poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Pustka.


Niebo zsiniało i tylko wiatr próbował rozplątać kołtuny szaro-burej waty. Wysokopienna niewiasta w czarnych butach wyglądała, jakby założyła na nogi jamniki. Chude, jak ona sama. Kaczki pikowały gdzieś za wieżowcami, choć nie przypominam sobie, żeby był tam jakiś akwen wodny. Może kałuża, albo awaria wodociągu sprawiły im niespodziankę? Podglądam Miasto. Rudzik znikł w żywopłocie, chowając się przed zbliżającym się deszczem. Psy pospiesznie sikają na krawężniki, ignorując drzewa rosnące w mokrej trawie. Widać spieszno im do ciepłego domu. Kompletnie puste ulice, szyld reklamujący argentyńską kuchnię, czaple kołujące nad budynkami, lwy pilnujące wygasłej fontanny. Tramwaje, jak błękitne żmije umykają w zbieżnych na granicy widoczności liniach szyn. Spieszą tam, gdzie mnie nie ma.

niedziela, 30 sierpnia 2020

Spacer.


 Tekst napisany na konkurs na portalu T3kstura. wylosowane założenia:
- Postać: Spacerujący zimą ślimak
- Zdarzenie: Wycieczka do hodowli ludzi
- Efekt: Świat bez samochodów, wszyscy poruszają się pieszo. Zaakcentować to wyraźnie w treści.



Był stary, a przynajmniej skorupa, którą dźwigał zdawała się nosić piętno długotrwałego użytkowania. Wysłużona, z licznymi śladami wieloletniej, nie zawsze ostrożnej eksploatacji. Połatana tu i tam, zdawała się być pamiętnikiem długiego i nie zawsze nudnego żywota. Jako jeden z nielicznych nie pozwolił sobie ozdobić muszli żadnym tatuażem, czy kolorem, zachowując pierwotny wzór zgodny z jego DNA. Szedł powoli, z godnością wynikającą z wieku. Jego zdecydowany krok zdawał się świadczyć o doskonałej znajomości szlaku, jakim szedł. Pewnie w przeciągu życia nie raz pokonywał tę ścieżkę, więc dziś gotów był kontynuować spacer nie zerkając specjalnie przed siebie i bez najmniejszej wątpliwości trafić do domu wprost na podwieczorek. Zimą spacery były łatwiejsze. Ląd pokryty warstwą lodu sprzyjał brzuchonogom i pozwalał na rozwinięcie przyzwoitej prędkości podróżnej, bez nadmiernego angażowania energii. Latem… Latem było znacznie gorzej i ślimaki wolały podróżować drogą morską, maksymalnie skracając wizyty na stałym lądzie, których na szczęście było jak na lekarstwo.

Przypomniał sobie oglądany przed chwilą program BBC i zaklął szpetnie pod nosem. Irytowała go arogancja władzy. Bezmyślność i marnotrawstwo wynikające z dostatku i możliwości, jakich przeciętni mieszkańcy nie mieli. Program przedstawiał codzienność zapomnianej plantacji leżącej mniej więcej na obszarze, jaki Pacyfik dzielił niegdyś z Australią. Dziś, zamiast wielkiego kontynentu, pozostało kilkadziesiąt mocno wypiętrzonych wysp leżących tak daleko od cywilizacyjnych centrów lądowych, że niemal zapomnianych. Właśnie tam naukowcy odkryli dziko żyjącą kolonię ludzi rządzących się własnymi prawami. Własnymi! O zgrozo – film przedstawiał rzecz bez precedensu w świecie – ludzie korzystali z dawno zakazanych samochodów! A przecież kodeks narzucał restrykcje tak dotkliwe, że żadna istota nie śmiała nawet pomyśleć o podobnym wykroczeniu. Samochody uznane zostały za narzędzia zbyt lekceważąco traktujące życie, by dopuścić do korzystania z nich. Ba! Zakazano nawet remontów dróg, posuwając się zgoła do ich celowej dewastacji i przywracania naturalnego porządku rzeczy. Podróżowanie zostało ograniczone do pieszych wędrówek, co miało również subtelne podteksty natury politycznej. Utrudniało bezpośrednie kontakty sprowadzając wizyty do absolutnego minimum. Życie skupiało się w centrach cywilizacyjnych łatwych do kontrolowania i monitorowania, spowalniając podstępną działalność ewentualnych ugrupowań podziemnych.

Starzec musiał wyjść, przewietrzyć głowę. W jego wieku silne emocje mogły się źle skończyć. Życie kontrolera na ludzkiej farmie dostarczyło wielu stresujących sytuacji i teraz, na zasłużonej emeryturze musiał zadbać o wewnętrzny spokój. Szczególnie, że mieszkał sam. Od czasu do czasu odwiedzały go wnuki, którym opowiadał historie, albo snuł wspomnienia z własnego życia. Wnuki uwielbiały legendy i starożytne historie. O samochodach też im opowiadał i o ludziach, jacy byli, zanim ogólnoświatowa wojna nuklearna w XXI-wieku nie postawiła na głowie porządku rzeczy. Nie do uwierzenia, że ci ludzie śmiesznie chodzący na patykowatych, za chudych nogach potrafili zawojować świat i rządzić nim niepodzielnie przez tysiące lat. Chwytne dłonie i zdolność do abstrakcyjnego myślenia dawały im kolosalną przewagę nad resztą świata zwierzęcego. Aż żal było patrzeć, jak bardzo cofnęli się w rozwoju pod wpływem powojennego szoku i mutacji. Czasami zabierał wnuki na wycieczki, pokazując faktorię, na której hodowano ludzi, a on przez wiele lat sprawował codzienny nadzór. Nie każdy dziadek mógł pokazać maluchom ludzi i w szczegółach omówić procesy hodowlane. Sam był jednym z ostatnich, którzy nie tylko ślęczeli przed monitorami, lecz wybierali się na wielodniowe inspekcje w teren. Ślady prób zamachu nosił na skorupie, jak medale za odwagę i był z nich dumny, a zachwyt w oczach wnuków wynagradzał mu reumatyczne bóle budzące się czasem na dnie starych ran. Za oddaną służbę na plantacji otrzymał akt własności służbowego dotąd domku na skraju oceanu, dzięki czemu starość mógł spędzać w środowisku do jakiego przywykł.

