wpływ na wybór przyrody. Mam krzyczeć? Mam sztandar wymalować hasłami, w jakie odziany mogę na szańcu stanąć z pieśnią, co krew wzburzy i pociągnie za przykładem co mniej inteligentnych, albo bardziej narwanych? Nie wiem, czy umiem, nie wiem, czy chcę. Może, jak będę cicho siedział, to mnie przyroda nie zauważy? Może skusi się na jazgotliwe jednostki i im tchawice przegryzie, żeby nie zakłócały poobiedniej drzemki. Może zamiast krzyczeć zaczną wtedy burczeć głęboko w trzewiach drapieżnika. Z pieśnią sytości w ostatnią ruszą walkę, nim użyźnią ziemię.

Nie zapytam o twojego Boga, czy barwy klubowe. Nie zapytam z kim sypiasz i czym żołądek napełniasz. Mogę o nic nie pytać. Stać mnie na taki gest. Tylko nie każ mi siebie kochać. Nie każ klaskać fałszywie, jeśli wynurzysz się z własnym manifestem. Bo rewolucjonistów też nie lubię. I kochać za nic, albo na siłę. Żyjesz ze swoim upośledzeniem i patrzysz, jak żyję ja w moich ograniczeniach zanurzony. Kiwnę ci głową bez nienawiści, albo ramionami wzruszę, kiedy się odwrócisz plecami. Nieważne. Żyj. Przecież niekoniecznie nasze ścieżki muszą się zbiegać. A nawet jeśli, to możemy się minąć bez słowa. Bez chorągwi i szczęku oręża. Bez plucia sobie pod nogi. Nie znam cię i nie wiem, czy poznać chcę. Może się jednak zdarzyć. I co wtedy? Znajdziemy temat do rozmowy? Być może. Bo tolerancji i ciekawości we mnie sporo i choć nie rozumiem, nie akceptuję, to znajdę chwilę na godziwą rozmowę. Na twój monolog, jeśli znajdziesz słowa, które nie kaleczą. Dlaczego akurat ty miałbyś być godzien uwagi? Przecież na ziemi jest kilka miliardów odszczepieńców. Wyrzutków, którzy szukają wspólnika do życia pod wspólną ideą. I mało komu się udaje. Dlaczego akurat ty? Powiedz mi proszę. Chętnie posłucham.

sobota, 25 sierpnia 2018

Dwa światy.


Próbowałem ściągnąć do siebie światło. Nie całe możliwe, ale chociaż jedną smugę, którą zaraziłbym ścianę wystarczająco, żeby pośród cieknącej nią wodą przeczytać skazy w granicie. Te ubytki ludzką ręką uczynione być może dawno i do dziś pogrążone w tajemnicy niewyjaśnionej. Oczami ślepca wodziłem po ścianie, ale ona spowita w mrok chowała się przede mną wstydliwie. Obejrzałem się za plecy, gdzieś tam, skąd przyszedłem był świat pełen kolorów i światła, lecz tu nie zdołał dojść o własnych siłach i mnie opuścił, pozostawiając bez zmysłu, którym mógłbym rozpoznać przeszkodę.

Granit był szorstki i ostry. Kaleczył dłonie i nie chciał ustąpić nawet na milimetr, a woda, która zapomniała zamarznąć, uświadamiała mi położenie najmniejszej z kosteczek pośród skurczonych mięśni, gdy tylko dotykałem dłonią ściany zagradzającej mi przejście. Pod nogami kłębiło się gruzowisko wietrzejące tak powolnie, jakby czas zwolnił. Każdy krok stawał się ryzykiem. Wytężałem siłę woli i chciejstwem zamierzałem pokonać przestrzeń, zwęzić ją, smagnąć słowem brutalnym światło wałęsające się bez celu na zewnątrz i rozkazać mu przybyć tu. Zamerdać ogonem przed tą ścianą i odnaleźć dalszą drogę. Dłońmi jej przecież nie znajdę, bo zanim to uczynię stracę w niej czucie, albo obedrę z mięsa do białej kości.

W głowie proces odzyskiwania wzroku wydawał się prosty. Skoro ja się zmieściłem, więc i światło powinno. A drogę już zna, więc nie zabłądzi – może mnie wywęszyć, jeśli mnie nie da rady wypatrzeć. Zresztą – mogę je zawołać i niech za głosem pójdzie, który jest falą podobną, tylko nieco mniej drżącą. Zmęczyłem się. Energetycznie byłem już wrakiem i wypadałoby wzmocnić organizm czymś wściekle pożywnym, może przespać się parę godzin i pozwolić napięciu zelżeć i wypromieniować ze mnie. Wymacałem coś w miarę płaskiego, paskudnie wilgotnego, choć nie oślizgłego, więc przycupnąłem czując jak tężeją mi pośladki od tej granitowej pieszczoty.

Wracać? Dokąd? I po co? Żeby utłukli? To już wolę tutaj zdechnąć. Głupi byłem, że uciekając nie wziąłem na smycz światła, żeby było mi raźniej, ale wtedy bałem się, że pójdą tym tropem za mną. Bo chociaż tabu i zakazy obarczone karami z pogranicza sądu ostatecznego, to za światłem mogli wejść i te krzemienne noże przetestować na mojej delikatnej materii. Nie. Dobrze, że zrezygnowałem ze światła, bo jakiś odszczepieniec mógłby poczuć Głos Boga i po wstędze światła pójść za mną, wypatroszyć mnie i trofeum zedrzeć mi z jeszcze ciepłego łba. Wrócić i ogłosić się Tubą niosącą przesłanie wprost z boskiego jelita, czy skąd miałby ten pomruk się wydobywać.

