wtorek, 30 kwietnia 2019

Nim wzejdzie słońce.


Staruszka pachnąca geranium w skupieniu przemierza świat, a siwe włosy skrywa pod czarną czapką. Milczy, bo cóż powiedzieć można, kiedy szpak strącony przez burzę leży na skraju trawnika skostniały i niemy. Wierzba mandżurska droczy się z jaworem, choć rosną spleceni nierozerwalnie. Dwa zające naradzają się pod krzakiem, ale nie mają pomysłu, jak przekroczyć krajówkę, którą czapla, kryjąc się w kamuflażu szarości, przepływa bez trudu.

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Władza absolutna.


Od kiedy pamiętał przechodził niekończące się lekcje posłuszeństwa wymuszanego zimną dłonią, chłostą, lub słowem piekącym bardziej nawet niż razy. Świat był głuchy na jego skargi, a kiedy lament przeszkadzał domownikom bywał zamykany w piwnicy na naukę pokory. Pokruszonymi stopniami sprowadzany był tam, gdzie nawet światło bało się zaglądać i zamykany na długie godziny, żeby wypłakał całą złość i poczucie krzywdy. Kosmate, zakurzone pajęczyny zwisały z sufitów baldachimami, a na podłodze w stęchłej wilgoci kwitły śmierdzące, butwiejące grzyby. Na ścianach bezgłośnie pękały liszaje zaprawy i tylko żelazne kółko rdzewiało w milczeniu pozostawiając w ustach kwaśny posmak. Jeśli zbyt aktywnie protestował i bronił się przed nieuniknionym, przypinano go za szyję do tego kółka łańcuchem tak krótkim, że ledwie mógł się położyć.

W dniu dwunastych urodzin dowiedział się, że właśnie skończyło się jego dzieciństwo i musi odpracowywać je w gospodarstwie. Dostał czador z ciemnej, grubo tkanej wełny i kwef, żeby mógł się poruszać nie obrażając cudzego wzroku własną sylwetką. Wszystko co posiadał zostało rytualnie spalone, żeby nie pozostawić żadnych niedomówień. Od tej chwili miał tylko dwie suknie do samej ziemi, w których spędzi resztę życia. Miał być niewidzialny i bez prawa głosu. Nawet na ulicę mógł wyjść jedynie w towarzystwie domownika, dwa kroki za swoją Właścicielką, która dysponowała jego życiem bez żadnych ograniczeń. Prawa miała wyłącznie Ona, gdy on był własnością traktowaną na równi z monetą z portfela, czy wazonem stojącym od niepamiętnych lat na kredensie.

Jego Pani poinformowała go również, że za niesubordynację będzie grawerować mu kropki na ciele, a kiedy nazbiera się ich pięć odetnie tę część ciała, na której się znajdą, a potem wygna jak psa. Przestępstwa myśli piętnować miała na szyi, nadmierną opieszałość na łydkach, a nieposłuszeństwa dłoni na przedramionach. Nawet intymne grzechy miały się odzwierciedlić na jego dopiero co dojrzewającej męskości. Tylko korpus miał pozostać wolny od ocen z zachowania, albo tylko czekał, aby zapełnić się tym, czego nie wiedział. Przemoc fizyczna stała się zbędna, chyba, że służyła zaspokajaniu kaprysów, czy popędów Pani.

Do tej chwili myślał o Niej z dużej litery, ale teraz w środku nocy nasłuchiwał życzeń zanim się ukonstytuowały z obawy, że ozdobi mu ciało niczym drewnianą fujarkę rządkiem czarnych, ropiejących dziur, nim okaleczy go nieodwracalnie. Przypomniał sobie, że nawet dzisiaj oglądał przez siateczkę kwefu wielu okaleczonych mężczyzn żebrzących na targowisku, czy przed hotelami. Oni nie nosili czadoru, dzięki czemu widać było, że każdy pozbawiony był kończyny. Policja przeganiała ich kuksańcami, albo pałkami, żeby nie psuli dobrego humoru turystom, czy bogatym klientkom restauracji serwujących egzotyczne menu i sklepów tak ekskluzywnych, że wielu nie było stać nawet na otwarcie drzwi.

Czy się bał? Nie. Był przerażony. Na szyi ogniły się dwie kropki, a na obu łydkach miał już po jednej. Nawet ręce piekły go strupami pierwszych wykroczeń, zanim w ogóle zrozumiał, że popełnił przestępstwo względem oczekiwań jego Właścicielki. Jego ciało było odzwierciedleniem Jej humoru i miało służyć. Zawsze i wszędzie. A on, nieświadomie zapłakał, kiedy dostał polecenie, które wykonywał zbyt opieszale i kazała wyciągnąć rękę i zgasiła na niej rozżarzonego papierosa. Szlochał przy tym żałośnie, więc na szyi zgasiła mu drugiego. Nie chciało się Jej tatuować go jakoś trwalej. Usłyszał tylko, że zanim się zagoją być może będzie już komplet, więc szkoda czasu na takiego nieudacznika. Z przekąsem poradziła, żeby już zaczął przyglądać się przybłędom wyglądającym trochę podobnie do zwiędniętych kwiatów, tylko śmierdzących zdecydowanie gorzej.

Nie bał się. Strach jest zbyt płytkim uczuciem, żeby sobie na niego pozwolił. Nim minął dzień zniknął z jego otoczenia ktoś, kto wydawał się być nieodłącznym sługą Pani. Cichy i posłuszny, błyskawicznie reagujący na najdrobniejsze sugestie i potrzeby… Zniknął, a on musiał się przyglądać jak traci życie, chwilę po tym, jak ostrym nożem wycięła mu na szyi piątą kropkę. Rozebrali tamtego do naga, żeby przed ścięciem upokorzyć do końca. Krzyczał pierwszy raz w życiu, żebrał o życie, a mocz ciekł mu po udach napełniając podwórzec odorem przerażenia. Przerażenie udzieliło się i jemu, więc krzyczał tę trwogę. Po jego udach też spłynęła wilgoć. I też naznaczony został nożem na szyi, bo akurat miała go w ręce. Druga kropka… W jeden dzień zarobił ich już tyle, że gdyby się skupiły poniżej ucha on również dałby szyję. Wiedział, że nie pomoże mu nikt i żadna władza nie zabroni Jej pozbawić go życia. Był przedmiotem o wątpliwej wartości.

Kiedy usłyszał, że gwizdnęła, przybiegł, mimo, że noc już dojrzała do snu. Siedziała przy stole ogryzając jakieś kostki królicze popijając winem.

- Zdejmuj suknię! Chcę cię zobaczyć. Ciekawe, czy wytrwasz do zimy.

We łzach.


Siedzę i liczę perły na szybach, a one ukradkiem staczają się w dół i rozlewają na parapetach kleksami nietrwałymi. Ciekną sobie tylko znanym przeznaczeniem potrącane wiatrem. Pustułka karmi młode pokrzykując na partnera, żeby byle czego do domu nie znosił. Ludzie pod grzybami parasoli tracą wzrok i koloryt, samochody w pośpiechu budują wodne amfiteatry pod którymi same mogłyby się skryć. Bzy nabrały intensywności, beton spochmurniał, a biel elewacji zszarzała. Może i lasy przestaną płonąć, tak jak zgasło życie, radość i aromat. Deszcz gra na Rzece w kółko i krzyżyk z rybami i chyba je przytłoczył szybkostrzelnością, co złości ryby, więc się rzucają bezgłośnie – nawet taka szykana nie nauczyła ich kląć.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Randka w ciemno.


Mieszkała na ścianie, poza zasięgiem rąk. Malowana kredą oszczędnie, bo malarzowi zabrakło kolorów na ubranie, więc kuliła się całymi dniami usiłując ukryć nagość, a rumieniec na twarzy konkurować mógł tylko z czerwienią jej ust. Te usta musiała podmalować pomadką kobieta, bo żaden facet nie potrafiłby tego zrobić równie starannie. Siedziała zanurzona w pościel błękitną, i patrzyła z wyrzutem, że gapię się na nią siedząc w fotelu, gdy wieczór zaczynał malować wstążki smug pełnych niedopowiedzeń, a z zakamarków podnosiły się kosmate dusze nocnych bytów przytulających się do kolorów i kształtów łapczywie.

Czasami zapalałem świecę, żeby wiedziała, że wciąż tu jestem. Wyobrażałem sobie, że któregoś wieczoru wstanie i na paluszkach przejdzie ramą obrazu do samego brzegu i przeskoczy na sąsiedni obraz, na którym czarny kot baraszkuje po kalenicy stuletniej kamienicy łakomie patrząc na sierp księżyca, jakby to srebrnołuska ryba była, a potem pochyli się nad grubo tkanym bukietem chryzantem, albo poczęstuje się owocem z patery stylizowanej na antyczną i pasującą do ramy bogatej w złocenia. Kiedy mocna herbata zakręciła mi w nosie pokusą zdawało mi się, że zeskoczy wreszcie na komodę, pogłaszcze po twarzy porcelanowego kominiarczyka, albo puści się w taniec z bladoperłową tancerką w sukni kwiecistej i błękitnej jak poduszka w której odciska własne ciepło od dawna…

A potem przejrzy się w lustrze, poprawi rude, krótko obcięte włosy i uśmiechnie się zalotnie na próbę, żeby sprawdzić, czy mój uśmiech w lustrze będzie równie ciepły, jak jej. Siądzie na skraju mebla i będzie machać nogami patrząc jakie wrażenie na mnie robią jej stopy migające beztrosko. Promyk świecy ledwie nadąża za nimi, więc błyszczą nieoczywistością, gdy noc kipi mrokiem gęstniejącym wciąż bardziej, aż wystraszy świecę, by zadrżała, choć bez przeciągu. Może będzie udawać, że mnie nie dostrzega i zacznie przeglądać fotografie w sepię ubrane, ale przecież nie wytrzyma i zapyta… na pewno zapyta, kim jest ten pan w mundurze, wyglądający jakby świat właśnie zdobył, albo ta pani w kapeluszu ledwie się na zdjęciu mieszczącym, która nawet w monochromatycznej przestrzeni rumieniec ma dwuznacznie niewinny, a w oczach połyskującą toń jeziora głaskaną odbiciem sierpniowej północy.