Wojna… O niej wnuki chciały wiedzieć najwięcej. To była apokalipsa. Świat wybuchł. Oszalał. Ziemia uniosła się i zatonęła w słonych wodach. Gdzieniegdzie tylko wzbudzony erupcjami ruch górotworu wypiętrzył enklawy pozwalając przetrwać nielicznym ludziom. Trzydzieści procent lądów stopniało do raptem trzech, rozrzuconych po bezkresie błękitu, a zgon półprzewodników sprawił, że wyspy nie miały łączności. Impuls elektromagnetyczny cofnął świat w czasy analogowe. Fale uderzeniowe rozniosły w pył drobne życie i zdeformowały naturę. Wszystkiego trzeba było uczyć się od nowa. Choroba popromienna, jak śmierć z opóźnionym zapłonem, schylała się po liche życie i zbierała żniwo tak liczne, że padlinożercom przeciążone brzuchy ciągnęły się po ziemi. Szczęściem dla ślimaków – ludzie spontanicznie i z niewiarygodnym zapałem rozmnażali się pomimo nieustannej grozy. Po wojnie ludzkość już się nie podniosła. Jednostki pozbawione opieki socjalnej, wsparcia nauki i maszyn degenerowały, traciły pewność siebie i stawały się bezradne.

Jakby dla zachowania status quo, na dnie mórz sytuacja zmieniła się na plus, z wielką korzyścią dla nowych gospodarzy ziemskich - ślimaków z rodziny charonia tritonis, zwanych ówcześnie przez ludzkość trąbkami trytona, osiągających rozmiar maksymalny na poziomie sześćdziesięciu centymetrów. Do dzisiaj nie udało się zdobyć dowodów, w jaki sposób morska woda spolaryzowała impulsy i przemodelowała siły uderzeniowe tak, że w wyniku działań wojennych doszło do radykalnej przemiany kompletnie niezgodnej z teorią ewolucji. Ślimaki błyskawicznie uzyskały samoświadomość, inteligencję, oraz rozmiary przewyższające gabaryty ludzkie. Chłód oceanów i przyrost masy sprawił, że zapotrzebowanie organizmów na energię wzrosło do tego stopnia, że trytony musiały radykalnie zmienić dietę, kierując zainteresowanie w stronę produktów wysokobiałkowych. Jako polifagi wykorzystały uniwersalność apetytu i rozpoczęły rabunkową gospodarkę w obrębie głębin, doprowadzając w stosunkowo krótkim czasie do znacznego zubożenia zasobów. Niestabilne czasy charakteryzowało szabrownictwo, a wewnętrzne wojny w obrębie gatunku nie miały końca. Przed zmasowanym głodem hord ślimaczych podwodne życie nie zdołało się obronić i oceany zaczęły ziać pustką porównywalną do wcześniejszego ubóstwa życia pustynnego.

To wtedy triumwirat wybitnych, ślimaczych mózgów utworzył globalny rząd i wprowadził jednolity kodeks, narzucony siłą przez fanatycznych pretorian niezachwianie wierzących w idee w swoich guru. Wojny wewnątrzgatunkowe trwały całymi latami, jednak grupki oportunistów działających po amatorsku pretorianie roznosili w pył, konsekwentnie doskonaląc sztukę wojenną. Kiedy nastał pokój, ludzkość stała się siłą roboczą i paszą, którą hodowano w wolno wybiegowych faktoriach rozmieszczonych na stałym lądzie, gdyż jednostki ludzkie bardzo źle znosiły długotrwały kontakt ze słoną wodą, a oddychanie powietrzem rozpuszczonym w wodzie przekraczało ich możliwości adaptacyjne. Topili się jeden za drugim nie potrafiąc nauczyć się prostej przecież sztuki. Musieli przegrać – stać się żywicielami i zgodzić się na układ antagonistycznego współżycia z nowymi władcami świata. Ślimaki chętnie posilały się krwią osobników, pozostawiając je przy życiu, by po regeneracji mogły dalej służyć pracą. Niepokornych jednak zabijały, by spożytkować całe ciało na użytek rasy władców. Zapasy samorzutnie odnawialne sprawiły, że ślimaki uzyskały stały dostęp do diety tak bogatej w kalorie, że mogły bez przeszkód rozwijać potrzeby wyższego rzędu. Tymczasem ludzkość chyliła się ku ostatecznemu upadkowi. Gdyby nie ślimacze zainteresowanie gatunkiem ludzkim zapewne szybko doszłoby do wymarcia gatunku, tak, jak spotkało to wiele innych, które nie udźwignęły drastycznych zmian środowiska. Ślimakom adaptacja zabrała parę wieków, poświęconych barbarzyńskim podbojom i walkom o zaspokojenie pierwotnych potrzeb.