Jednak teraz utkwiłem tu, w mroku mokrym i beznadziejność mojego położenia zaczęła już budzić panikę śpiącą dotąd grzecznie we mnie gdzieś bardzo głęboko pod pierzyną podświadomości. Światła mi trzeba i to w miarę szybko, zanim zamarznę w niekończącej się procesji kropel znieczulających i paraliżujących mięśnie. Napiłbym się, ale strach o własne gardło powstrzymał mnie przed próbą zanurzenia ust w tej lodowatej czystości, którą zdążyłem sobie już wyobrazić. Wymyślić raczej…

Ściana trwała niewzruszenie, choć była tylko domysłem, kiedy z niej zdjąć dłonie. Woda spływała z niewidzialnej powierzchni i szemrała, pluskała, podskakiwała, tańczyła w piruetach i labiryntach wybierając nieoczywista drogę pośród nierówności, których dostrzec nie mogłem. Ona tak, bo woda ma instynkt i zawsze zmierza drogą, na której opory będą najmniejsze. Ot – skaza genetyczna. Ukląkłem, żeby sprawdzić, co robi woda, kiedy już zejdzie z tego niewidzialnego nieba na równie niewidzialną ziemię i chciałem wymacać jej ścieżki w ziemskiej wędrówce.

Woda jednak, kiedy już osiągnęła poziomą część ciemności przestawała syczeć i skradała się tak cicho, że pod palcami nie umiałem wyczuć dokąd zmierza. Wszystko, po czym deptałem było mokre i pełne lodowatych jednoznaczności pozbawionych kierunku. To nie był górski strumień lecący na łeb na szyję w doliny po urwiskach. Macałem resztkami nadziei, ale i ona zaczęła markotnieć zastraszająco szybko. Mokre kolana straszyły mnie reumatyzmem, jakbym miał dożyć tego zagrożenia, a ja przecież bliski byłem zamarznięcia.

Pod biegającymi podłożem palcami przemknęło coś nieokreślonego, co sprawiło, że umysł zaniepokoił się. Nieoczekiwanie i bez definicji coś w tym bieganiu palce spotkały i powinny były rozpoznać, choć tego nie zrobiły. Sztywność wzmogła się i mogła już stać się sztywnością posągową, albo tą, która charakteryzuje lodowe rzeźby. Umysł kipiał dla odmiany szukając przyczyny tej nerwowej skamieliny organizmu. Wreszcie, kiedy płucom już brakowało pomysłu na przetwarzanie z braku materiału udało się odnaleźć zaginiony wątek. Pod dłońmi przewinęła się GŁADKA REGULARNOŚĆ. Mała i niepozorna, ale taka, co nie kaleczy i nie jest dziełem przepadku. Guzik!. Przycisk, albo coś w tym stylu.

Oby tylko głowa nie mnożyła fantastycznych wizji i niech ta myśl się okaże prawdą. Pokruszyłem skostniałe tkanki i ponownie skupiłem się na szukaniu, lecz teraz już mniej nerwowo i bardziej systematycznie. Zanim odszukałem guzik ręce miały już „drewniane rękawice”. Bezmyślnie starałem się wdusić, albo pokręcić guzikiem, jednak, albo sił nie miałem, albo ów guzik był tylko fatamorganą w skostniałych dłoniach. Nawet nie próbowałem wyobrazić sobie ich barwy. Stanąłem przed guzikiem i ręce w kieszenie mokre wsadziłem. Za mało. Wiedziałem, że będzie za mało, ale nie znalazłem odwagi, żeby wepchnąć dłonie przez rozporek tam, gdzie mogłyby się zagrzać kosztem mojej męskości. Oczywiście - w tej chwili dłonie były priorytetem i logika kazałaby zrezygnować z tego, co nieprzydatne na rzecz użyteczności, jednak bezwzględność takiego rozwiązania kłóciła się we mnie obietnicami czasu przyszłego wyimaginowanego. To przez nadzieję, która w obliczu guzika wstała syta i zaczęła roić wizje tak piękne, że dłoniom nie pozwoliła wyjść z kieszeni.

W końcu miałem też nogi. Nadepnąłem być może zbyt ostrożnie, bo nic się nie wydarzyło. Ale kiedy stanąłem na guziku całym ciężarem, to wszedł w podłoże. Ciemność stęknęła, a ja poczułem ruch powietrza, który polizał mnie po całym ciele. Poczułem ruch. To ja ruszałem się wraz z podłożem i ścianą. Ciemność zachrzęściła i wpasowała się w ciszę, pośród której woda z sufitu nowych szukała ścieżek aby zejść na ziemię.

Ja już na niej byłem. Uciekłem prześladowcom i jeżeli nie znajdą guzika, to już mnie nie dostaną. Opadłem na kolana, bo marsz wydawał mi się zbyt niebezpieczny. Ciemność była równie gęsta jak była wcześniej i pod tym względem niczym się nie różniła od mojej poprzedniej lokalizacji. Szedłem na kolanach czując, że nie są stworzone do spacerowania po granitowych złomach. Czas w takim mroku nie istnieje, bo umarłby z nudów, więc trudno powiedzieć ile szedłem – chyba tyle, ile wytrzymały kolana krwawiące i obolałe tak, że musiałem samego siebie okłamywać. W końcu przestało się udawać. Wstałem, bo wszystko było lepsze od dalszego marszu na zdartych kolanach i powoli, macając dłońmi skałę szedłem krokiem ślepca w nieznanych przestrzeniach.

Umysł znowu usiłował poinformować mnie, że ściany już nie są mokre, że pod nogami nie chlupie woda, a wdychane powietrze wydaje się cieplejsze i łatwiejsze do oddychania pełną piersią, zamiast tego ukradkowego, płytkiego i szybkiego nerwowego dyszenia na psia modłę. Szedłem otulony mrokiem i granitem, aż pod stopami teren wyprostował się i nie było już żadnych przeszkód, tylko pojawiły się włosy ciepłej trawy. Wciąż nic nie widziałem. Ale trawa sugerowała otwartą przestrzeń, a nie mrok jaskini. Położyłem się na niej śmiejąc się jak wariat i całowałem ziemię i dawałem trawie się łaskotać, a potem przytulony do ciepłej ziemi zasnąłem snem kamiennym, granitowym i mrocznym.