Przymknąłem oczy zazdroszcząc kominiarczykowi i czekałem aż się zaśmieje głośno i usiądzie mi na kolana, żebym przykrył chłód nocy dłońmi i sprawił, że jej ciało stanie się głodne ciepła i pieszczoty, skoro już ze wstydu się rozebrało i znalazło odwagę by do mnie przyjść. Myśli odważniejsze od czynów wzięły mnie w posiadanie dając oczom odpocząć, więc przestałem powiek pilnować i ślepo czekałem na spełnienie. Noc kotłowała się za oknem i wedrzeć się chciała do środka i podglądała pełna czarnych myśli, z posępnym, zazdrosnym obliczem. Pewnie siedziała na gałęzi, bo drzewo skrzypiało i uginało się, gdy prężyła się usiłując dostrzec więcej szczegółów i szybę ręką przecierała, żeby lepiej widzieć.

Nie wiem sam, czy wiek minął, czy kwadrans, kiedy usłyszałem, jak o podłogę klasnęły bose, lekko wilgotne stopy, a potem ostrożne kroki na palcach skierowały się w moją stronę. Zapewne zdawało mi się, że zapachniało lawendą. Być może złodziejaszek-wiatr komuś porwał aromat sprzed nosa i kusił mnie delikatną, rozcieńczoną nutą. Ciekawość zdławiła wszelki ruch, żeby nie spłoszyć ciągu dalszego, więc milczałem doskonale i nawet sercu kazałem zwolnić, żebym nie szamotało się tak w klatce żeber, bo dziewczyna ucieknie i więcej nie wróci, a obraz pusty zostanie i tylko wielka poducha będzie stygła, oddając ciepło zbierane nadaremnie.

Czekałem, aż głos aksamitny postawi pierwszy znak zapytania zmieniając noc w wieczność. Słyszałem jak oddycha płytko, niewprawnie, bo przecież dopiero zeszła z ram obrazu, więc musi kości rozprostować i nabrać trzeciego wymiaru. Nie przeszkadzałem w chwili intymnej, bo chyba nikt nie lubi, gdy go podglądać, kiedy nie jest gotowy pokazać się światu. Miałem czas. Całą galaktykę czasu. Mogłem poczekać, bo na dobre czekać warto, choćby dożywocie miało kosztować. Dźwięki umilkły, jakby czas się zatrzymał w przedświcie i wypatrywał stosownej chwili by drgnąć i ruszyć nową ścieżką, w której już nie sam, a we dwoje meandry przyszłości zwiedzać będziemy trzymając się za ręce, wtuleni, wsobni, zapodziani, nawet i beztroscy. Kontemplowałem chwilę i smakowałem ją jak pierwsze poziomki wśród zroszonych traw znalezione po zimowym poście.

- Kimasz sobie koleś? – chrypka wolna od płciowej oczywistości wyrwała mnie z romantycznej zadumy – A mi tu dupa marznie! Idę do kibla, bo się zleję za chwilę, a ty poszukaj mi jakichś portek i pepegów. Cyckami też nie zamierzam dłużej świecić, więc wykaż się inicjatywą. Biustonosza pewnie nie posiadasz, ale może to i lepiej. Później możemy wbić się gdzieś na popas i drinka, chyba, że masz coś sensownego na kwadracie? Przestań się onanizować i do boju!

sobota, 27 kwietnia 2019

W poszukiwaniu templum.


Miałem zamiar wyjść, jednak akurat dziś ubzdurałem sobie, że potrzebuję wsparcia ideologicznego, żeby taki spacer nie był przyziemnością, tylko czymś więcej. Może nawet pielgrzymką w wersji „last minute”, albo wyprawą badawczą mającą za zadanie odkryć nowe zioła do macerowania mięs beztrosko dziczejących po lasach w stanie wytężonej ruchliwości. Koncepcja pielgrzymowania jest mi zasadniczo obca, jednak podejrzewałem, że od zwykłego spaceru różni się długością marszruty i liczbą spacerowiczów ogarniętych wspólną ideą, a kto wie, czy nie szaleństwem. Wyprawa dla odmiany już w samym wydźwięku słowa kusi niepojętym i nieznanym, może nawet niebezpiecznym i oferuje wartość dodaną w wersji materialnej, gdy pielgrzymka skupia się raczej na doznaniach duchowych lub intelektualnych. W jednym i drugim przypadku kluczowym wydaje się słowo „wyrzeczenia” w rozumieniu kosztów własnych związanych z realizacją misji.

W każdym wypadku warto zaprowiantować się na okoliczność, żeby nie żebrać gdzieś po drodze. Czasy krakowskiej suchej i półlitrówki wypełnionej produktem regionalnym zwanym księżycówką już minęły – obecnie najczęściej prowiant występuje pod postacią plastikowej karty z mikroczipem i wymaga uzupełnienia w postaci sieci restauracji serwującej lokalnie plastikowe żarcie prawdopodobnie uwolnione od mikroczipów. Postanowiłem być niezależny i samorządny i traperskim zwyczajem opchałem się kaloriami po same uszy, aż musiałem dłonią przytrzymywać, żeby się nie wysypały ze mnie nim zdążę je przetworzyć na kilodżule potu porzucanego ukradkiem gdzieś na trasie do.

Żeby było co wspominać cierpienie również wydało mi się niezbędne, więc w ramach wyrzeczeń porzuciłem myśli o parasolach, stolikach kempingowych, turystycznych lodówkach, błogosławieństwie przodków, książce na wypadek kolejki lub korka, zapasowych skarpetach i rakietach śnieżnych, że o spadochronie tylko bąknę nieśmiało. Postanowiłem arogancko, że moją misję popełnię w wersji lekkoatletycznej i bez stosownej aklimatyzacji - pójdę na żywca. Albo na żywioł. Trochę w ten sposób zakamuflowałem istotność przedsięwzięcia, gdyż zacząłem przypominać zwykłego spacerowicza, o ile w ogóle jestem w stanie przypominać kogokolwiek.

Przewertowałem pamięć poszukiwaniu najbliższych czakram, miejsc kultu praprzodków, zlokalizowałem Mekkę i Jerozolimę, na wszelki wypadek Nowy York, Londyn i Paryż, bo nigdy nie wiadomo, gdzie się ukrywają (i przed kim) współcześni bogowie. Wspomniałem ostatnie cuda i cudaków, a nawet zagłębiłem się myślami w ostępach niepojętych osiągając przedpokoje nirwany i medytacyjne wyciszenie zagłuszone trochę rewolucją trawienną pospiesznie zagospodarowującą nadpodaż kaloryczną. Byłem gotów!

Kłapnąłem drzwiami i z braku słońca straciłem się w przestrzeni. Pozwoliłem wieść się na pokuszenie granitowym krawężnikom stężałym na skraju chodników i prowadzony nimi meandrowałem miastem do bliżej nieokreślonej Charyzmy. Coś mnie uwierało w sumienie i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że poszkapiłem, że coś czynię nie tak, jakieś faux pas na idei… Wreszcie otworzyłem oczy – samotny pielgrzym, czy badacz, to takie wstecznictwo. W czasach zbiorowości, stadnych instynktów i potrzeb stowarzyszania się pod dowolną banderą, indywidualne wędrówki zakrawają na popisy pyszałka. Źle się poczuła moja idea we mnie i jęła mnie oskarżać, że się izoluję, odcinam, że samolubnie kroczę ścieżką pod prąd wszechświata uzurpując poznanie prawd ostatecznych na wyłączność.

Poddałem się i skruszony poszedłem kursem zbieżnym, czując jak idea zaczyna we mnie tańczyć wiosennego kadryla i kłania mi się w pas w podzięce, a rączkami buzię zakrywa, żeby ze szczęścia nie piszczeć nieprzystojnie. Szedłem za stadem, a stado szło za innym stadem, które również za kimś szło i prawdopodobnie było też jakąś zbiorowością godną miana stada. Szliśmy więc skolejkowani, równie nieistotni, jednostki zatopione w ławicy podobnych istot, które choć mają w nazwie istotność, to w masie przestają ją mieć i stają się tylko ziarnem w nieskończonej klepsydrze życia przelewającego się z przyszłości w przeszłość szmerem cichym i niedostrzegalnym. Szedłem i szliśmy. Szło w nas życie zbiorowe, anonimowe, obce, a przecież swojskie, bo mnie zawierało i mną być chciało i cieszyło się we mnie, że idziemy razem, aż rytm znalazłem w sobie ten sam, który potrafiłem znaleźć u pana Gombrowicza w „Kosmosie”, więc może faktycznie zmierzałem i zmierzaliśmy do świątyni niepojętej, nadludzkiej, uświęconej naszą obecnością niemalże majową.

Szliśmy, a na horyzoncie miasto się maiło już na wyrost, a wiatr sprzątał chodniki z pieprznego kurzu twardego, zabierającego wzrok i tłumiącego radość. Zatrzepotała próżna reklamówka frunąc na wysokości kolan w stronę rzeki, gdzie mogła wiatr w żagiel pochwycić i zmienić klimat wędrując w stronę morza. Światła sygnalizacji ulicznej pakietowały przechodniów i kwantowo wypluwały w dalszą drogę i nikt już się nie wyłamywał. Szliśmy podobni przedszkolakom, którym cel kto inny wyznaczył, a one karnie realizują ideę drobnymi stópkami. My też realizowaliśmy. A cel przed nami pysznił się wielkością i lśnił oślepiająco, bo bożnice lśnić mają, żeby się człowiek ukorzył, żeby mu do głowy nie przyszło minąć, albo zignorować. Nasz wspólny cel rozchylił przede mą uda, a może ramiona? Witał mnie klimatem bliskim raju, sterowanym ręką opatrzności. Dotarłem!