Dlatego kompletnie zapomniana plantacja wzbudziła gniew starca. On uczył się historii i doskonale pamiętał - wielki głód, walkę o przetrwanie, polowania zabierające większość czasu i nie pozwalające Trąbkom Trytona na rozwój i rozrywki. Dziś, siedząc wygodnie przed telewizorem słuchał z rosnącym gniewem o beztrosce własnego rządu. Wyszedł, bo spacer go uspokajał i pozwalał myślom na większą swobodę. Poruszał się mierzonym krokiem strażnika, kolebiąc się na boki powoli i bez gorączkowych ruchów. Szedł, jakby znów wybierał się do pracy, na patrol, podczas którego nie mogło wydarzyć się nic, czemu nie byłby w stanie zaradzić. Wiatr świstał coś wesołego i gładził muszlę chłodząc emocje.

- Wnuki! – Mruknął w końcu pogodzony z ignorancją władzy. – Za tydzień znów się pojawią, bo akurat będą moje urodziny. Trzeba myśleć o nich, pal sześć zapomniane plantacje. Czas zaplanować wyrafinowane menu. Młodzież byle czego nie zechce. Może tatar ze świeżej wątróbki? Z koperkiem i duszonymi brzoskwiniami? Dzieciaki uwielbiają soczyste mięso pełne słodkiej krwi. A na owoce zawsze mają nieposkromiony apetyt. Zajrzę na farmę, może uda się po starej znajomości załatwić trochę młodziutkiej wątróbki. Może nawet móżdżek?

piątek, 28 sierpnia 2020

Poza sobą.


tekst napisany w ramach konkursu na portalu T3kstura - link do tekstu

Odchodzę. Mięso zostawiam. Zniszczone nieumiejętnym życiem. Bezmyślnością. Patrzę wstecz z obrzydzeniem. Wątroba spalona alkoholem, płuca w strzępach, szkielet pełen śladów złamań. Na skórze kancery starych blizn, z których niedawno jeszcze byłem dumny. Jak głupiec.
I jeszcze rak. Wszechobecny. Toczy kadłub, podobny szarańczy, gdy głód niepohamowany wygna ją w świat. Zaatakował całe ciało – kości, krew, organy… Pasie się niczym pleśń na gnijącym jabłku. Na mnie. Pokuta za niegodne życie.
Odchodzę. Zostawiam za sobą smród zgorzeli. Nie potrafiłem docenić - jak dziecko, któremu wciąż się zdaje... Dostałem rzecz idealną, a potrafiłem zepsuć. Zawsze umiałem tylko psuć. Mnie zostawiam. Idę poszukać zdrowszego ciała.

czwartek, 27 sierpnia 2020

Zmiana warty.


Bezsens szczęka sztućcami w zapuszczonej kuchni. Nie ma dla kogo gotować. Przypalony garnek pamięta wciąż chwilę, kiedy sens trzasnął drzwiami i zbiegł bezpowrotnie. Potem czas stał się kolejną nieistotnością i toczył się, lecz bez znaczenia. Czekanie nie wnosiło nic nowego, ale implikowało nadzieję, więc nie czekałem. Bezsens zadomowił się błyskawicznie i rozdawał karty. Modelował przestrzeń. Szczeciną drapię powietrze, którego nikt nie rozrzedza uśmiechem, haftuję ubrania kurzem. Drzwi zachęcająco skrzypią, przypominając, że wciąż są otwarte i trzaśnięcie nie zmieniło ich stosunku do świata – są gotowe wpuścić go tutaj, albo wypluć mnie na zewnątrz. Perfidne są. Chcą się mnie pozbyć. One też…

środa, 26 sierpnia 2020

Ciąg dalszy.



Walka słońca z deszczem trwała cały dzień, a każde notowało pasma sukcesów. Młode mamy korzystały z chwil, gdy słońce było w natarciu i wózki tłoczyły się pomiędzy piaskownicą, a sklepem ze słodkimi bułkami. Stopy w klapkach, czy sandałkach przygotowane były na każdy możliwy ciąg dalszy i fanaberie pogodowe. Jaskółki nie nadążały z aklimatyzacją i zmianą wysokości lotu. Żal mi ich, bo mogło im zaszkodzić – ciągła zmiana ciśnienia może skończyć się chorobą kesonową, a w przypadku ptaków byłoby to co najmniej dziwne. Siniaczek wyglądający jak malutki różaniec, albo bransoletę z dużymi, obłymi kamieniami zastanowił mocno – żylaki?

Nim pobladł świt.


Niebo pociemniało z wysiłku i ruszyło w drugą stronę. Chmury zamiast znikać tam – płynęły stamtąd do tutaj. Okropne podejrzenie, że czas również ruszył w przeciwną stronę spowodowało, że pani z pieskiem ubrała się w kurtkę i długie spodnie, a dziecko gdzieś za ścianą zapłakało żałośnie – je rozumiem, w końcu, gdy czas się odwinie, ono będzie tylko marzeniem przyszłej mamy. Fioletowe smugi ciągnęły się daleko. Niemal poza pułap widzenia, a ptaki zamilkły – bo kto to widział świergolić do tyłu? Do tyłu, to można sprzątać. Albo nie robić nic i czekać, aż chaos popracuje sobie sam. Dziwny dzień się zapowiada. Chociaż nic nie wskazywało wczoraj. Nawet TV nie uprzedzało, że może się wydarzyć.