Najsłodszy sen jednak kiedyś się musi skończyć. Mój skończył się, kiedy krzemienne ostrze trąciło mnie w twarz. Nade mną pochylało się wiele włóczni zakończonych kamiennym grotem. A spoza nich zerkało na mnie łakomie całe stado zadowolonych, głodnych pysków. Tylko kolor miały inny, niż te, od których zwiałem tak skutecznie.

piątek, 24 sierpnia 2018

Same dygresje.


Pan ubrany na sportowo i w przeciwsłonecznych okularach biegł bulwarami jakoś tak, jakby się skradał, albo szpiegował myśli mijanych turystów. Ci nawet nie protestowali, ale co bardziej obrzydliwi odsuwali się ostentacyjnie. Ów pan spocony był jak Korzeniowski na ostatniej prostej. I na nic zdał się złoty smartfon w dłoni. Emeryt w trakcie spaceru znalazł ławkę kryjącą się w cieniu muzeum imponująco obrośniętego winem. Ławka oferowała widok na Rzekę, więc zanim usiadł kontemplował tło zamierzające rozsiąść się za nim. A tam, na trawniku za żywopłotem, już trwali w milczeniu blaszani rycerze króla Artura. Trochę przypominali konserwy pospawane z resztek, choć z prozaicznej, walcowatej natury niewiele w nich było. Nazwałem rzecz deformacją historyczno-spożywczą i nie zamierzałem się dłużej nimi zajmować – niech czekają na wodza, który ich obudzi, albo rozpakuje. Rudzielec o buzi piegowato-okrągłej zauroczył mnie naturalnością i nawet kaszkiet ponad kwiecistą sukienką tego nie mógł zmienić. Zabiedzone wrony przyglądają się kloszardowi siedzącemu na parkowej ławce tłustej od potu kasztanowców. On też czeka na mannę z nieba i wespół z wronami podnosi oczy na każdy dźwięk kroków drażniących ciszę żwirowym chrzęstem. Manna z nieba może przecież przyjść w dłoniach Mikołaja, czy innej Matki Teresy. Bo historia zna takie przypadki. Liście jaworów, jak bezpańskie latawce spadają cicho na chodniki i dopiero tam zwijają się w brązową pięść. Dziewczyna własną ekstrawagancją ozdabia podziemne przejście w asyście parki rówieśników uzbrojonej w aparat. Powstają zdjęcia na chwałę braku naturalności. Gdy ją mijałem usiłowała chyba wystylizować się na splecione węże czytające z sufitu tajemne przesłania. Nie pomogłem, bo i dla mnie one tajemne były i lansowały styl estetyki dla mnie obcej. Zdawało mi się, że w Mieście są ładniejsze tła dla młodych ciał i to całkiem niedaleczko, ale co ja mogę o tym wiedzieć…

czwartek, 23 sierpnia 2018

Niedokończona legenda.


Szedłem jakimiś ulicami nie do końca popularnymi, może odrobinę na uboczu, na skraju świata turystów. Lekko ocienione średniowiecznym rozmachem zakamarki kryły pośród wilgotnych tynków nieznane potwory rosnące po każdym deszczu – wyciągające szpony i puchnące z każdą kroplą, która weń wsiąkała. Idąc w mokry dzień można było odnieść wrażenie, że ściany są jak prześcieradło, spoza którego światłem wydobyte z mroku maszkarony usiłują pożreć każdego śmiałka, który znalazł w sobie odwagę by wkroczyć w mglistą ścieżkę zwężającej się perspektywy kolejnego zaułka. Z każdym krokiem odbijającym się bezładnie od kocich łbów i obu elewacji obejmujących spacerowicza niczym zniszczoną ramą obrazu odwaga gasła pośród wielokrotności pomrukiwań basowych zniekształcającego rzeczywistość echa. Zostawał skrawek nadziei, kiedy głowę zadrzeć wysoko i zmieścić się ze wzrokiem w wąziutkim paseczku, w jedynej niteczce błękitu, jeśli akurat był. Bo w deszczu nawet niebo ponuro zerkało w tę przestrzeń nieprzyjazną, ciasną i złowieszczą. Może próbowało ukłuć ją igłą błyskawicy i rozpalić tu ogień, oczyścić, zdezynfekować, rozświetlić spatynowane płaszczyzny dodając im urody, lecz chyba zbyt trudno było utrafić w coś tak niepozornego.

Wszedłem sklepioną w łuk bramą, której pierwsze cegły ułożył ktoś tak dawno, że świat już o nim zapomniał, lecz one trwają konserwowane pieczołowicie przez równie anonimowych następców, aż znalazł się mecenat, który w końcu zaczął dokumentować własną obecność. W podziemiach, w piwnicy, gdzie niegdyś trzymano trunki dziś można usiąść i chłonąć potrawy przyprawione klimatem starożytności, niedopowiedzenia i historie domniemane sączyły się spomiędzy cegieł murszejących i desek polerowanych ciżmami i żelazem rycerskich zbroi. Nie wchodziłem dziś. Nie miałem apetytu na czas przeszły, więc zignorowałem drzwi dębowe uchylone tak, jakby miały się stać nutą zaproszenia, zwiastunem dobrego dnia, albo tajemnicą gotową rozebrać się dla ciekawskiego przechodnia. Poszedłem dalej, w wąskie, pajęczyną podszyte ścieżki, gdzie szczyty ścian chciały się do siebie przytulić i zazdrośnie strzegły półmroku rosnącego wzdłuż ścieżki. Tak, jakby słońce jednym rzutem gorącego oka mogło zniweczyć wysiłek kilkuset lat tej nieustającej dbałości. Mchy usiłowały oswoić ową przestrzeń z naturą i nieśmiało rozsiadały się pomiędzy cegłami, na gzymsach, w załomach, pęknięciach niepozornych i tak niegościnnych, że nawet owadzia drobnica je omijała. Mury tłuste i ociężałe, przysadziste, dziś nie straszyły koszmarem wilgotnych strażników i iść mogłem bez trwogi.