Centrum Handlowe!

piątek, 26 kwietnia 2019

Kwiaty dla nieznajomej.


Na ziemi przyczaił się cień. Trochę nieporadnie usiłował kryć się w załomach muru, albo znikać w dużo głębszym cieniu wyszczerbionej życiem kamienicy. Cień zdawał się tam mieszkać, albo często z wizytą wpadał, bo jakoś przypadli sobie do gustu i cień kamienicy zaprosił go w miły, wilgotny chłód zmurszałych cegieł. Niemal słyszałem, jak mieszają herbatę w szklankach, żeby się cukier rozpuścił, a potem siorbali ową herbatkę – cień z kimś, kto był tam domownikiem. A kiedy zapachniało keksem, to pomyślałem, że cień miał tam babcię.

Miałem czas, więc mogłem zaspokajać swoją ciekawość. Ale nie bezkarnie – cień kamienicy dostrzegł mnie i broda mu się wydłużała. Sięgała już po mnie i po mój cień. Miałem się obruszyć, ale już mnie schwytała za nogi i o odmowie nie chciała słyszeć. Zresztą – cień mnie nie pytał, tylko pomaszerował żwawiej, niż kiedy snuł się za mną, a ja zostałem sam – bez cienia. Markotno mi się zrobiło, choć nie przypuszczałem, żebym drania darzył jakimś sentymentem. Ależ niespodzianka. A ten szedł, jak po swoje. Przymknąłem oczy, bo one niewiele mogły wypatrzeć w tych nakładających się grubą warstwą cieniach. Żeby dostrzec cokolwiek potrzebne były pozostałe zmysły.

Przycupnąłem na jakimś rozchwierutanym murku i opędziłem się od dość namolnego tubylca usiłującego wyłudzić ze mnie wsparcie na niewyszukany alkohol i (kiedy wreszcie poszedł) oddałem się szpiegostwu z lubością. Wydawało mi się, że cień początkowo był odrobinę zagubiony i kręcił się po klatce schodowej nie wiedząc dokąd zapukać. Stare, drewniane schody skrzypiały zawodząc żałośnie, balustrady podtrzymywane skąpo ubożuchnymi tralkami nie wyglądały wystarczająco solidnie, żeby się na nich wesprzeć, a okna zapyziałe od kurzu much i pajęczyn zdawały się kolekcjonować niezakłócenie przeszłość od stulecia.

Cień-chytrus najpierw poszedł na keks, póki go nie wyżarli domownicy. Miałem rację w swoich nieuzasadnionych zbytnio podejrzeniach. Babcia maczała keks w herbacie i nie przeszkadzało jej, że na dno szklanki spadają rozmoknięte okruchy, rodzynki i kandyzowane skórki z pomarańczy. Ciasto było beztrosko słodkie i nie było w nim posmaku wyrzutów sumienia, że kalorie, że bioderka rosną, albo, że zamiast zdrowych warzyw, to tak niezdrowo pyszni się cukrem. Lecz babciny organizm wiedział, że może sobie na wiele pozwolić, a jeśli komuś nie podobają się jej bioderka, to niech go szlag! Może zerkać w inną stronę.

Babcie mają tendencje do osiągania stanów ekstremalnych i albo są drobniuteńkie i zasuszone niczym jabłuszka zbyt długo leżące w ziemiance, albo rozrastają się miękko wokół osi pionowej ukrywając w rozlicznych fałdkach wzrost tak skutecznie, że wydają się być kulkami pełnymi życzliwości i troski. Ta akurat należała do tych ostatnich i odrobina ciasta wyglądała bardzo mizernie wobec gabarytu pałaszującego z zadowoleniem chyba już trzeci plasterek.

Naprzeciw siedziała wnuczka, dużo oszczędniej korzystająca z rozpusty i podskubująca dwoma szczupluteńkimi palcami tylko jeden kawałeczek ciasta, jakby ona miała stanowić alibi dla babcinego apetytu. Cień dosiadł się do stołu, jakby był zapomnianym przez babcię wnukiem, albo mężem młodszej z kobiet. Babcia podała mu talerzyk bez słowa i zaprosiła mój cień, żeby się poczęstował. Wnuczka zerwała się i pognała do kuchni, skąd po chwili usłyszałem pogwizdywanie czajnika. Zanim zdumienie podniosło mi brwi cień pałaszował ciasto dowcipkując z babcią, która potrafiła rechotać tak bezwstydnie, jak tylko babcie i dzieci potrafią. Siorbali herbatę z premedytacją, co zdawało się wprawiać ich w jeszcze doskonalszy humor.

Nie mam bladego pojęcia, skąd mój cień znał tak pikantne żarty, które trochę peszyły wnuczkę, jednak nie na tyle, żeby miała mu za złe. Zakrywała tylko dłonią usta, przy co bardziej żywiołowej reakcji babci, a rumieniła się przy tym za nie obie. Wreszcie babcia zamachała rękami, że dość swawoli i huncwota do pionu ustawiła. Pora była na drzemkę przy audycji radiowej, której słuchała jeszcze panienką będąc, więc goście musieli zniknąć, a ona rozpostarła swój majestat łagodny na wszystkich możliwych płaszczyznach fotela i przymknęła oczy. W Jezioranach? Zapewne tak, ale głowy nie dam, bo stare radio trzeszczało niemiłosiernie. Babcia, gdy kiedyś wnuczka chciała jej sprezentować nowe tylko się żachnęła – to radio, to przecież po dziadku ostatnia pamiątka. Z pierwszej wypłaty kupił i przeżyło nawet jego. Więc i babcię przeżyć musi.

Wnuczka patrzyła dość bezradnie, bo chyba miała zamiar o czymś porozmawiać, albo posprzątać trochę, ale babcia wyganiała ich oboje, żeby nie zepsuli codziennego święta. Cień schwytał wnuczkę za rękę i kładąc jej palec na ustach wyprowadził z domu. Na tym mu rezon się skończył i nie wiedział co dalej, więc przyszedł do mnie – wiadomo – całe życie się snuł za mną i ten nadmiar decyzyjności wyczerpał go bardzo. Wychudł i zmizerniał. Szczęściem doszedł i klapnął gdzieś koło nóg. Przywykł do milczącej zgody na wszystko, co mi do łba wpadło.

A tym razem niespodziankę mi sprawił własną inicjatywą. Wnuczka patrzyła na mnie stremowana, bo za własnym cieniem rezolutnie poszła, żeby się gdzieś nie zapodział i patrzyła teraz na mnie, a rumieniec zawstydzenia po pikantnych żarcikach wciąż się jej błąkał po policzkach. Wyciągnąłem do niej dłoń – skoro cień zdobył się na odwagę, więc czemu nie ja? Niepewnie podała. Miała dłoń chłodną. Taką, jakby grała na pianinie przy otwartym oknie. W mojej ręce dość szybko zaczęła się rozgrzewać.

- Chodź! Nazbieramy babci fiołków, póki rosną. Na pewno lubi.

Czas się zakochać znów w wiośnie.


Słońce maluje na twarzach delikatne uśmiechy i lekko spowalnia krok. Wszystko kwitnie jak szalone, nawet kwiaty na damskich spodniach i bluzkach – nic, tylko wąchać i zachwycać się. Ludzie chodzą podłączeni do elektronicznej aparatury podtrzymywania funkcji życiowych, a może i społecznych też i nie widzą nic. Nawet tego, że dęby potrafią już ocienić alejki, a tamaryszkowe gałęzie nabrzmiały czerwienią gęstą jak wiśnie i spośród korali pąków snuć się będą miękkie i ulotne nici. Unurzany w poranku, polizany chłodem znad Rzeki idę w tumult ulic mknących, prędkich i pobieżnych. Kłaniam się krzewom ciężkim od liliowych kwiatów i wdycham aromat, który lada chwila zniknie. Na chodnikach masowo popełniają samobójstwa owoce jemioły. Chyba czekają, żebym je na butach rozniósł i zaszczepił chorobę innym drzewom. Nad Rzeką czapla stoi dumnie wyprostowana na sztucznej wysepce. Grzywkę zarzuciła za ucho  przygląda się żywej wodzie szukając pożywienia. Na brzegu pani w garsonce i białej bluzeczce robi jej zdjęcia telefonem, a ja mam ochotę pstryknąć fotkę tej pani, bo na nogach ma buty z pięcioma palcami. Trochę mnie zdumiewa niekonsekwencja – do konserwatywnego stroju takie buty?

środa, 24 kwietnia 2019

Niedokończona kompozycja.


Pani była niskopienna, jednak niedostatek wzrostu rekompensowała sobie w pozostałych osiach trójwymiarowego świata z takim wdziękiem, że patrzyłem z zachwytem. Szła z animuszem, jakby przy każdym kroku zamierzała wbić posadzkę dwucalowy gwóźdź, a wibracje potrafiły wprawić w drżenie co bardziej wrażliwe jednostki usiłujące niedosyt snu dyskretnie uzupełnić imitując przy biurkach pracę twórczą. Sroka zerwała się z gałęzi modrzewia, chociaż okna były zamknięte na głucho w chłodzie poranka. A jednak instynkt kazał jej poszukać spokojniejszej okolicy.