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Jednorazówka.


- Nie wierzę – szeptałem, kolejny raz błądząc sytymi dłońmi po jej młodej skórze, patrząc, jak pręży się i szuka mojego towarzystwa.

- Rano się zdecydujesz, czy wierzysz, a teraz chodź, póki noc trwa – zamknęła mi usta swoimi i nie pozwoliła nocy mijać daremnie, wypełniając ją bezwstydną pieśnią spełnienia po raz nie wiem który.

Zbudziłem się w łóżku pustym, zimnym i tylko więdnący kwiat na prześcieradle przypominał, że nie śniło mi się. Na miękkich nogach poszedłem do łazienki, aby wsadzić głowę pod mocny strumień zimnej wody. Niemożliwe, żeby mi się śniło, a kwiat był dowodem. Dla mnie, bo każdy inny mógłby pomyśleć, że kwiat czekał, aż ustąpi miejsca tej, dla której się tam znalazł. Ja wiedziałem, że kwiat przyniosła ona i zostawiła, jak odcisk szminki na policzku. Pożegnalny motyl, żeby było co ponieść we wspomnienia.

Obiecałem jej siebie, na zawsze i bez reszty, a ona śmiała się ze mnie mówiąc:

- Głuptasie, to tylko jedna noc, zabawa, ciesz się, korzystaj, jak ja korzystam, bierz i dawaj, chciej, pragnij i spełniaj, ale nie opowiadaj historii, które się nie wydarzą, ciesz się chwilą i unieś w przyszłość coś, co warto pamiętać.

Obsypywała mnie pieszczotami i brała je dopominając się o więcej. A kiedy szukałem chwili wytchnienia, wtulała się, szukając we mnie jeszcze jednej iskry, byśmy znów zapłonęli. Nie wiem, kiedy usnąłem, jednak gdy wstawałem, wciąż kręciło mi się w głowie i raj mieszkał we wszystkich zmysłach, choć organizm krzyczał z bezsilności. Każdy mięsień skarżył się, że dał więcej niż mógł i wymaga odpoczynku. Błagałem, by była moja, by została, ale zamknęła mi usta palcami wędrującymi po moich ustach i opowiedziała historię. Nieprawdopodobną.

- Tam, gdzie mieszkam, nie mógłbyś zostać ze mną. Kobiety muszą urodzić sobie męża. Urodzić i wychować. A potem żyją z nim i tylko z nim, a gdyby jakimś dziwnym trafem chciały się rozstać, on musi zniknąć nie tylko z życia kobiety, ale i z kraju. Każda z żyjących kobiet, kiedy dojrzeje do myśli, że chce, że potrzebuje męskiego towarzystwa – wyrusza w świat, oddając się zabawie. Szuka, ale regułą jest, że tymczasowości. Owocu na jedną noc, by kolejną spędzić już w innych ramionach. Po powrocie, gdy szaleństwo poplącze nitki wspomnień, żadna nie jest w stanie określić, który z chwilowych wybrańców stał się ojcem potomstwa. Dziewczynki, w sposób naturalny mają tam swoje miejsce, a pierworodny chłopiec staje się mężem swojej matki, z którą dzieci mieć nie będzie, choć we wspólnym łożu spędzać będą noce. Będą razem wychowywać córki, jeżeli będzie taka potrzeba, bo one przecież zawsze są starsze od chłopca. Na nim kończy się szlak. Chyba, że zniknie. Długowieczność pozwala na wiele. Mąż wychowany od niemowlęcia, przy świadomej własnych potrzeb kobiecie, to skarb. Szanowany i kochany bez granic, bo przecież z własnego łona poczęty. Najwspanialszy z możliwych mężczyzn. Idealny, nauczony wszystkiego, co konieczne. Jak więc ktoś obcy, nieznany, mógłby takiemu dorównać? Może być tylko zabawką. Dobrowolnym dawcą, jednym z wielu. Nauczycielem mimo woli. Procentem od losu i wspomnieniem. Ale równać się z pierworodnym? Niemożliwe.

niedziela, 23 sierpnia 2020

Płynność wrażeń.


Klęczał, nie bacząc, że poły jego prochowca rozpoczęły inwazję na rozmiękający niespiesznie żwir parkowej alei. Nawet groch nie potrafi tak wbijać się w kolana, jak ów grys chrzęszczący nawet podczas deszczu, albo skryty pod śnieżnym obrusem. Platany wyłysiały listopadowo, a łupież sięgnął kory, by błyszczały nagością dziewiczą, zawstydzoną i czekającą na kołdrę nocy.

Klęczący robił coś, czego nie mogłem rozpoznać z daleka, jednak pochylał głowę i w jego ruchach, a nawet w bezruchu, znać było celowość i natchnione skupienie. Nie na darmo klęczy w spłowiałym prochowcu. Modli się? Wypatruje życia drobnego, niczym plankton? Nogi spętała mi ciekawość, choć nie było mi wcale po drodze. Starałem się z kocim wdziękiem nie zakłócać tego skupienia, ale gdzie mi tam do jego doskonałości. Żwir układał się tak, by grzechotać, chrobotać, stroszyć się, by iskrę z siebie wydusić.