Kuta w żelazie krata oddzielała mnie od kilku ławek i bukszpanowego labiryntu strzeżonego przez marmurowe Minotaury gotowe rozszarpać śmiałka, a Ariadna uśmiechała się blado, skromnie stojąc na cokole u podnóża schodów tylnej elewacji rezydencji kogoś niewystarczająco zamożnego, żeby wciąż mógł się cieszyć witalnością. Gdzieś pomiędzy rzeźbami zapewne i jego popiersie łka z żalu za życiem minionym i spaceruje niespiesznie żwirowymi alejkami pośród nostalgicznej ciszy. Nie kupił wieczności i zdrowia, w księgach mądrych nie znalazł objawienia, ale zostawił autoportret, dzieła własne i rabowane po świecie, skupowane, gromadzone, fałszowane. Zostawił tradycję pielęgnowaną przez wielu, żeby stała się legendą miękką i patriotyczną, pełną peanów i wolną od niegodziwości. Ariadna wyciągała w moją stronę dłoń z kłębkiem wełny spłowiałej do marmurowo-kremowej bieli, ale tylko ruchem głowy zaprzeczyłem, że nie, że nie mam ochoty na krwawe starcie z mitologią, ani na łamigłówki pośród listków bukszpanu i marmurowego grysu.

Łuk w którym brakło bramy dębowej i kraty kowala ręką misternie wyrzeźbionej zachęcał do wejścia w zakamarek. A w nim okienka maleńkie w murach na całe ramię grubych i w kagańcu żelaznym, przez który gawron wejść by zdołał i kot czarny, lecz nie człowiek. Małe, niskie budyneczki chowały się po kątach zawstydzone własną mizerią, a biel wapna dawno już spłowiała do zakurzonej szarości gęstej od pyłów. Drzwi zamknięte na głucho i cisza pękająca pod moimi krokami obijająca się o węgły poszczerbione ze starości. Zwolniłem i ostrożniej stawiałem kroki bojąc się, że jakiś gargulec zadrży pod wpływem obcasa i przerdzewiałą uprząż zrzuci, żeby rzucić się na mnie z wrzaskiem smoczego głodu. Rozglądałem się na boki, jakbym wilczej watahy miał się spodziewać, albo ataku szaleńca skrytego gdzieś pośród tej zapyziałej historii. Oczy rozbiegane, nerwowe, wystraszone penetrowały otoczenie a mięśnie tężały, żeby na pierwszy sygnał spiąć się i uciekać najdalej jak się da i najszybciej. Mijałem tajemnicę za tajemnicą, drzwi brunatne od przeżyć i twarde kilkusetletnią dębiną nie pozwalały zanurzyć się w jakiekolwiek wnętrze.

Stanąłem przed jednymi z nich i zerkałem na kołatkę, która wściekłym gryfem łypała na mnie nieprzychylnie. Zapukać? Od samej myśli zrobiło mi się zimno, a garść cierpkich dreszczy przesypała się po kręgosłupie niknąc dopiero gdzieś pod stopami. Wapienny łuk nad drzwiami zaczął przemieszczać się drobnymi fragmentami i kiedy się wpatrywałem w nie ułożył się w napis niezrozumiałej treści. Ni to gotyk, ni magiczne runy. Litery nie dające się odcyfrować i język raczej nieznany. Gdyby napis potrafił wzruszać ramionami, to zapewne uczyniłby to, lecz ten nie umiał, albo nie chciał się chwalić więc wyblakł kontynuując mrówcze spacery. Jego miejsce zajęła cyrylica pełna ozdobników i kaligraficznej biegłości sprzed wieków. Jeśli mnie to miało zniechęcić, to się nie udało, bo patrzyłem z zachwytem na popis kaligrafii, na ideogramy azjatyckie i egipskie, na gotycką geometrię germańską, na arabskie szlaczki wiodące na pokuszenie samą ich miękką krągłością. Fascynacja trwała, a stopy wbiły się w podłoże i trzymały kocich łbów wypolerowanych przez wieki użytkowania. Patrzyłem z otwartymi ustami na piękno sztuki i moje jej niezrozumienie nie stanowiło przeszkody w podziwianiu. A kiedy wreszcie na mojej twarzy pokazał się błysk zrozumienia drzwi uchyliły się z lekka tylko skrzypiąc i wychylił się ktoś, kto zapomniał urosnąć, a może przytłoczony wiekiem wydawał się być karłem.

- Odejdź! Tu się marzą marzenia. Przeszkadzasz. Odejdź!

- Ale… Ja też chcę…

- Nie chcesz. Odejdź!

- Chcę i nie odejdę.

- Nie chcesz. Mówię ci, że nie chcesz. Te drzwi działają w jedną tylko stronę. Kto wejdzie nimi, tędy na pewno nie wyjdzie. Może w ogóle nie wyjdzie, jeśli nie znajdzie innego wyjścia. Wiesz ilu już marzy za tymi drzwiami? Teraz już tylko o tym, żeby stamtąd wyjść? Odejdź. Nie chcesz marzyć. Bo marzyć nie można na raty. Nie tutaj. A ty się boisz, więc nie chcesz marzyć dużych marzeń. Zostań, gdzie jesteś i idź w teraźniejszość. Przyszłość niech zostanie w środku. Dojdziesz tu inną drogą. Idź już, bo mi się marzyciele niepokoją i mamroczą coś.