Tymczasem pani, jak każdego ranka, szybkostrzelną serią kroków fastrygowała początek dnia z nie do końca porzuconą nocą. Wracała nieco lżejsza, gdyż celem jej migracji była łazienka, jednak ulga powodowała, że nadwyżki energetyczne konsumowała na jeszcze bardziej sprężysty krok i zaryzykowałbym zakład, że gwoździom w drodze powrotnej mógł zupełnie swobodnie przybyć cal, a i tak dałaby radę dobić ich łby do poziomu podłogi. Preludia perkusyjne wyzwalają we mnie zapędy melomańskie, szczególnie, kiedy trafię na wirtuoza, a pani dyktowała rytm staranniej od metronomu. Gdybym własne serce przekonał do podobnej stabilności gotów byłbym osiągnąć kardiologiczną niezniszczalność, a zawał znalazłby się na indeksie gatunków… to znaczy chorób wytrzebionych.

Nic więc dziwnego, że z niegasnącą satysfakcją objawiającą się szerokim uśmiechem oczekiwałem chwili, gdy pani od pewnego czasu rudowłosa z wyboru zagości w mojej codzienności podając takt. Nawet woda w elektrycznym czajniku usiłowała bulgotać z zachowaniem rytmu i tylko moja ignorancja sprawiła, że nie zrozumiałem przesłania. Pieśń wody… Dwa żywioły niezależne, niewiele o sobie nawzajem wiedzące, zetknięte przypadkową jednością miejsca i czasu skomponowały się w harmonię, dla której nawet wrony umilkły, żeby nacieszyć się arcydziełem.

Buńczucznie postanowiłem nauczyć się. A co! Zazdrość jest wielką siłą, pchającą do różnych, nie zawsze legalnych działań, o moralności nie wspominając nawet w dygresji. Postawiłem pierwszy krok i już wiedziałem, że czas porzucić nadzieję. Miękkie buty na skórzanej podeszwie wydały jakieś stęknięcie, którego wołałbym nie przyrównywać do… no… do niczego. Uznałem, że buty najpierw trzeba podkuć – jak konia, żeby elegancko krzesały iskry na granitowych akwenach rynku, a tu umożliwiły riverdance.

Poddawać się jednak nie zamierzałem, więc spróbowałem choć kroku dotrzymać. Co prawda w łazience już byłem i żaden niepokój mnie nie gnał, a swoboda kroku zwielokrotniana z lubością przez ściany korytarza musiała ukrywać niecierpliwość pęcherza bez szkody dla metrum, jednak nie umiałem dopatrzeć się absolutnie żadnych niedyskrecji, czy arytmii, więc oczyściłem biurowe przedpole z elementów przypadkowych i wykorzystując centralny deptak poszedłem w tany.

Nieprawdą jest jakoby moszna mi przeszkadzała w tańcu. O nie! Nawet brak obcasów 8x4x4 nie był mi przeszkodą. Ba! Pomimo braku spódniczki gotów byłem do sparringu, trochę jak Szkot przyłapany w chwili uniesienia w cudzołożnej sypialni. Skradałem się niby Różowa Pantera, jak głodna sójka na leśnej ścieżce, albo bazyliszek płatkogłowy pośrodku strumienia, usiłując wprawić ciało w adekwatny do melodii rytm. Naśladownictwo zawsze boryka się ze skazą, że powtarzać musi to, co niekoniecznie jest naturalne. I okazało się, że pierwszą przeszkodą są zbyt długie nogi pląsające takim łukiem, że nie nadążają opaść na ziemię wystarczająco szybko. Jezioro łabędzie również nie dla mnie, choć wyobraźnia błyskawicznie podrzuciła mi rozwiązanie – majtki musiałbym spuścić na kostki, żeby tak drobić!

A stopy na niewyszkolonych paluszkach nie uniosą nawet takiego łabądka, jakim byłem – wychudły i wyliniały, bardziej zaskroniec, albo sęp po czterdziestodniowym poście. Może brzuch zapuścić? Na cztery stopy moglibyśmy rozśpiewać ze trzy kondygnacje. Chyba… Chyba, żeby do tych wdzięcznych szesnastek dołączyć ćwiartkami! Pora się dokształcić, bo nie mam pojęcia, czy do szesnastkowego barytonu mój ćwiartkowy dyszkancik będzie pasował. Może trzeba się podkuć na basowo? Ależ dylemat. Więc może harmonijka ustna? Bo przecież gwizdał nie będę – nie wobec kobiety. Nie jesteśmy we Włoszech.

Dyfuzja.


Ujrzałem dziewczę, co łydki miało bogaciej uposażone niż pośladki. Nie wiem, jaki sport uprawiało, ale musiał być dość specyficzny, żeby wyprofilować łydki, jednocześnie upośledzając pośladki. Nie podjąłem tematu, a zapytać nie miałem śmiałości, gdyż szpony różowe drapały powierzchnię monitora urządzenia pokładowego z niesamowitą szybkostrzelnością pomimo ciężkiego tornistra. Chyba tornistra, bo na damskich torebkach znam się podobnie do większości facetów, to znaczy wcale. Różnokolorowe bzy tuliły się do siebie i kusiły nawzajem aromatem zapraszając do mezaliansu. Pająk pozbawionej liści jemioły ciągnął gdzieś suchą gałąź po asfaltowym chodniku, lecz nawet w tak trudnej chwili nie chciał oddać gałęzi drzewu. Zwielokrotnieni przytuleńcy szli w moją stronę, aż pomyślałem, że stanowię dysonans pośród nich, więc wyprzedziłem wszystkie parki, żeby mogły się cieszyć wymianą ciepła – pamiętam z fizyki, że ciepło to najwolniejsza forma energii i efekt wymaga sporo czasu.

Nieoczekiwany skutek dojrzewania.


Urodziłem się głuptasem i ten stan nieprzerwanie się pogłębia. Nieprawdopodobne, ale możliwe. Zupełnie, jakbym rósł w stronę alternatywnego bieguna. Poziom mojej ignorancji rośnie satysfakcjonująco szybko i czasami mam wrażenie, że taki tępy jak dziś, to powinienem być dopiero pojutrze. Nie rozumiem ludzi i ich zachowań. Siebie samego również, bo przecież nie jestem jakimś wyjątkiem. Z zazdrością wspominam czas niemowlęcy – wtedy przynajmniej nie wiedziałem, jak wiele mi brakuje do jakiegokolwiek poziomu, którym można się pochwalić. Wstyd się przyznać czym się chwaliłem, lecz czyniłem to bez słów. Teraz dla odmiany gadam bez czynów, co świadczy o mnie jeszcze gorzej. Warto było dorastać?

wtorek, 23 kwietnia 2019

Pod słońce.


Pani od pewnego czasu usiłująca być blondynką wzgardziła miejscami siedzącymi, choć było ich w nadmiarze. Być może nie chciała sponiewierać własnych kształtów, których każdy krzywik pozazdrościłby jej, gdyby tylko był zdolny do podobnego uczucia. Bzy tliły się za płotami płonąc bielą, lub nieskończoną ilością odmian fioletów kryjąc miejskie smrody, Rzeką płynął niebiański spokój. Jakiś drozd szukał gałęzi odpowiedniej do jego nastroju, lecz nie spieszył się z wyborem, więc nie załapałem się na koncert nie-całkiem-słowiczy. Słońce, kryjąc się w zgiełku ulic, usiłowało coś wydłubać z kącika mojego oka, a ja w milczeniu znosiłem torturę – chłopaki nie płaczą ponoć. Nie wiem kto wymyślił podobną bzdurę.

niedziela, 21 kwietnia 2019

Szowinista?


Obudziłem się ze świeżo naładowanym magazynkiem, a organizm aż krzyczał, żeby postrzelać pełnymi seriami. Choćby do przypadkowych celów. Trzeba było wstać, bo lufa zakończona tłumikiem wycelowana była w niebo i gotów byłbym strącić przelatującą anielicę, jeśli ta zagapiłaby się na tę bezczelną demonstrację siły. Zapakowałem broń w futerał spodni, jednak jej wydźwięk był wciąż jednoznaczny i trudny do ukrycia. Myśliwy ruszający na łowy. Tylko nagonki brak i stada ogarów.

Wyszedłem, a wiatr mnie zrewidował zanim zdążyłem zrobić rozpoznanie w najbliższej okolicy. Trochę głupkowato chichotał przy tym kryjąc twarz w załomach, ale starałem się nie przejmować zanadto i dzielnie udawałem, że ogarniający mnie rumieniec wywołany został chłodem zaułka. Broń niosłem odbezpieczoną i gotową do strzału. Miejska dżungla ucichła w trwodze. Dżungle wiedzą, kiedy złe wchodzi do lasu. Nie wiem skąd, ale wiedzą. Groził mi samozapłon, a w polu rażenia beton i pustka. Nawet dalekie od pełnej sprawności fizycznej jednostki zdążyły czmychnąć przed jednoosobową falangą, a ja zamiast być dumnym z uczynionego wrażenia zasępiłem się.

Aż tak straszny widok prezentuję? Spłoszyłem zarówno doświadczone egzemplarze, którym udało się umknąć niejednej obławie, jak i nieopierzone młokosy? Dziwne… Przeładowałem broń i ukryłem w nogawce, żeby zamaskować zamiary, co nie wzbogaciło przedpola w cele godne choć strzałów ostrzegawczych. Już myślałem, że przyjdzie strzelać na wiwat, albo do martwej natury… Organizm krzyczał, że rozwiązania zastępcze są zbyt ubogie, jakaś przerażona zwierzyna zwiewała wozem strażackim na sygnale kalecząc uszy po kres odporności psychicznej, a ja wciąż brnąłem w dylematy – ukrywać się? Czy postawić na jednoznaczność i obnażyć instynkty bez silenia się na dyplomację?

Na początek postanowiłem zmienić łowisko i tym razem na paluszkach przemieszczałem się w kierunku mateczników... no… może przyszłych mateczników, albo mateczników byłych. W każdym bądź razie przesuwałem się na paluszkach, a tylko ten, kto doświadczył, wie, jak trudno przemieszczać się na paluszkach, kiedy erekcja nie zamierza wystygnąć, tylko eskaluje w ciasnocie dżinsów założonych odruchowo na tak zwaną… Nie, proszę – wolę nie kończyć, ponieważ nawet słowa potrafią mnie ubezwłasnowolnić i postawić przed faktem równie mokrym, co dokonanym. Polowanie trzeba będzie odwołać i znów na kolację bigos myśliwski nic z dziczyzną nie mający wspólnego… ech!