Moja niezdarność nie zdołała rozproszyć klęczącego. Robił to, co robił i nawet nie syknął gniewnie, gdy się zbliżałem. Już teraz widziałem, że klęczy nad brzegiem bezpańskiej kałuży, jednej z wielu wyglądających jak ciemne lustra. Zimne, okrutne i nawet piękno potrafiące spotworzyć. Powierzchowne srebro rtęci tylko czekało, by trysnąć mułem i rozpełznąć na boki.

Jeszcze kilka kroków i dostrzegłem w jego ręce pędzel. Unosił go, zamierał na okamgnienie, a potem zanurzał głodny język ciemnego włosia w malutkim pudełeczku, jakich kilka stało tuż obok jego kolan. Ważonymi ruchami, miękko i bez pośpiechu głaskał taflę kałuży okrywając ją zieleniami, czerwienią, czy błękitem, a powierzchniowe prądy rozsączały kolory rozciągając najmniejszą kroplę w plamy o trudnym do przewidzenia kształcie. Trudnym dla mnie, bo malarz zdawał się wiedzieć, co robi, choć nie do końca był zadowolony z tego, co chwilowo osiągnął.

Przeciągnął dłonią po brodzie szorstkiej od życia z daleka od żyletki i patrzył w obraz, szukając natchnienia, idealnej kreski, czy barwy podkreślającej to, co winna podkreślić. Mnie ignorował. Nie byłem wart więcej uwagi, niż którykolwiek z przechodniów. Tak przynajmniej sądziłem. Jednak stojąc obok malarza rzuciłem drobny cień na kałużę i nieświadomie dopełniłem idei, bo zaśmiał się cicho z tryumfem. Odnalazł. Nie wiem co, ale odnalazł i teraz jego ręka uzbrojona w pędzel kładła kolory szybko i zdecydowanie. Pędzel wycierał wprost o spodnie, bo szkoda mu było czasu. Akwarele lizały dżinsy przedzierając się do żywego ciała, a on malował w natchnieniu.

Patrzyłem, jak urzeczony i cieszyłem się jego radością, gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Nagie platany nie powstrzymały wody. Na powierzchni pojawiły się pierwsze kręgi. Malarz zamknął pudełka, pochował je w kieszenie prochowca, a pędzel po obtarciu wetknął za ucho. Patrzyliśmy w milczeniu – on z dumą, a ja z żalem, że za chwilę deszcz w serii wybuchów zniszczy dzieło, które najwyraźniej dojrzewało i rosło w kałuży.

- Nie! – krzyknąłem – Nie zgadzam się!

Zrzuciłem kurtkę i w pośpiechu rozpinałem guziki białej koszuli, by przykryć nią obraz, nim zniknie i rozpłynie się na dobre. A kiedy koszula spiła kolory uciekłem w zacisze bramy. Niech schnie. Niech rośnie. Niech zostanie. Mój…

wtorek, 18 sierpnia 2020

Matryca.

Żniwiarz był więcej niż posępny. Był… przerażająco nierealny, choć za sobą zostawiał całe łany krwi tryskającej z kadłubów pozbawionych członków. Stopy, albo dłonie w zamian za głowę. Ludzie przerażeni, oblani zimnym potem wyciągali ręce przed siebie w skowyczących błaganiach o litość, jednak litość nie była instrumentem znanym żniwiarzowi. Może znał, ale nie stosował nawet w sytuacjach wyjątkowych, by potwierdzić regułę. Jego świat był inny. On chciał zabierać głowy. I tak posunął się do aktu łaski, zabierając tylko parę kostek wieńczących kończyny.

Tam, gdzie już przeszedł, ulice zdobiły bezładnie rozrzucone, drżące jeszcze dłonie, kurczące się w paroksyzmach i stopy o zwartych paluchach usiłujących zadusić ból. Gdzieniegdzie tylko kołysała się umęczona głowa pełna bólu w zimno-bladym, martwym spojrzeniu i uśmiechu szyderczym, podłym, brzydkim. Psy zjawiały się po łup ostrożnie. Bały się żniwiarza i nie zbliżały się nawet do smugi zapachu, jaki się za nim ciągnął. Dopiero, kiedy szloch okaleczonych stygł pośród ostatnich łez usiłowały dopaść zdobyczy i ukryć się gdzieś, gdzie nikt nie przeszkodzi w konsumpcji.

Żniwiarz szedł monotonnym krokiem, jakby był wahadłem wielkiego, wiekuistego zegara i zbierał należną daninę. Nie spieszył się, nie narzekał na trudy. Szedł i brał to, co ludzie zdecydowali się oddać. Tym niezdecydowanym zabierał głowę, bo przecież po nie właśnie szedł. Wybrać trzeba umieć. Chociaż boli. Nie przystawał na rozstajach, na skrzyżowaniach nie szukał ogródeczka, żeby usiąść z kuflem piwa i podziwiać ludzki pośpiech i bezmyślność kotłującą się na chodnikach.

Głuchy na argumenty i błagania. Odporny na ciosy wścieklizną miotane bezradnie. Szedł i ogałacał kadłuby z detali. Bez przyjemności i namiętności. Widziałem… Wiedziałem, że nadchodzi. I że ucieczka jest iluzją. Mrzonką, fatamorganą. Można uciec przed złym snem? Chyba tylko we własnej głowie. Ale przed Żniwiarzem ucieczki nie było. On był niezmordowany i nieugięty. Może to lekkomyślna zuchwałość, jednak wyszedłem mu naprzeciw i stanąłem twardo na nogach zadzierając głowę.

