czwartek, 27 grudnia 2018

Linoskoczek.


Pani szła po ostrzu żyletki. Bez trzymanki i bez narzędzi zwiększających jej stabilność. Była u siebie. W środku piekła, na krawędzi wszystkich możliwych przepaści. Ja tylko patrzyłem i wstrzymywałem oddech, aż fizjologia zaczęła mnie tłuc po durnym łbie, że pod wpływem zauroczenia zmierzam do samobójstwa. A pani uśmiechnęła się do mnie ze zrozumieniem. I chyba z lekkim pobłażaniem.

- Bliźnięta – powiedziała przed siebie, jakby to rozwiązywało problem. Może dla niej, a ja wciąż zastanawiałem się, czy coś równie niedopowiedzianego, jak wierzch ostrza żyletki może być promenadą, na której wdzięczyć się może niewątpliwy urok. Krew przepoczwarza widoki w niesmak. Cóż to za zgubna estetyka, kiedy w mirażach umysłu baletki ześlizgują się z krawędzi… i okrakiem na żyletce… życie rozchyla się obubrzeżnie. Śmiertelnie. Sama myśl boli tak, że odbiera trzeźwość spojrzenia, które mgłą okryte i współczuciem. A ona wciąż szła. Tańczyła kroki miękkie i zachłannie zrywała płatki życia, żeby były jej aureolą, kolią, tiulem.

Wszystko parzyście, żeby łatwiej było podzielić. Szukałem anomalii, odstępstw, niedoskonałości, ale nawet nos złośliwie pojedynczy miał dwie dziurki, a usta śmiały się szeregiem odzwierciedleń. Pani szła, a ja gryzłem pazury w rosnącym stresie, że się przewróci, że równowagę straci, gdy ziemia tak odległa. Szkoda takiego piękna, żeby na zatracenie szło i zakurzyło się w codzienności. Szkoda. A pani szła środkiem ostrza, jakby to deptak w centrum miasta był. Lekko i pięknie, kołysząc biodrami i dłonią błogosławiąc to lewą, to prawą nieskończoność. Chciałem, żeby się skończyła cierniowa droga, żeby w końcu zaczęła się taka zwyczajna, szeroka, wygodna i oczywista. Egoistycznie bardzo chciałem, bo dla siebie, żebym mógł nadal cieszyć wzrok urodą tego ruchu.

Bałem się krzyknąć, żeby nie zadrżała, nie zawahała się i nie upadła. Palce gryzłem niemal do krwi i ledwie od krzyku się powstrzymywałem. Ból i zachwyt na jedno widzenie. Bez przecinka, bez myślnika – stopione w jedną całość trwały we mnie, a ona szła… Nie wiem, czy można się nauczyć takiego kroku, czy trzeba się z nim urodzić. Gdyby chciała udawać mężczyznę, jej biodra pierwsze zdradziłyby ją bez wahania. Ale nie tylko one. Nawet echo jej kroków zdawało się być żeńskiej natury. Milczało wszystko, co męskie. Ze strachu, że się wydarzy nieodwracalne. I to, co nieparzyste milczało, żeby nie zaprzątnąć myśli wytrąconej z równowagi.

Pani szła. Żyletce ostrze wydłużało się w nieskończoność, żeby mogła się nadal cieszyć towarzystwem, a im była dłuższa, tym cieńsza. Już z niej tylko domysły zostały, ale wciąż chciała znaleźć się szczuplejszą. Lina, na której w gumę grać mogą syjamskie elektrony błądzące po jednej orbicie. A pani szła zadumana, jakby zastanawiała się jeszcze, czy buty pasują jej do spódnicy. Chociaż byłem pojedynczy, choć tylko z jednej strony zerkałem rzuciła na mnie okiem i całkiem symetrycznie się uśmiechnęła obojgiem oczu.

- Nie martw się głuptasie – splotła dwugłos w monolit – nie martw się…

I stawiała kolejny krok z uśmiechem, a biodrami zagarniała uwagę otoczenia, a może i otoczenie również. Świat kroczył wraz z nią i zdawał się podawać wyciągnięte ręce. Widziałem, jak oczy przymknęła z rozkoszy, jak się grzała w zauważeniu, w istotności, w trosce. Szła pod rękę ze wszystkim, co po drodze spotkała i nikt nie śmiał wulgaryzmem zakłócić chwili. Żeby nie straciła równowagi. Szczególnie teraz, kiedy powiekami przykryła oczy, by stały się czarne i niezgłębione. Szła, jakby znała cel, z tą pewnością, że się nie potknie, nie zabłądzi. Wiatr poniósł w świat plotkę i wierzby się rozpłakały. Osiki drżały, a platany liniały. Byłem osiką. Platanem byłem i wierzbą milczącą z przerażenia.

Aż wreszcie żyletka dotknęła płaszczyzny tchnieniem ostatnim i krok pierwszy w bezpiecznej otchłani można było zrobić. Potknęła się… Zaklęła szpetnie, aż prysł czar. Jak to? Na gładkim? Bezpiecznym? Szła jak w sztok pijany bosman wracający z długiego rejsu, a każdy krok stawał się karykaturą poprzedniego. Szła aż upadła i rozpłakała się w głos. Rozbiła kolana i nie wystarczyła jedwabna chusteczka, żeby zatamować. Gładkie dłonie zhardziały od kurzu, krople potu objęły kolią szyję i czoło w koronę ubrały.

- Nie umiem – szepnęła szlochając – Nie umiem tak… to nie mój świat.

11 komentarzy:

  1. O tak, są kobiety stworzone do chodzenia po ostrych krawędziach, a tam gdzie płasko i bezpiecznie, czuja się jak szare myszki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i jak pięknie to robią. nic, tylko się zachwycać.

      Usuń
    2. Ryzykować też trzeba umieć...

      Usuń
  2. Bo płaskie jest nudne i przewidywalne a ona jest z innego świata. Ale jeśli po żyletce umie stąpać to nauczy się po płaskim, a ci z płaskiego, niekoniecznie poradzą sobie z żyletką. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na pewno sobie nie radzą. zejście z płaskiego jest bardzo trudne.

      Usuń
    2. Chociaż raz się ze mną zgodziłeś. ;)

      Usuń
    3. czy czujesz się bardziej brykliwie? - jak mawiał tygrysek

      Usuń
  3. Obserwator dał ciała! Dlaczego nie czekał z pomocną dłonią?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przecież nie była chora. dorosłym nie pomaga się bez powodu. i karmić ją miał?

      Usuń
  4. Wpadniesz po odbiór prezentu gwiazdkowego???
    https://stokrotkastories.blogspot.com/2018/12/o-krolowej.html

    OdpowiedzUsuń