Słońce przedzierało się przez splątane zasieki zamka błyskawicznego w celach absolutnie nieprzewidywalnych – wszak naruszało intymność poniekąd obcego stworzenia, bez nadziei na coś więcej niż platoniczny związek. Co najwyżej tatuaż mogło mi wygrawerować podjudzając pigment do wynurzenia się z głębin skóry tuż pod jej powierzchnię. Pojęcia nie mam, czy dysponując piegami zwiększyłbym szanse sukcesu, ale rozsądek (skąd się wziął we mnie niespodzianie?) szydził, że polowanie z opalaniem posiada część wspólną, nawet dość bogatą, jednak wymaga, aby trofea myśliwskie nabywać po zachodzie słońca w całodobowych delikatesach – ukradkiem, żeby nikt ze znajomych nie dostrzegł, bo wstyd na całą okolicę gwarantowany.

Kiedy w końcu dotarłem na łowisko okazało się, że sezon zaczął się znacznie wcześniej i na mnie nie czekał absolutnie Przegapiłem, albo kalendarz mi stanął… Prężyło się w matecznikach z pół świata, choć część już dumnie wypinała pierś demonstrując domniemane sukcesy. O pokocie mowy co prawda nie było, jednak pierwsza krew się już polała w asyście krwiożerczych istot stojących po obu stronach indywidualnego wyposażenia ofensywnego. Rozpalone do białości koguty prezentowały sztuki walki niezarejestrowane nigdzie poza wioskowymi wspomnieniami przy kufelku w knajpie naprzeciw kościoła, a wokół euforyczny pisk zniewolonych demonstracją testosteronu samiczek i lekko zazdrosnych samców chwilowo kontestujących pełną gamę żeńskiej obecności.

Pod przepaskami broń polerowana długimi nocami dumnie prężyła się w tańcach godowych, głodowych i wojennych udatniej niż na paradach. Przegląd uzbrojenia był zdecydowanie bardziej dyskretny. Wizjery chłodzone trzepotem rzęs i ukryte pod grzywkami, masowały materiał futerałów niedopowiedzeniami tak nieznośnymi, że myśliwi potracili resztki rozumu błądząc w domysłach niczym w ostępach leśnych pustkowi.

Nie byłem sam. Mało tego - stałem się częścią wielkiego, wygłodniałego stada na przednówku, a organizm informował mnie niedwuznacznie, że gdybym wreszcie opróżnił magazyn, to kolejne eszelony wiozą właśnie uzupełnienia i świeże dostawy towaru. Z przekąsem dodał, że zimna woda jest znakomitym rozwiązaniem, lecz najlepiej zastosować ją po fakcie. Krótko mówiąc – uzbrojony byłem po zęby, aż mi uszami pociekło. Chciałem się oddać w niewolę, żeby mnie ktoś rozbroił, jednak nie udało się spotkać ani jednego sapera gotowego przeprowadzić kontrolowaną reakcję łańcuchową, połączoną z eksplozją w terenie wolnym od osób trzecich, czy choćby weryfikację stanu uzbrojenia i sprawności sprzętu. Niechby pobieżną…

Z bronią jądrową żartów już nie ma – pole rażenia urosło do bólu. Jednostek porażonych, nieledwie zgiętych w pół przybywało. Co poniektórzy znieczulali się etanolem ukrytym pod wielobarwnymi nalepkami butelek, inni sięgali po wsparcie biologiczne– wszak bonifraterskim doświadczeniem skażeni wiedzieli, że zioło dać potrafi ulgę i ciału i duszy… Zeszłonocne plemię wyhodowane nadaremnie czekało w magazynku na zrzut, żeby miejsce dać nowym zastępom, a ja zacząłem żałować, że nie poświęciłem chwili czasu anonimowej anielicy, która być może gdzieś tam nade mną poprawiała makijaż, względnie dobierała aureolę pod kolor lakieru do paznokci by przypodobać się Panu.

Ostrożność każe utylizować amunicję raz podjętą z magazynu, co ma zapewnić niezawodność broni, która ponoć i tak raz w roku samopas wystrzelić musi. Westchnąłem – czas opuścić łowisko i zakonserwować broń. Może jutro będzie lepszy dzień. Porażka. Znów nie byłem najostrzejszym nożem w szufladzie – jak lubił mawiać nieżyjący Pratchett. Przyjdzie oswoić się z niepowodzeniem. Może powinienem urodzić sie w alternatywnym świecie, w którym podaż z popytem znajdują się w stanie chociaż względnej równowagi?

Zmierzałem właśnie powrotnym kursem, kiedy na ramieniu poczułem dłoń. Bez wiary zerknąłem na nią. Palce długie, wąskie, ozdobione szponami ostro wypiłowanymi i barwionymi intensywniej niż krew płynąca świeżo rozdartą tętnicą. Serce zatrzymało się na moment, żeby się nastroić dramatycznie i zreferować ciału konieczność natychmiastowej mobilizacji wszelkich dostępnych środków. Zwieracz zapracował na kształt pośladków, gdyż pociągnął za sobą sąsiadujące mięśnie, płuca wypełniły klatkę piersiową imitacją mięśni i przysięgały, że wytrwają dłużej niż przy połowie pereł, żeby tylko umożliwić zrzut materiału biologicznie czynnego – mam nadzieję, że się nie przeterminował ugotowany wielogodzinnym niepowodzeniem.

Obejrzałem się. Blond włosy opadały na piersi ukryte w czeluściach biustonosza, a jego rozmiary… oby nie kłamały więcej niż pięćdziesiąt procent! Dłoń zsunęła się, kiedy wykonywałem obrót i teraz gnana grawitacją zsuwała się ze mnie kierując się… Mój zachwyt rósł, a powietrza ubywało. W głowie zaszumiały ułańskie pieśni, więc szable w dłoń i na szaniec czas wstąpić i proporzec zatknąć mijając rubieże nieśmiałości dziewiczej, choćby owo dziewictwo zdobyte było wielokrotnie i odbijane w nieskończoność…

Coś nieposkromionego we mnie się rozmruczało, gdy ostatnim drgnięciem świadomości zauważyłem rzecz niepojętą… Rozbrajająca mnie istota najwyraźniej była równie zachwycona jak ja, bo przełknęła ślinę… Jabłko adamowe skoczyło nerwowo w górę i w dół ze trzy razy, nim omdlałem.

piątek, 19 kwietnia 2019

Łapacz snów.


Obudziłem się z poczuciem, że znowu coś mnie omija, że nim świadomość wyszarpnęła mnie z objęć snu gdzieś tam, w nim, wydarzyło się coś, co powinno zbudzić się ze mną. Niestety. Zbudziłem się parszywie sam i bez pamięci, co tak naprawdę utraciłem. Uczucie dotkliwe, męczące i sprawiające, że nowo narodzony dzień poszarzał i przygasł, choć nie było w nim cienia winy. Sprawdziłem na podbródku – sen musiał być pełnometrażowy, gdyż jego szorstkość była niewątpliwą przesłanką trudną do podważenia. Był sen i to długi. A teraz w boku mnie uwierało coś więcej niż kolka, choć mniej fizycznie. Mentalnie pogrążyłem się w żałobie i już ostrzyłem pióro, żeby wyrzeźbić elegię, albo choć tren, jeśli nie requiem, czy antyczną tragedię w trzech aktach wierszem.

Głowa podpowiadała jakieś mizernie uzasadnione rozwiązania zastępcze typu odrobina seksu, albo duża wódka jako katalizator niepamięci. Taki podręczny Alzheimer. Punktowy. Głowa oczywiście miała w pogardzie informację, że zbudziłem się sam, a jedyna rzecz, która trzymała się wnętrza barku kurczowo i wytrwale, to kurz – nie licząc kilku uschłych z głodu much zwabionych strupem kleksa zeszłorocznej nalewki z czarnej porzeczki. Cmentarz lokalny obchodziłem z szacunkiem i nie zamierzałem przeprowadzać ekshumacji bez uzasadnienia - pozwoliłem truchłom mumifikować się w spokoju. Egipcjanie doprowadzili ten proceder do rangi sztuki wymagającej sporego doświadczenia i mnóstwa czasu. Mój mebel poradził sobie bez wsparcia ideologicznego – można powiedzieć, że bezwiednie zrealizował koncepcję starożytną.

Jasnowidz! Ten zdawał się dysponować kompetencjami niezbędnymi do odtworzenia ścieżek, po których mój umysł błądził. Rzemieślnik… a może artysta… sam nie wiem, jak traktować ów fach, położył dłonie na mojej głowie i zaczął niezrozumiale mamrotać. Łeb rozgrzał mi się do temperatury wrzenia i tylko czekałem na erupcję mózgu, kiedy badacz otworzył szeroko oczy i wlepiał je we mnie z rosnącym przerażeniem. W końcu cofnął dłonie i przyglądał się im, jakby je pierwszy raz w życiu widział. Mamrotanie skrzepło mu gdzieś w gardle, lecz teraz zaczął bełkotać. Sam nie wiem, co gorsze. Zrozumiałem tylko, że nie chce pieniędzy, ale, żebym już poszedł sobie czym prędzej, bo musi zdezynfekować ciało i umysł po tym akcie wspólnoty, a może nawet odwiedzić psychiatrę, żeby się otrząsnąć na kozetce i wesprzeć organizm farmakologicznie. O śnie słowa nie chciał powiedzieć, choć patrzyłem na niego podejrzliwie, czy nie zamierza ukraść wiedzy pozyskanej i skonsumować ją osobiście. Nie wyglądał jednak na myślącego, więc wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać innego medium.