- A jak już wszystkich ogłowisz? Jak tych wszystkich partaczy pozbawisz członków, to co? Pójdziesz na bezrobocie? Na emeryturę?

Chciałem zajrzeć mu w oczy, jednak wiatr rozwiał mgły tam, gdzie znajdował się szczyt Żniwiarza i ukazał pustą przestrzeń nad obojczykami. Czy można śmiać się żebrami? Żniwiarz śmiał się mostkiem i biodrami, które nie do końca przypadkiem wynurzyły się z niebytu i kokietowały mnie, jak kobra przed atakiem. Byłem zdziwiony, ale ramieniem bez dłoni ocierał pot z nieistniejącego czoła i śmiał się od kolan w górę – niżej też nie był kompletny.

A potem machnął kosiskiem z wprawą wielowiekową. Nim spadła moja głowa, nim ciało zrozumiało, że to jego koniec zdążyłem jeszcze usłyszeć:

- Na wzór i podobieństwo moje...

Efekt motyla.

Rzecz była nieoczywista. Jakieś pudełko, nie bardzo eleganckie. Zajrzałem pod spód, bo zdało się ciężkie jak na swoje gabaryty. Drewno. Zakurzone, porozsychane, z liszajami łuszczącego się lakieru i ekslibrisem wytatuowanym na ściance przez dawno nieżyjącego kornika.

Potelepałem, gdy ciekawość wzięła górę. W środku coś się tłukło. Mocno tłukło i trochę klęło. Nasłuchiwałem, aż ucichło. Nie całkiem, bo pochlipywało gdzieś w kąciku. Żal mi się zrobiło. Oglądałem już z większą ostrożnością, ale nigdzie nie było wieczka, czy choćby dziury, przez którą dałoby się przeniknąć do wnętrza.

W wieczornych wiadomościach usłyszałem wstrząsającą wiadomość. Trzęsienie ziemi poturbowało ludzkie osiedle gdzieś w Ameryce Południowej.

niedziela, 16 sierpnia 2020

Pokuta.

Wiatr wiał chyba od samych piekieł, bo przywiał ptaszysko czarniejsze od nocy. Rozsiadło mi się na ramieniu i nie robiło sobie kłopotów z moją niechęcią, kiedy szponami rwało nici lekkiej, letniej koszuli. Ciało protestowało jednak donośniej. Krwią, która natychmiast skorzystała z okazji, że więzienie podskórne stało się nieszczelne i wypływała kręgami na materiał lepiąc go do ciała dokładniej, niż uczyniłby to klej. Chciałem zerknąć, ale bałem się, że oko mi wykole. Stałem i udawałem stracha na wróble, wieszak na czarne ptaszyska, czy piorunochron, ale ptaka to nie zwiodło wcale. Pochylił łeb i czarnym okiem patrzył mi w twarz spojrzeniem, które matowiało, kiedy zderzało się z moim przerażeniem.

- I co? - zapytało ptaszysko – Będziesz tak stał jak słup i nie powiesz chociaż „dzień dobry, miło, że wpadłeś”?

Nie sądziłem wcale, że mam ochotę rozmawiać z ptakiem, szczególnie takim, który patroszy mnie na powitanie. Wzruszyłbym ramionami, ale obciążył mnie skutecznie, że protestować mogłem tylko asymetrycznie, a kto to widział wzruszać jednym ramieniem?

- Zaprosisz na małą przekąskę, albo co? A może spodziewasz się, że to ja będę tańczył? Nie uczyli cię w szkołach, że ptaki tańczą podczas godów i nigdy więcej? Nie sil się na chipsy – soli nie jadam. Wolę wątróbkę saute. I oczy. O tak, zdecydowanie wolę oczy. Patrzyłem z daleka, jak się krzątasz. Żywotny z ciebie drań. Zwykle, kiedy przybywam egzemplarz wygląda mniej żwawo.

I ja miałem się ucieszyć z tak niezwykłego komplementu? Usiadł na mnie, jak na skraju talerza i niemalże studiował menu zerkając na moje członki łapczywie tak jakoś i niewybrednie. Sęp? Padlinożerca, który nie gardzi żywym towarem? Zirytował mnie. Organicznie nie cierpię pogardy i reaguję na nią żywiołowo. Tym razem nie było inaczej. Strach zaszył się gdzieś głęboko, a na oczy wystąpiła mi krew. Świnia! Widziałem, jak się oblizało na ten widok, a wtedy spadła na mnie pomroczność kompletna. Schwytałem za gardło skubańca i ścisnąłem, aż zajęczało. Zerwałem z ramienia nie bacząc na sypiące się strupy i krzyk dartej koszuli. Przyciągnąłem do własnych oczu te jego lubieżne oczyska i stanęliśmy nos w dziób.

- Ty łajzo jedna, łachudro, głodomorze – zacząłem inwokację – Ty…

- Oj! - przerwał mi brutalnie wybałuszając gały, co było poniekąd uzasadnione – wybacz mi najście przyjacielu… Pomyłka nastąpiła. Bo widzisz… No… Wzrok już nie ten, co drzewiej i omsknęło mi się coś. Wysłali mnie nie po ciebie, ty masz jeszcze czas. Niewiele, ale masz. Czy to moja wina, że podobni jesteście wszyscy? Miałem pobrać organy od sąsiada, ale ten chyba wyjechał, bo widziałem, że jego baba kręci się po chałupie sama, a ty tak jakoś niedaleko, to poszedłem za ciosem na łatwiznę.