Kołatka obiła pysk gryfa, a dębina nawet nie stęknęła zderzając się z futryną Kaligrafia nad drzwiami zastygła brudem wapna i nie pożegnała mnie ani słowem milcząc zawzięcie. Stałem przed zamkniętymi drzwiami, a wiatr popychał mnie ku wyjściu z zakamarka, z bocznej uliczki, która zaczynała się już rozpływać w nierealnościach, jakby ktoś go wymazywał gumką wprost z moich oczu i myśli. Gryf patrzył na mnie z politowaniem i chyba usiłował plunąć mi pod nogi. Chciałem się na nim odegrać i rękę podniosłem, żeby kołatką trzepnąć go w tę jego zarozumiałą pychę. Podniosłem rękę i w kierunku żelaznej obręczy ją przesunąłem, kiedy drzwi otworzyły się ponownie i znów wyjrzał karzeł. Westchnął tylko widząc mnie ponownie.

- No dobrze. Sam tego chciałeś. Właź. Tylko nie skarż się, że cię nie uprzedzałem.

środa, 22 sierpnia 2018

Z drugiej ręki.


Ukraińska kotka przekradła się cichcem po parapetach wprost do mnie i zażyczyła sobie azylu. A może za chlebem przyszła? Nie wiem, ponieważ językiem nie dysponuję. Nakarmiłem, nim służby specjalne podjęły zdecydowaną akcję wyzwoleńczą, tudzież w pościg ruszyły z aktem oskarżenia i z przenośnym więzieniem. Zażądały ekstradycji i cóż – wydałem zbiega. Może jaką notę dyplomatyczną dostanę, ale za bardzo w to nie wierzę. Dziewczynka w tiulowej sukience szytej ze spłowiałego błękitu i w jeszcze pustym pampersie drobiła kroczki do marketu, żeby poszukać mleka pośród schłodzonych regałów. Jeden kroczek wystarczał jej zaledwie na jedną kostkę brukową, a i tak usiłowała tańczyć. Na chodniku znajdowałem różne drobiazgi, ale paznokcie? Jakoś trudno mi uwierzyć, że ktoś obcinał na środku chodnika. A może przez okno wyrzucał? Złamał? Aż musiałem ostudzić głowę, gdy zaczęła spekulować. Młoda pani stanęła na skraju jezdni z walizką na kółkach, a ona naśladowała kształtem uliczne śmietniki na tyle dobrze, że trzeba było pilnować walizki, żeby ktoś nie dołożył czegoś zużytego. Sumaki i bożodrzewy porzuciły jednobarwność i mienią się już jesiennym wystrojem, platany linieją masowo i zrzucają zeszłoroczną skórę do czysta. Zupełnie jak węże. Kasztanowce pełne owoców czekają, aż dzieci wrócą z wakacji, za to jabłka, gruszki i śliwki spadają głową w dół i popełniają samobójstwo na miejskich betonach i asfaltach. Szczęśliwsze skaczą w trawę, lecz tam już grasuje wrona, która co smaczniejsze kąski przebiera na miejscu – ona też musi walczyć ze szkorbutem i witamin pojeść, póki nawet kraść nie trzeba.

Niejednoznacznie.


Skorzystałem z dobrodziejstw komunikacji miejskiej i przemierzałem Miasto luksusowo, w klimatyzowanej przestrzeni. Przede mną identycznej rozpuście oddawała się pani o słomkowych włosach spiętych w koński ogon i profilu tak idealnym, że już zamierzałem zapłonąć uczuciem i zadurzyć się w nim platonicznie oraz beznadziejnie na jakiś kwadrans, kiedy pani rozpoczęła wymianę uprzejmości z wszechświatem przy pomocy sms-ów wystrzeliwanych z szybkostrzelnością zawodowego operatora alfabetu Morse’a. Ze zdumienia zapomniałem o rodzącym się uczuciu, gdyż dłoniom do ideału brakowało całej dostępnej skali chyba. Zupełnie, jakby ktoś pomieszał dwa osobniki i zbudował jeden przekrojowy, zawierający piekło i niebo. Wysiadłem. Kulturystka incognito minęła mnie pośród gry mięśni maskowanych wyraźnie zaakcentowaną warstwą tłuszczyku wdzięcznie podrygującego na nierównościach chodnika, jednak ukryta muskulatura nie pozwalała moim zmysłom zapomnieć o niej. Bezpańsko minął mnie pies równie dwuznaczny. Coś, jakby pinczer z pudlem zmiksowany w procesie kreacji. A bokobrody miał godne zazdrości. Pani o śniadej cerze na północno-wschodnim zapleczu niosła dożywotnio grafitowe róże bez łodyg. A na przejściu dla pieszych białowłosy brodacz dreptał w miejscu. Ubrany w krótkie spodenki i ażurowy sweterek z krótkim rękawem w kolorze zielonym tak bardzo, że nawet szczypiorek i natka pietruszki zazdrościły mu i wychylały się z siatek wędrujących w otchłanie lodówek. Pięknie opalona pani w czerwonych bucikach na wysokiej szpilce kolizyjnym kursem niosła w bezbarwnej reklamówce pomidorki pod kolor butów i trochę zieleniny dla kontrastu. No i na widok sweterka zielenina zwiędła bezpowrotnie, a kontrast zawstydzony zapomniał o eksponowaniu pomidorów i sam się zarumienił.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Równowaga być musi.


Zachciało mi się. Bo ja już tak mam, że bez zachcianek, to ani rusz. Ciężarne mogłyby u mnie pobierać lekcje kaprysów i zachcianek. Tak już mam od urodzenia i przestałem z tym walczyć, zanim na dobre zacząłem. A niech tam – niech sobie pomyśli kto, że gówniarz rozpuszczony i bezczelny, że mu się w głowie przewraca i prawdziwego świata nie doznał ani na godzinkę. Staram się nie epatować własnymi chciejstwami, co nie zmienia faktu, że dojrzewają we mnie bujniej niż chwasty na opuszczonych działkach pracowniczych.

I właśnie dzisiaj pomyślałem sobie (jeszcze w pozycji horyzontalnej kokosząc się na falach oceanu mgieł i nocnych majaków, że chętnie przeżyłbym jakąś historię z banalnym zakończeniem. Bo to wiadomo, że banalne zakończenia są wtedy, kiedy „żyli długo i szczęśliwie”, albo „miód i wino pili”. No i właśnie zastanawiałem się nad realizacją jednego z powyższych postulatów i o krokach niezbędnych do tak zacnego finału, kiedy zadzwonił telefon. Nie wiem, czy wypada nagiemu odbierać telefon, ale w końcu może dzwoni prolog wiodący do wyśnionego banału?