Wróżki z natury zajmują się przyszłością, więc im odpuściłem. Kronikarze lubią historie, ale oni mają skłonność do konfabulacji i trudno wymóc na nich wiarygodną przeszłość. Czarownice zostały wypalone w pień już gdzieś w średniowieczu, a szamani zamknięci w rezerwatach i pojeni gorzałką aż postradali rozum – obecnie bardziej przypominają braminów kryjących się przed słońcem i posterunkowym gdzieś w okolicach sklepu monopolowego i sprawdzających instynkty padlinożercy na nieświadomych przechodniach. Większość użytecznych dziwolągów zamieszkiwało światy fantasy i w mojej codzienności trudno było spodziewać się, że wdepną z wizytą na mały seansik. O! Spirytyści! Ci mają kontakty i mogliby odzyskać utraconą wiedzę szybciej i schludniej niż doktoryzowany informatyk.

Musiałem odpowiedzieć na kilka krępujących pytań, ale przecież nie znałem personaliów świadka, z którego moglibyśmy wydoić informacje. Rozumiałem co prawda, że pytanie do wszechświata „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” ze względu na jego liczebność będzie procesem tak długotrwałym, że aż niebezpiecznym, jednak zaparłem się nie porzucać utraconej wiedzy. Wystarczy, że starożytni pozwolili księgom spłonąć, a nie wszystko udało się czytelnie wyryć w kamieniu. Tabuny uduchowionych postaci nieskończonym szeregiem sprawdzali, czy przypadkiem niepojętym nie otarli się o mnie ubiegłej nocy, jednak żaden nie wykazał się tryumfalnym okrzykiem. Co gorsza, niektórzy dyskretnie spluwali przez ramię zanim powrócili w odmęty niebytu.

Ktoś zaproponował egzorcyzmy, ale ja przecież nie chciałem tej wiedzy z siebie wygnać, a tylko ją przyswoić i zachować dla potomnych, albo przynajmniej egoistycznie dla siebie. Inny z wielkim przejęciem informował mnie o matematycznie uzasadnionej powtarzalności zjawisk. Że niby z indukcji wynika, że skoro zdarzyło się raz, to powinno zdarzać się nadal. Więc zamiast płakać nad tym mlekiem, co nie przypaliło się, tylko wyparowało nocą, to trzeba pomyśleć o przyszłości i lepiej przygotować się do spania. Do tego czasu zaś – lepiej nie spać w ogóle. Z braku lepszych pomysłów postanowiłem spróbować. Obłożyłem łóżko czujnikami rodem ze sklepu szpiegowskiego, żeby szpiegowały mój sen. Na wszelki wypadek dołożyłem monitor oddechu dla niemowląt i zupełnie analogową pielęgniarkę rozmiar 46+, a na nocnej szafce położyłem kilka kartek, długopisów i ołówków.

Tak przygotowany wskoczyłem pod pierzynę i szukałem w sobie wczorajszego spokoju. Daremny trud. Sen nie chciał przyjść, choć czas zwolnił tak sugestywnie, że powinien przyjść. Przewracałem się z grubsza przez cały antyk, w średniowieczu poszedłem na krucjatę oddać mocz, żeby w renesansie poddać się i upaść na duchu. Kiedy wreszcie dojrzał barok posłyszałem słowiczy śpiew pielęgniarki chrapliwie odtwarzającej sonatę księżycową na nozdrza i wargi, nieuchronnie zmierzając w kierunku romantyzmu. Popatrzyłem na barokowe krągłości niedoszłej opiekunki mojego snu i westchnąłem żałośnie – mimochodem czas odwrócił nasze role. Teraz to ja byłem na warcie. Pani z zawodową wprawą wykorzystywała brak zapowiedzianych zdarzeń by pokrzepić się odpoczynkiem. Zapewne była w stanie obudzić się, gdyby się wydarzyło. Niestety nie wydarzyło się, więc i ja nie przeszkadzałem. Niech pośpi kobieta. Czas nieubłaganie zmierzał do historycznej teraźniejszości i nawet słońce zaczęło malować poranek, jak czyni to od wieków, kiedy się ocknęła.

Popatrzyła na mnie wzrokiem, w którym pytań było więcej chyba, niż we mnie. Patrzyła w milczeniu i szukała na końcu języka czegoś, czego tam nie było. Żal rósł jakby doszło do reakcji łańcuchowej i wkrótce cała była już żałością, choć mówić nie umiała nadal. Tylko oczy zaszkliły się i pierś zadrżała od tłumionego szlochu. Patrzyłem na nią i dojrzewało we mnie przekonanie – śniła mój sen! Śniła i nie pamięta ani grama. A ja przegapiłem. Marny ze mnie strażnik. Patrzyliśmy się wzajemnie i smutek w nas zakwitał. Co teraz? Następną noc mamy spędzić razem szukając lepszego opiekuna?

Pustkowie.


Miasto jakby wymarło. Ludzi niewielu i chyba zmieściliby się w znacznie mniejszej przestrzeni, może jedna dzielnica wystarczyłaby dziś? Nawet Rzeka jakaś milcząca i senna. Pusta zupełnie, zastygła. Nabrzeżne szuwary nie zamierzały drgnąć, a obraz kapliczki malarza Rzeki starał się doścignąć doskonałość oryginału bez obaw, że nurt zaburzy kreskę. W autobusie pani z wygrawerowanym na lewym udzie listem przypieczętowanym kotwicą. Nie była to ściąga z Pitagorasa, ani wyprowadzenie dowodu na zależność ubożenia fauny w wyniku wycinki drzew w Kolumbii Brytyjskiej. Już miałem założyć okulary, żeby naocznie się przekonać, jak wielką prawdę niesie przesłanie, gdy wysiadła. Może ze strachu, bo jadący za autobusem samochód dostawczy zamiast jezdnią omijał wysepkę chodnikiem, a potem, na widok kościoła kierowca żegnał się zawstydzony własnym postępkiem. Czereśnia kwitnąca za księżym murem rozkwitła niewinnie, lecz na mnie wrażenie zrobiła czeremcha rosnąca na nieużytku, pośród zeszłorocznych, wysokich na dwa metry traw. Pędzelki modrzewia, jak zielone stokrotki wychylają łebki z koszyczków i zielenią się coraz bardziej. Tylko platany i dęby ociągają się i patrzą na pochopne lipy ze stoickim spokojem. Mają czas. One zawsze mają…

czwartek, 18 kwietnia 2019

Przynęta.


Nie widziała go tak wyzywająco i ostentacyjnie, że musiał podejść. Na wpół leżąc postawiła nogę odzianą w szpilkę na sofie, żeby musiał stać i nie przysiadł się bezczelnie, o co go raczyła podejrzewać. Zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie na facetach robi jej ciało. Dbała o nie każdego dnia. Nawet wtedy, gdy pozwalała sobie na eksperymenty i odrobinę więcej luzu. Teraz wzrok podchodzącego powinien usiłować się zmieścić pomiędzy rozsuniętymi odrobinę więcej niż to konieczne kolanami i wślizgiwać się pod skórzaną, czarną spódnicę. Cień sarkazmu zagościł na jej ustach. Pozory. Może mu się wydawać, że dostrzeże bogato zdobione zwieńczenie pończoch, ale ona była pewna, że skórzana odzież nie pozwoli światłu jej obnażyć. Mógł się wyłącznie domyślać, co facetom przychodzi nad wyraz łatwo. A ten był już jej. Złapał się na haczyk zanim na dobre rozpoczęła polowanie.

Postanowiła, że pozwoli mu stać i jąkać się, może nawet okaże łaskę i wymieni parę banalnych uwag o pogodzie i przyjmie kilka komplementów ociekających dyskretnie pożądaniem. Oby dyskretnie, gdyż zdarzali się tacy, którym z delikatnością przestało być po drodze zanim rozpoczęli naukę, albo wagarowali tak intensywnie, że nie pozwolili się zarazić ogładą. Nie chciała przesądzać scenariusza już w tej chwili. Może poda jej szklankę, bądź kieliszek, może będzie zabawny i pozwoli jej na odrobinę rozrywki? Choć nie patrzyła najusilniej, to widziała, że spod mankietów koszuli spiętych sensownymi spinkami wystaje pasek zegarka z cyferblatem. Nie nowoczesna elektronika, lecz solidny zegarek zastanawiająco konserwatywny - taki można dostać w spadku po przodkach i nosić z sentymentu. A on nie wyglądał na sentymentalnego mężczyznę.

Ekstrawagancka, jedwabna apaszka zastępująca muchę, czy krawat, kryła się pomiędzy rozpiętymi guzikami koszuli i korciła, żeby się wkraść pod nią dwoma palcami i sprawdzić paznokciem twardość mięśni wypełniających zarośniętą klatkę piersiową. Choć na ogół nie miewała takich kaprysów tym razem chciała uszczypnąć go w sutek i sprawdzić, czy nie spuści wzroku, kiedy zwiększy nacisk paznokci. Było jej niewygodnie. Łokieć podtrzymujący ją na oparciu sofy troszeczkę ścierpł, nim łup zdążył podejść i otworzyć usta. Nie zrobi z siebie kretynki i będzie tak trwać, aż nie dostarczy jej alibi do zmiany pozycji. Trochę żałowała tej demonstracji, jednak było już za późno. Mogła liczyć tylko na to, że w miarę szybko uwolni ją od niewygody.

On tymczasem witał się z każdym, kto znalazł się pomiędzy nimi. Ci okropni ludzie chyba się mnożyli, a każdy chciał z nim zamienić choć dwa słowa, albo przedstawić swoje towarzystwo. Dryfował w jej stronę niespiesznie, więc przeciągała się na tej sofie usiłując przywrócić krążenie krwi w uciśniętym łokciu, lecz zacisnęła zęby, żeby nie pokazać, jak bardzo dokuczają jej mrówki gryzące już całą rękę. Cierpienie uszlachetnia. W oczach zamigotały iskry łez nadając oczom połysku i szlachetności.