- Ech ty! - mruknąłem – sąsiad, to trzy dni temu padł. Trzeba było się pospieszyć, a nie mnie tu koszule niszczyć i filetować, jakbym miał robić za tatara. Ale drugiej szansy nie dostaniesz!

Krew ze mnie nie chciała zejść i o rozwiązaniach dyplomatycznych mowy być nie mogło. Bałem się, że retoryką gotów mnie przekabacić, więc zanim zdążył pochwalić się elokwencją – skręciłem mu kark. Ptaszysko jeszcze tańczyło w śmiertelnych drgawkach, kiedy uświadomiłem sobie, że po mnie to raczej się już nie wybierze. Nikomu nie będzie się naprzykrzał. Jakiś bezpański mieszaniec patrzył łakomie na truchło, więc mu rzuciłem padlinę. Żarł, aż furczało. Na merdanie ogonem czasu nie było. Rozumiem to – najpierw proza, dopiero potem poezja. Pożarł drania błyskawicznie, oblizał się i znikł za węgłem, jakby w strachu, że wydrę mu z pyska resztki. Otrzepałem ręce. Pojedyncze pióra wiatr zgarnął gdzie pod płot i tyle zostało z indywiduum. Kara musi być. Ramię troszkę szczypało, ale do wesela się zagoi. Gorzej, że pojawił się jakiś taki zimno-czarny smętek i kręcił się, jakby czego szukał. W garści trzymał za kark burka, który kwiczał ze strachu, ale brzuszysko miał wciąż nafaszerowane czarnym drobiem. Gość załkał jakoś tak incydentalnie i wybałuszył się na mnie, jak na płazieńca jakowegoś.

- Utłukliście mi posłańca – głos był podobny temu, jaki wydobyłby się po przejściu kilometrowego kanału ściekowego, smrodliwy, posępny i bez cienia humoru – więc teraz przejmiecie jego obowiązki. Ty będziesz gadał, a ten łapserdak będzie konsumował. Odpracujecie zniewagę do końca. Do końca świata.

niedziela, 9 sierpnia 2020

Poza światem.


Lasem płynął strumień. Szeroko i leniwie. Nie spieszył się, kluczył i błąkał się, jakby zapomniał dokąd ma płynąć. Płytkie wody drażnione były mnóstwem owadów usiłujących napić się nie przerywając lotu, a tęczowe pstrągi tylko czyhały na nieostrożność, żeby krótkim, energetycznym ruchem zakończyć żywot drobiazgu. Nad wodę zwieszały się cienkie gałęzie jakichś leśnych ziół, krzewów, a nawet drobne drzewa, którym woda podmyła korzenie, a wiatr skłonił koronę, by przedwcześnie paść mogła w poprzek nurtu. Zwierzęta bez lęku chodziły do wodopoju wybierając miejsca wolne od kamieni, skarp o piaszczystych stokach i grząskich, cuchnących bagnisk w miejscach, gdzie dopływały drobniejsze strumienie.

Rzeka zdawała się żyć i szemrała każdemu inne opowieści, hipnotyzując myśli i mamiąc nadziejami, jakie każdy miał poukrywane nawet przed bliskimi. Szeptałaby, gdyby ktoś miał kaprys nad nią usiąść. Tymczasem jedyną osobą, która miała odwagę korzystać z dobrodziejstw przejrzystego nurtu była kobieta o smagłej cerze i czarnych, rozpuszczonych włosach. Zdawała się być potomkiem Indian, nosząc skórzane mokasyny, długi łuk i ostry nóż za pasem. Krótka spódniczka i biustonosz również były skórzane, choć z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry, by nie drażnić delikatnej kobiecości, jaką miały skryć. Siedziała na kamieniu i pozwalała wodzie płynąć między palcami i zlizywać z nich krew. Myśli musiała chować daleko między drzewami, a nieobecny wzrok zdawał się zwiedzać świat daleki od tego lasu i strumienia. Szukała czegoś poza nim. I chyba była zmęczona. Mocne mięśnie ud wciąż drżały pod skórą pamiętając niedawny wysiłek. Jeśli ona musiała uciekać, to kim był drapieżnik?

Wystarczyło się dokładniej przyjrzeć, żeby zauważyć, że to nie jej krew pożerana była głodem strumienia. Więc drapieżnik pewnie był nieboszczykiem, choć walka z nim kosztowała ją sporo wysiłku. Twarz wciąż gładka, choć oczy zdawały się przeczyć młodości ciała. Beztroskę ptasiego świergotu zaburzyło coś niewidzialnego. Zupełnie, jakby czkawki nagłej dostały wszystkie naraz, a potem koniecznie musiały opowiedzieć każdemu o swoim nieszczęściu. Kobieta, chociaż wydaje się to nieprawdopodobne zastrzygła uszami. Jej wzrok wciąż penetrował niewidzialne, ale uszy skanowały okolicę, a mięśnie powoli napinały się pod skórą. Więc nie koniec walki na dziś? Leśna drobnica, kuny, lisy, ale i dziki przedzierały się w panice uciekając przed tym, co wciąż wymykało się zmysłom. W końcu las opustoszał i jedynym bijącym sercem było to zmęczone, siedzące niewzruszenie nad strumieniem.