No i dzwonił. Brat zadzwonił, że dysponuje opakowaniem szklanym trawionym od środka przez specyfik zwany dwójniakiem. No! Lepiej dnia zacząć się nie da chyba! Od razu do finału! Nawet Bóg tygodnia potrzebował do stworzenia, a tu proszę – jeszcze gatek na niewymowne nie naciągnąłem i już dzwoni raj domniemany. Aż się rozejrzałem za jaką gąską, żeby nie wyjść na głupka, ale nie – przywitałem się z bratem wyłącznie, zsynchronizowaliśmy zegarki, wypłukałem noc z oczu i płynnie przeszedłem do rozwinięcia historii z tak banalnym zakończeniem, jak to sobie wymarzyłem z pokładu łóżka.

Mając na względzie deficyty policyjnej kasy skwapliwie uzupełnianej z kieszeni nieświadomych obywateli postanowiliśmy oddalić się nieco od wydeptanych miejskich ścieżek i w tak zwane „plenery” się zanurzyć. Gdzie świerzop, kleszcze i Bóg-wi-co-jeszcze. Żaden szanujący się policjant z plikiem mandatów jeszcze pozbawionych wykaligrafowanych paragrafów podsumowanych kosztorysem tam nie zagląda, żeby munduru nie pokalać, więc można się było oddać rozpuście i beztrosce. Nawet gzy i komary miały jakiś dzień łaski, czy inaczej określone priorytety i ignorowały nas totalnie. Szerszenie dziubały próchniejący pień wierzby, którą Zeus gromowładny pokarał swoim gniewem, motyle wachlowały wrotycze i nawłocie, żaden koń nie zbliżał się do koniczynki, a kaczki ukradkiem omijały kaczeńce. Pająki tkały te swoje lepkie labirynty w miejscach mniej lub bardziej uzasadnionych, ale chyba wiedziały co robią i po radę do mnie żaden nie przyszedł.

Pośród chwastów rosnących na chwałę entropii przemierzaliśmy krajobraz, ledwie tylko odciskając się na nim aromatem dwugłosu spoconych ciał. Miód koił zmęczenie, i rozwiązywał języki, więc brzęczeliśmy niespiesznie jako te trzmiele w trzemielinę zaplątane. Zabłąkany lisek rzucił nam spojrzenie pełne wyrzutów, więc chyba spłoszyliśmy mu posiłek niechcący, ale przeprosić już nie było kogo, bo pobiegł gdzieś uśmiechając się chytrze. Siwa czapla bezgłośnie penetrowała niebo szukając rzeki, więc poszliśmy za nią, bo zwierzętom instynkt na ogół dopisuje.

Cóż tu dużo gadać. Była i rzeka. Schowana za półtora metrowymi pokrzywami, za gąszczem samosiejek dębów, brzóz , włoskich orzechów i mirabelek, snuła się chybocąc się na boki, jakby swój miód zdążyła już do czysta opróżnić. My jeszcze nie, więc usiedliśmy na brzegu i pochłaniacze skierowaliśmy w kierunku podajnika. A później, to już było słońce i wiatr od morza i sjesta nieustająca. Jakiś żuk lakierowany neonowym lakierem usiłował wdrapać się na mnie, jakbym miał się stać jego wielbłądem, lub całą karawaną, bo ciągnął za sobą towarzystwo odziane opalizująco.

Historia banalnie trwała, miód skarlał w sobie i w zasadzie mógłbym tutaj zakończyć, bo się wreszcie spełniła zgodnie z kaprysem porannym, ale – wiadomo – apetyt rośnie w miarę jedzenia. I nie myślałem o kolejnym opakowaniu w którym procenty topiąc się w miodzie rozpaczliwie wzywały na pomoc jakiegokolwiek ssaka, żeby odessał nadmiar płynów i pozwolił procentom na wędrówkę w kierunku myśli, żeby im dodać wigoru.

Wcale nie. Pomyślałem, żeby dać szansę chciejstwom, które tak pięknie dzień zaaranżowały – niech go dokończą samopas, a ja gościem im będę i pozwolę wieść się po ścieżkach których istnienia jeszcze rano nie podejrzewałem. Zamknąłem oczy i pozwoliłem wiatrom szeptać najsprośniejsze historie, trawy bez pytania szukały mojego ciepła i łaskotały mnie maskując poczynania mrówek i innej bezimiennej drobnicy. Brat zaakceptował scenariusz i naśladował mnie wręcz doskonale – widać, że jednym genomem byliśmy stworzeni.

Relaks osiągnął stadium głębokiej medytacji, w trakcie której ponownie komponowaliśmy uwerturę do „Snu nocy letniej” w wersji współczesnej na dwa wypasione brzuszyska i jedną próżną butelkę (ach, jaka była z siebie dumna, jak szyję wyciągała pod niebiosa i dudniła echem pustym tłukącym się po ścianach z braku umeblowania). Rzeka podchwyciła rytm i niosła na fali niczym doświadczonego surfera. Słońce zasłuchało się tak bardzo, ze zaczęło układać się w gałęziach drzew, jakby było szpaczym pomiotem.

I pewnie „żylibyśmy długo i szczęśliwie”, gdyby nie wiatr. Zaczął mnie szarpać i wołać coś niezrozumiale, aż podniosłem wzrok niezbyt przytomny, rozmarzony i sielankowo błogi. Obok brat z maślaną twarzą unurzany w wieczności kontynuował samotnie pieśń. Rzeka była z grubsza ta sama, chwastom powodziło się identycznie, żuki realizowały życiowe ambicje pchane tą samą myślą co wcześniej. Biologia zdawała się nie zauważać wektora czasu, który przemianował poranek w umierające właśnie popołudnie.