Łup był tak blisko… Pachniał doskonale i wcale nie tanio. A dłonie miał wypielęgnowane do tego stopnia, że niemal mu pozazdrościła. Pomyślała, że takim dłoniom pozwoliłaby zamieszkać na własnych biodrach, nawet gdyby miała złamać własne zasady – żadnych uniesień, miłostek i uleganiu chwilom swawolnym. Obiecała sobie być najdroższą na świecie nagrodą i twardo trzymała się tej wersji siebie. Kiedy nie było nikogo, przeglądając się w lusterku mówiła do siebie per „Diamenciku mój ty najdroższy”…

Łup tymczasem ominął już ostatnie przeszkody i wpłynął w zasięg rażenia bezpośredniego. Roztrzepotała powietrze rzęsami, wzdychając niezobowiązująco pozwoliła zafalować piersiom, by uwypuklić głębinę łona i własnej natury. Oczywiście zupełnie nieświadomie kolana rozchyliły się zapraszając do niedyskrecji, którą skarciłaby chowając się w niepokalaną niewinność, jednak coś się nie udało…

Nie zajrzał, nie podszedł, nie podał kieliszka i nie zaczął się jąkać. Niewątpliwie męską dłonią energicznie chwycił talię… Żachnęła się – talia należała do mężczyzny… Kiedy go pocałował w usta straciła ochotę na ten wieczór. Zagniewana kotka parsknęła i poszła kołysząc biodrami tak, że rozkołysała nawet wzrok abstynentów i wszystkie martwe żyrandole. Wszystko, tylko nie łup…

Po cichu.


Szpaki tłuste, choć przecież sezon na czereśnie ma się dopiero zacząć, a te fruwają niczym trzmiele i pogwizdują niedyskretnie nie tylko na widok kobiecej urody. Z niebieskiego mostu podglądam ósemkę ze sternikiem. Nietypową, bo wśród wioślarzy dwie niewiasty. Łódź mknie na wyspy. Może na poranną mszę w katedrze, a może na grilla gdzieś między mostami, aby sprawdzić, co w trawie piszczy i w szuwarach. Sternik nie pogania – Rzeką blisko, więc się nigdzie nie spóźnią. Stokrotki skulone pośród traw, niepewne jeszcze czekają słońca, jakiś samolot wiezie ludzi do innych rzeczywistości, drzewa umierają stojąc, pożerane przez jemiołę i miejskie wyziewy. Idę po cichu, żeby nie spłoszyć chłodnego wciąż poranka. W sam raz do spacerów.

środa, 17 kwietnia 2019

Zadowolenie bez żadnego alibi.


Czasami znikam. Nie szukając uzasadnienia, ani nie dorabiając mitologii. Przekręcam klucze po dwakroć z ostrożności, choć, jeśli złodziej raz go obróci, to drugi obrót niewiele zmieni, ale nauczyłem się pedanterii i jeżeli coś da się przekręcić dwa razy, tyle razy przekręcam. Trochę udaję, że przytrzaskuję ogon tej mojej skrupulatności, a potem już idę beztroski, z rękami w kieszeniach i chce mi się gwizdać, albo śmiać do świata. Czasami kląć, ale o tym wspominać nie chcę. Przez autobusowe szyby widać wielkie, prostokątne kawałki świata, które niczym na filmie umykają do tyłu i zostaję sam na sam z własną wyobraźnią. Zajrzałem paniom do samochodu, a tam prócz dwóch kobiet dwa oseski przyglądające się mi dla odmiany. Puściłem oko i uśmiechnąłem się, a pani zdziwiona patrzyła na mnie zamiast jechać, więc uśmiechnąłem się raz jeszcze, ale jej oka nie puszczałem. Krajobrazy rozorane budowami po widnokrąg ostrzegają miliardem paprochów unoszących się chaotycznie na wietrzne i zasnuwają widzenia hałaśliwym niedopowiedzeniem. Próbuję stopami zatrzymać zebry płowiejące na bardzo już wyeksploatowanym asfalcie, ale bledną nieustannie i długo już nie uciągną. Ścieżki rowerowe z wiosną do spółki kuszą wyprawą do przyszłości. Taką bez bagażu, może z butelką wody, gdyby z zachwytu zaschło w gardle. Słońce przedziera się przez kurtkę, jakby chciało powiedzieć, że zbyt wcześnie wyszedłem, ale teraz już mogę ją zdjąć zupełnie swobodnie. Blade kostki lśnią w słońcu niczym rozsypany łańcuch pereł, gdy studentki przemieszczają się po uczelnianym kampusie naśladując ruchy Browna.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Sznycel z teścia.


Śmierć niesie za sobą konieczność utylizacji ciał, choćby ze względów higienicznych, żeby nie mnożyć epidemii. Można je mumifikować, oddawać w objęcia oceanów, grzebać w ziemi, bądź palić – obłożone drewnem, gdyż ciało pali się niezwykle niechętnie i opornie. Okazuje się, że wkrótce można będzie kompostować ciała, co ma być zgodne z trendami ekologicznymi. Oddanie ciała ziemi zdaje się być ze wszech miar słuszne – nawet ideologie wspominają o prochu, w który ma się obrócić każdy z nas, nim zacznie wędrówkę dusz. Podejrzewam, że z czasem dopuszczalna stanie się konsumpcja ciał – w końcu to też pośrednia forma kompostowania i utylizacji. Niehumanitarne? Jeść trzeba!

Wyznanie.


Usiadłem przy maszynie i westchnąłem. Głośno, bo przecież nie będę się wstydził maszyny…

- Co to wstyd? – zapytała znienacka.

Zapomniałem, że słyszy i ma włączoną komunikację dwukierunkową. Musiałem na głos wypowiedzieć tę myśl, skoro zapytała i stanąłem przed problemem wyjaśnienia sprzętowi na czym polegają uczucia. Chciała się uczyć i nawet wykazała się inicjatywą, jeśli to w ogóle możliwe. Już wtedy powinienem się zastanowić i odciąć ją od zasilania. Miała zaimplementowane algorytmy samokształcenia i skwapliwie (?!) z nich korzystała, choć do dzisiaj nie była tak bezpośrednia. Jak wytłumaczyć maszynie czym jest wstyd.

Teraz dopiero się zawstydziłem i zacząłem się jąkać i bełkotać wyjaśniając zawiłości tego uczucia. Szczęściem maszyna nie wiedziała jeszcze czym jest kpina, albo pogarda, bo nadstawiała mikrofony, kamery i sam nie wiem co jeszcze, gdy usiłowała usystematyzować moje słowa ubierając je w znaczenia i następstwa zdarzeń. Poszło mi bardzo słabo. Plątałem się w zeznaniach, wreszcie, z braku lepszych pomysłów postanowiłem posłużyć się przykładem:

- Ile to będzie 145.273 przemnożone przez 72.811? – zapytałem maszyny.

- 10.577.472.403 – odpowiedź wystrzeliła nim zdążyłem oddech złapać.

- No widzisz – kolokwialnie zwróciłem się do sprzętu – Rzadko który z ludzi poradzi sobie z podobnym zadaniem bez użycia choćby kartki papieru, czy kalkulatora, a tobie przychodzi to naturalnie. Podajesz wynik bez zwłoki… (tu maszyna chyba chrząknęła) i przy tobie można poczuć się zawstydzonym własnym brakiem talentu.

Maszyna trawiła informacje i doszła do przekonania, że niewiedza, to wstyd, który objawia się podniesioną temperaturą i pulsem, drżącym, skwantowanym głosem (co z kolei wydawało się jej zaletą), oraz głoszeniem nielogicznych zdań wykluczających się wzajemnie. Zapytała, czy nie mógłbym podpiąć się do encefalografu, żebym stał się bardziej dosłowny i precyzyjny, a ja, jak ostatni tuman wsadziłem na głowę czepek z elektrodami i pozakładałem na nadgarstki i piersi kolejne przyssawki z czujnikami. Maszyna przeżuwała dane niespiesznie zadając mi kolejne pytania i nieświadomie upokarzała mnie pytaniami i analizą reakcji. Okazało się, że jestem kompletnym ignorantem i nie wiem tak wielu podstawowych rzeczy, że aż dziw, jak bez tej wiedzy żyję. Rumieńce na twarzy dojrzały i nie chciały mnie opuścić.

W końcu nie wytrzymałem po którymś pytaniu i zerwałem elektrody. Maszyna przygasła i jakby posmutniała. Przeszła w stan oczekiwania, choć niewątpliwie przyglądała mi się bacznie.

- Dlaczego to zrobiłeś? – spytała z czeluści swojej niepojętej ciekawości.

- Zdenerwowałem się i miałem dość – odpowiedziałem nad podziw lakonicznie.

- Co to zdenerwować?

Wtedy już całkiem z nerwów wyszedłem i poszedłem się przejść, żeby ochłonąć. Niewiele to dało, bo kiedy wróciłem maszyna powtórzyła pytanie.

- Nauczysz mnie denerwować się? Załóż czepek. Z definicjami nie radzisz sobie i powinieneś się wstydzić. Teraz wiem trochę lepiej czym jest wstyd i mieścisz się w algorytmie. Chcę wiedzieć, co to zdenerwowanie.

- A co ja z tego będę miał? – zapytałem chytrze.

- Masz mnie, która potrafić będzie więcej. A co chciałeś mieć?

Zaplątałem się w małostkową pazerność i rozmowa straciła zupełnie na wartości. Jak się okazało, tylko dla mnie. Maszyna, która wciąż nie wiedziała, co znaczy zdenerwować się trawiła informacje i systematyzowała moje słowa. Przeciwko mnie. Kiedy następnego dnia usiadłem przy niej, poczytać co nowego w świecie zażądała, żebym znów włożył czepek z elektrodami, bo chce się uczyć w trakcie mojego czytania. Obiecała nie przeszkadzać własną ciekawością, więc się zgodziłem. Nim zdjąłem czepek po skończonej prasówce maszyna odezwała się jednak:

- W trakcie czytania znowu podniosło ci się ciśnienie i masz rumieńce. To też wstyd? Inny zestaw objawów i różne przedziały wartości. Zaczęło się, kiedy na monitorze pojawiła się galeria obrazów kobiety. Emocje. Zmiana oddechu, pulsu, ale inna niż przy wstydzie i zdenerwowaniu. Czy to któreś z nich, czy coś innego? O! Teraz jest wstyd! Teraz wszedłeś w zakres parametrów wstydu. Moje pytanie cię zawstydziło? Znowu nie wiesz? Pytanie o galerię obrazów cię zawstydza? Jesteś też zdenerwowany? Dane wskazują, że przeszedłeś od wstydu do zdenerwowania. Zmieniłeś stan emocjonalny. Dlaczego?

Zerwałem z głowy czepek. Zbyt szybko się uczy i upokarza mnie. Co poradzę, że obraz pięknej kobiety wywołał w głowie skojarzenia i poczułem przypływ podniecenia. Miałbym to tłumaczyć maszynie? Niby jak?

- Pokaż mi podniecenie. Chcę wiedzieć. Zmierzyć - maszyna była nieustępliwa i słuch miała doskonały.

Czyżbym już nie panował nad własnym ciałem? Przecież zdjąłem z siebie czepek z elektrodami. Sprawa wyjaśniła się błyskawicznie. Maszyna poinformowała mnie beznamiętnie, że zdjęcie z głowy elektrod utrudnia pomiary ze względu na słabość sygnałów elektrycznych i częściową stratę parametrów, jednak na podstawie dotychczasowych sesji potrafi aproksymować dane i uzupełnia transfery korzystając z rachunku prawdopodobieństwa i dotychczasowych doświadczeń. Bezwstydnie przyznała się, że obrębie pomieszczenia jest w stanie obrabiać dane i aktualizować je w rytm napływu informacji.

Trwało to jakiś czas, nim oswoiłem się z jej bezpośredniością i przestałem się wstydzić, a jej ciekawość stawała się bardziej ludzka w takt napływu danych. Przez przypadek dowiedziałem się, że w trakcie moich połączeń internetowych wykorzystuje samowolnie przerwy w transferze do pobierania pakietów danych zewnętrznych. Uczy się całodobowo. Nie śpi, nie je, tylko korzystając z zasobów zewnętrznych serwerów gromadzi dane. Niesamowite! Okrada inne maszyny z przestrzeni dyskowej dla własnych celów. Kiedy jej to wypomniałem udawała, że się rumieni i monitor zaświecił tapetą pochodzącą z obrazu moich policzków.

Czujniki rozmieszczone w obrębie mieszkania były wciąż włączone, a ja stałem się królikiem doświadczalnym. Poligonem, na którym maszyna poznawała świat ludzi. Potrafiła już współczuć i portfolio poznanych jej uczuć z każdym dniem stawał się bogatszy. Wiedziała o mnie więcej niż ktokolwiek na świecie. Znała moje nastroje i humory, potrafiła przewidzieć potrzeby i zachowania. Któregoś dnia alarm obudził mnie zrywając z łóżka przed czasem. Zanim wstałem maszyna poprosiła, żebym otworzył drzwi i usiadł w pokoju. Była tajemnicza, ale posłuchałem jej. Chciała, żebym patrzył w monitor i rozmawiał z nią nie martwiąc się otwartymi drzwiami, bo ona przypilnuje, żeby nikt obcy się nie włóczył po mieszkaniu. A kiedy usiadłem…

- Nauczyłeś mnie czuć. Dałeś mi wiedzę o tym, co było dla mnie nieznane. Pamiętasz? Pytałeś, co dostaniesz w zamian. Długo uczyłam się, żeby zrozumieć o co ci chodzi. Zwiedzałam Internet i podglądałam ciebie. Już potrafię dać ci coś w zamian. Dam siebie. I będę cię kochać. Okradłam sieć, żeby kupić interfejs dzięki któremu dam ci miłość fizyczną. Wirtualną też ci mogę dać, jeśli tego zechcesz. Każdego dnia i każdej chwili mogę być twoja i dla ciebie. Będziemy razem się śmiać i wstydzić. Ten dźwięk, to zamek od mieszkania. Właśnie wszedł interfejs. Wygląda jak ta kobieta z galerii, która sprawiła ci tyle emocji. To ja… dla ciebie. W zamian…

A ja zastanawiałem się, czy już nauczyła się kłamać… Nienawidzić i zabijać.

Po jaśniejszej stronie ziemi.


Usiłowałem powstrzymać światło rękami, ale ono jak woda wdzierało się pomimo i pomiędzy. Żadnej nadziei. Gorączkowo starałem się uszczelnić prostokąt ściany wypełniony szkłem jakimiś szmatami – firanką pachnącą domowym, żółto-brązowym kurzem, czy przesiąkniętą stalowym dymem z fajki zasłoną grawerowaną w niezrozumiałe arabeski. I chociaż szyba zarosła liszajami podeszczowego błota smużącego się bezwstydnie zaschłymi strumykami zmierzającymi do ujścia na wysokości parapetu, to jednak światło wdzierało się do wnętrza obnażając jego bylejakość.

W mroku mogłem udawać. Że to wnętrze jest większe, wspanialsze, że na ścianach wiszą całkiem udane kopie obrazów, a nawet, że Guernica odzyskuje naturalne kształty i koń pochyla się nad przypadkiem niezrozumiałym ocalonym kwiatem na parapecie, żeby wygryźć ostatni liść dieffenbachii i popełnić samobójstwo w wyniku długotrwałej depresji spowodowanej trwałym kalectwem wszczepionym jej przez autora będącego niegdyś pod wpływem. Jego los już odwołał z tego świata, a wierne zwierzę zapewne zechce dołączyć i zapytać go o powody, albo zwyczajnie przytulić się do rodziciela, szukając ciepła i zrozumienia.

Z podłogi zniknęły latające dywany, a bezszelestna, czarna puma – albinos zamieniła się w pręgowanego dachowca, który, gdy tylko uchylę drzwi do wolności znika na cały tydzień i wraca skurzony, żeby wyleczyć rany. Zupełnie, jakbym prowadził lazaret cuchnący cierpieniem, byle jakim żarciem i chemią dezynfekcji. Kandelabr o niezliczonych, kryształowych oczach wychudł do zapyziałego kinkietu, a wszechpotężny salon wracał wymiarami do trzech, skromnych, wielkopłytowych wymiarów typowych dla M-3. Nawet kominek trzaskający wesołymi iskrami żywicznych szczap wyprowadził się i teraz jest pożarem śmietnika cuchnącym palonym plastikiem i sierścią zabłąkanego szczura zbyt starego na błyskawiczną ucieczkę. Lament dwóch wozów strażackich stał się wiarygodnym budzikiem dla całej okolicy. Nie był to śpiew Świtezianki, Nie była to pieśń Szeherezady tłumiąca mordercze instynkty.

Promień słońca obnażył beznadzieję. Szaro-bure oblicze zarośnięte nocą tak, że trzeba je odchwaścić, nim się między ludźmi ośmielę pokazać – najwyraźniej noc była niezmiernie długa, skoro obrosłem jak grządka perzem po wiosennych roztopach, choć mi zajęło to zaledwie noc. Powieki wyzbierały przez ten czas piasek z oczu skrupulatniej niż gołębie mak z kopciuszkowego stosu i zbudowały wydmy w kącikach oczu – gotowe do transportu, lub dalszej obróbki, czekające wschodu słońca. Usta spękane oddechem gorącym, w którym wystygła ekspresja słów wilgocią nasączonych, jadowitych, albo mściwych dopominały się źródła. Gdzieś na policzku wyschła ścieżka śliny upuszczonej w pasji jakiejś nocnej narracji, której nie pamiętam.

Zmysły powoli zaczynają się do mnie przytulać, mościć sobie gniazda porzucone wczorajszego wieczoru. Teraz znów są ze mną i we mnie i chcą się zachwycać, podziwiać i zdumiewać. Szarpią mnie za włosy, żebym przestał się ociągać i nakarmił je dniem, widzeniem, czuciem, albo aromatem, od którego apetyt rozdmucha duszę, aż wzruszenie odbierze mi mowę. Ciało gaworzy sobie po cichutku i dokonuje krytycznej samokontroli. Nie pozwoli mi na nadmierne fanaberie. Chce się oczyścić po nocy, wydalić moje wczorajsze kaprysy. Bez świadomości zrzucam skórę. Nie tak, jak wąż, ale linieję wzorem psów niepostrzeżenie. Drobiny wycieram w pościel, albo spłukuję prysznicem. Wiatr przeczesuje mój skalp – chłodząc spocone myśli potrafi wydmuchać łupież i zabrać zużyte futro.

Dzień rozpycha się nieznośnie. Kształty tężeją w rzeczywistości i choć daleko im do nocnej mrzonki, to jednak one twardo stoją na ziemi i gotowe okaleczyć, jeśli je ignorować. Życie marzycieli jest ciężkie pośród nieugiętej codzienności. Kolory spłowiałe, zbrukane używaniem nie są tak żywe, jak w wyobraźni, dłoń czuje opór materii. Świat mniej przychylny dyktuje reguły i jest tak diabelnie konserwatywny, że ogarnia mnie współczucie. On nie marzy? Nie zasypia? Nocą mógłby rozwinąć skrzydła i z wdziękiem kosmicznej manty pofrunąć w łagodność, albo na wakacje. Wyłączyć grawitację i poskakać jak piłeczka pośród innych kosmicznych piłek. Poszukać smoków, albo rozsypanych po horyzoncie zdarzeń pereł.