Za to nasz stan posiadania ów wektor rozpoznał w słowach niewybrednych. Niechcący stałem się wulgarnym budzikiem bez wyłącznika. Nadawałem sygnał alarmowy tak długo, aż brat dołączył, żebyśmy już wspólnie i zgodnie z wymogami klęli, bo „kląć należy długo, głośno i wyraźnie”. Tak mawiał Borhardt w ślad za jednym ze swoich bohaterów. Ale jemu nikt nie ukradł butów na pustkowiu. Podejrzewać żuki, to byłoby żałosne. Wodę podejrzewać o instynkty samobójcze również nie sposób – one pachnieć nie były w stanie przecież. A jednak znalazły amatora. I żegnajcie marzenia o banalnym finale. Teraz pokuta powrotu z jadowitym uśmieszkiem zerkała na nas szyderczo.

Niechybnie to sprawka lisa!

Satysfakcja.


Tak bardzo doskwierało mi drzewo rosnące tyralierą wzdłuż jednej z miejskich ulic, że zapomniałem o wielu widzeniach. Choćby o pani, która z własnego ciała zrobiła kolorowy komiks i (jeśli ktoś lubi komiksy) można było ją poczytać od stóp do głów. Pan, który z nią szedł zainteresowany był raczej fakturą materiału z którego wykonano dzieło. A mnie drzewo dręczyło, bo przecież nie ma takich drzew, choć w Mieście nagle się okazało, że jest ich dziesiątki i zmasowanym atakiem rzuciły mi się w oczy i powtarzały to widzenie cyklicznie. Stanęło na tym, że albo trzeba zmienić azymut wędrówek, albo wreszcie doznać objawienia. Urwałem owoce (bo, jak mawia pismo - "po owocach ich poznacie"), żeby nie zapomnieć i w kieszeń wrzuciłem, żeby irytowały palce, ilekroć w kieszeń rękę wsadzę. I teraz mogę już azymutu nie zmieniać, bo przestała mnie dręczyć niepewność. To po prostu zwyczajny perełkowiec japoński zwany również szupinem chińskim, w przeciwieństwie do zupełnie banalnego szupina japońskiego zwanego katalpą. Hosanna! Niewiele trzeba, żeby móc wędrować z uśmiechem przez Miasto. Aż do kolejnego objawienia.
PS. Poprzednimi objawieniami był wiązowiec zachodni, ambrowiec amerykański i sakura japońskimi dłońmi sadzona w najpiękniejszym z miejskich parków.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Poszukiwacz złudzeń.


Stoję jako ten mandaryn nadworny i po rynku się rozglądam. Za mandarynką. Nie musi miętą pachnieć koniecznie, choć ja do niej miętę chętnie poczułbym od pierwszego wejrzenia. Więc wglądam i się rozglądam, zerkam, na palce staję i pośród tłumu usiłuję wystawać, jako ta góra lodowa na firmamencie oceanu. A mandarynki niet. Może kruchuteńka taka, że jej pośród tłumu ciekawskiego nie widać wcale? A może wybrała inną drogę życia i nie mnie pisana była? Poszedłem więc do księgarni – tej taniej, żeby nie zbankrutować nadaremnie i pośród słów szukałem jej, aż mnie i stamtąd wyprosili, bo w końcu to sklep, a nie czytelnia, a poza tym etat nie jest z gumy i dzień dojrzał do prywatności wolnej od zawodowej uprzejmości.

Rynek tymczasem okrzepł i realizował rozbuchane nadzieje turystów żądnych kolorytu. Utknąłem i tkwiłem, niby cierń na niepokalanym umyśle. Jak zadra jątrząca dłoń drewnianą igiełką. Otoczenie udaje, że mi sprzyja i przesuwa mi przed nosem koreańską wycieczkę koedukacyjną po wielokroć, a kiedy zniechęcony odwróciłem się, to w kierunku przeciwnym podążali już japońscy emeryci płci obojga. Tylko mandarynki brak. Kusiły mnie angielskie matrony i zasadnicze Niemki nieudolnie usiłujące wyglądać na dziesięć lat młodsze i po trzykroć bogatsze, na wypadek gdybym pałał zachwytem materialnym. Cygańskie podlotki hałaśliwie i kolorowo szukały… nie mnie przecież, raczej wręcz przeciwnie do Niemek - zainteresowane były głębokością i zasobnością moich nielicznych kieszeni. Jakiś żartowniś o drogę do hali targowej spytał, bo tam przecież towar świeżutki i pachnący, a i jakość wyższa. Hultaj jeden udawał, że i jemu mandarynek się zachciało, ale nie tej jedynej, a worka całego, by sokiem się upić do nieprzytomności.

Wieczór gęstniał wraz z tłumem, rozmaitość zdawała się nie mieć końca. Kawiarniane ogródki puchły wielojęzyczną radością napędzane i zwalczały pokłady gastronomicznej oferty. Znalazłem już chyba wszystko, czego nie szukałem i w każdej rozpuście mogłem się wytarzać do utraty sumienia. Spotkałem prawie wszystkich obcych i wszystkich znajomych. Poza mandarynką. Tułałem się jak rumuński dziesięcioletni żebrak od ogródka do ogródka i zaglądałem ludziom w oczy, pomiędzy talerzami, kieliszkami i szklankami wypatrywałem mandarynki mojej wymarzonej, a zamiast tego ktoś mnie odpędzał jak osę spragnioną słodkiego alkoholu, czy muchę lgnącą do panierowanego kotleta. Ktoś jałmużną chciał mnie uraczyć, inny miejsce tuż obok siebie zrobił i zaoferował szklaneczkę czegoś zimnego. Z przekąsem się uśmiechnąłem, bo oczy mu się do mnie śmiały bardziej nawet, niż mi do mojej mandarynki – ot egzotyczne pragnienia do zrealizowania ma mniejszość. Na seks z mandarynem chciał się zapisać i kuflem piwa umowę przypieczętować. Uśmiechnąłem się smutno i z tym uśmiechem poszedłem dalej, żeby mógł polować na egzotykę i nie tracił czasu na mnie, który innymi aspiracjami napędzony zwiedzał znane po raz nie wiadomo który.

Gołębie obsiadły pomnik i kokosiły się już do snu, a ja pod tym pomnikiem, który śniedział zielenią i obrastał tym, co mu gołębie niestrudzenie fundowały. Siedziałem i patrzyłem jak mrowisko ludzkie rozpływa się po bramach, po lokalach, po zakamarkach. Z aparatami fotograficznymi, z marzeniami, bądź tymczasową miłością wynajętą na minuty. Szły w paszcze taksówek czerwone róże płonące miłością lub wyrachowaniem, szły sukienki z różnym zaangażowaniem pilnujące gładkich kolan. Bieda siedziała brutalnie na środku bogatych szlaków i z kapeluszem jeśli był, albo kartonem po butach, a w skrajnej nędzy z kubkiem papierowym po kawie i wypatrywała miękkiego serca, które podzieli się groszem, żeby jeszcze dziś oszukać głowę uniesieniem skondensowanym w butelce. Ktoś grał rzewnie na skrzypcach, ale nie mnie przyzywał, ktoś bańkom mydlanym szeptał wróżby i w mroczniejące niebo wypuszczał, żeby usiadło na nieznanym ramieniu i parsknęło śmiechem, że aż tak można było się pomylić.

Pozwoliłem porwać się myślom, które gdzieś głęboko we mnie poczęte pewność miały, że mandarynka mi się trafi jeszcze dziś, że przecież nie może być aż tak, że dzień cały i nocy pół wypatruję oczy… Już ledwie widzę, więc nie ja ją, a ona mnie odnaleźć musi, żeby się udać mogło… Rozmarzyłem się duszą całą rozpostarty pod pomnikiem, a gołębie kołysankę mi gruchały, bo im też śnił się raj niedościgły, pełen tego, co gołębim wzdychaniem się kończy nieodmiennie. Pozwoliłem oczom przymknąć się całkiem, bo w głowie świat był barwniejszy, ładniejszy, spełniony. Granitowy chłód bruku przegryzał się przez pośladki, myśli poety ukryte w ptasim łajnie spływały cokołem pod koszulę, a w głowie świat pełen uśmiechu i mandarynki, nie dostrzegał już nic, poza tym, że za rękaw mnie szarpie, żebym poszedł z nią na koniec świata, żebym w innej kulturze się skąpał i został. Wytrwale i nieugięcie ciągnęła mnie za rękaw, żebym się ocknął i wszedł z nią w tę noc, żebym zostawił poecie i gołębiom to, co ich jest światem i poszedł we własny – mandarynkowy… Nasz…

Podniosłem oczy zmęczone szukaniem i spojrzałem w oczy świecące mimo mroku. Oczy pod grzywką zerkały na mnie raczej niecierpliwie niż z miłością, ale budziłem się tak opieszale, że i archanioł gotów byłby skrzesać jakieś zarzewie erupcji wulkanu. Patrzyłem zdumiony w te oczy i nawet to, że skośnymi nie były mi nie przeszkadzało. Ani ta dziwna czapka, spod której włosy wysypać się usiłowały bezskutecznie. Najwyraźniej mandarynka się po europejsku nosi i ten mundurek dziwaczny, niczym nawrót do czasów, kiedy skoszarowane było niemal całe państwo środka…

- No, nareszcie się obudziłeś człowieku. Wstawaj, bo się zaziębisz. Masz gdzie spać? Czy zaprowadzić cię do Brata Alberta? Tam przynajmniej coś zjesz i prześpisz się… A pomnika pilnować nie trzeba – nigdzie sam nie pójdzie.

Takie tam... nieistotności.


Starszy pan wystylizowany życiowo na Wańkę-wstańkę niósł w ręku bukiet więdnącego kopru i małą paczkę chipsów, czym mnie zachwycił, bo takie zakupy od razu kuszą, żeby troszkę poimprowizować. A cóż to za okazja wygnała go z domu w warunki skrajnie nieprzychylne zarówno dla kopru, jak i cokolwiek wyeksploatowanego organizmu? Nie zdążyłem się nacieszyć własnymi dywagacjami, kiedy przeszła pani bogata cieleśnie i z wytatuowaną poniżej obojczyka dedykacją w języku obcym. Pomimo nieprzychylnych okoliczności towarzyszących (dekolt wielkością adekwatny do gabarytów biustu) i czynników indywidualnego upośledzenia (języki obce są mi obce) pokusiłem się o diagnozę, że to był francuski tekst zahaczający treścią o marynistyczne nuty. Dzieci w wózkach rozglądając się na wszystkie strony analizowały sytuację klimatyczno-geograficzną w głębokim skupieniu i bez uśmiechu. Rozkopany wiadukt chłodził się w wodach gruntowych, które wyległy na światło dzienne umorusane od kąpiących się ramion koparek i łypały na mnie tłustymi oczami. Kurz wdzięczył się w tańcu i wznosił się na wyżyny, żeby mnie zachwycić i w oko mi wpaść. Udało się nie raz i nie dwa. Liście morwy białej przechodziły nieustającą transformację, żeby z kształtu przypominającego karciane piki wystroić się w treflową komplikację. Szpaler drzew po raz kolejny zawstydził mnie swoją anonimową obecnością, gdyż nie potrafię uwolnić się od obrazu, ani imieniem ich obarczyć. Jakaś pani niosła swoją radość nieskrępowaną biustonoszem i oddychanie dawało jej satysfakcję, którą zarażała przechodniów. Kierowca wiózł własnego sobowtóra, który nawet strojem dostosował się pierwowzoru. Oryginał wyraźnie ignorował zjawisko, więc klon wysiadł, aby bezpowrotnie pogrążyć się w odmętach blokowiska.