Było ich trzech. Może troje, bo płci nie sposób rozróżnić, kiedy istoty zdawały się być nie całkiem cielesne. Okrążały w niesamowitym milczeniu miejsce w którym odpoczywała. Trójka, przeciwko jednej kobiecie, która w kołczanie miała niewiele więcej strzał, niż było napastników. A przecież podchodzili ostrożnie, jakby znali już siłę kobiety. Może było ich więcej, nim tu przyszli i to ich krew połknął strumień? Kobieta wstała. Powoli, z jeszcze większą ostrożnością, niż zbliżająca się obława. Odłożyła łuk na kamień, pieczołowicie kładąc obok kołczan. Miała po niego wrócić po skończonej walce? Liczyła na zwycięstwo? Milczeć potrafiła równie wytrwale, jak wrogowie. Świat opustoszał i nawet plankton kłębiący się nad strumieniem zmienił miejsce postoju, wybierając zatoczkę odległą od miejsca, w którym zacząć się miała walka. Po ścierwo zawsze zdążą przyjść, kiedy strach odpłynie za horyzont. Teraz, lepiej nie być zbyt blisko batalii.

Napastnicy przystanęli i chyba porozumiewali się wzrokiem, albo innym, trudnym do rozpoznania zmysłem. Jeżeli rozmawiali, to poza zasięgiem ludzkiego słuchu. Potem, jak na komendę postawili krok, zbliżając się z różnych stron. Kobieta skoczyła w kierunku tego, który stał przed nią i chwyciła postać za gardło. Uniosła nad głowę. Kończyny kopały i drapały, ale nie puszczała. Nóż zatoczył krótki łuk i zanurzył się w ciele. Ani jeden dźwięk nie rozdarł ciszy. Truchło rzuciła w nurt i obróciła się. Trochę za późno, bo dwaj pozostali rywale sięgali już jej ramion. Martwy, a może ranny napastnik rozpływał się właśnie, kiedy jego kompani wbili szpony w oba ramiona kobiety, usiłując ją unieruchomić. Może była wilkiem, bo obnażyła kły i usiłowała odgryźć kończynę jednemu z nich. Mimo bólu nie puściła noża. Czekała na swoją szansę, choć ta zdawała się być iluzją. Napastnicy usiłowali pojmać ją żywcem i byli gotowi ponieść ofiarę. Szarpała się, kopała. Gryzła zawzięcie, a spomiędzy warg wyciekała posoka. Napastnik, mimo bólu nie puszczał. Usiłowali unieruchomić jej nogi, ale szarpnęła mocno i cała trójka spadła w nurt strumienia. Najwyraźniej napastnikom woda nie służyła, bo odskoczyli. Kobieta porwała łuk i strzały, by pobiec środkiem, pod prąd.

Gonili ją bez wiary. Obydwoma brzegami, w milczeniu sadzili wielkie susy omijając wykroty i gąszcza. Kobieta biegła nie oglądając się za siebie. Plecami płynęły jej dwie strugi lepkiej, stygnącej krwi. Rany wyglądały paskudnie. Najwyraźniej napastnicy mocno ranili ją wbijając się w ramiona głęboko. Gdyby unieruchomili nogi… Uśmiechnęła się do siebie nie gubiąc rytmu biegu. Musiała minąć długa chwila, żeby uświadomiła sobie, że tak zrobią! Następnym razem tak właśnie zrobią. Rzucą się do nóg i unieruchomią ją. Szybko się uczyli, a straty osobowe najwyraźniej wzmagały wysiłek intelektualny. Raz próbowała wydusić coś z tych maszkaronów ścigających ją po świecie, ale milczał, jakby był pozbawiony języka, albo układu nerwowego, którym powinien odczuwać ból żywcem rwanych członków. Więcej nie próbowała, skoro byli  wstanie wytrzymać coś takiego, szkoda było zachodu. Zabijała szybko, oszczędnie szafując siły.

W poprzek strumienia wyrosły kamienne łuki stając się bramą. Zjawy przystanęły niepewne, co mają czynić, a kobieta biegła. Stanęła w portalu jasnego piaskowca mocno już pogryzionego przez wiatr i odwróciła się. Uniosła w górę palec, jakby chciała przestrzec przed pościgiem i cofnęła się o krok. Zanim zniknęła, można było zauważyć, jak zasklepiają się rany na jej ramionach. A potem był już tylko strumień, którego początkiem była kamienna brama i las, w którym ucichły dźwięki. Pościg dotarł do portalu. Obaj pozostali przy życiu popatrzyli na siebie i powoli z zaciekłością rozebrali portal. Kamień po kamieniu odkładali na bok, jakby mieli przyjść po nie później i pokruszyć je na piach. Ale oni nie zamierzali odchodzić, nim nie zniszczą przejścia do końca. Gdy rozebrali już wrota do samego dna, pięściami zaczęli rozbijać kości, pilnując, żeby nie uderzać w ściany chronione tajemnymi runami. Bili w pozostałe, a pokruszony kamień wrzucali w nurt, który pod wpływem ładunku zmienił kierunek i wyznaczał ścieżkę tam, dokąd niegdyś musiał płynąć strumień, nim portal odwrócił bieg rzeczy. Przejście było zamknięte. Na jakiś czas kobieta została uwięziona po drugiej stronie. Poza zasięgiem pościgu.

wtorek, 4 sierpnia 2020

Filozoficznie.


Dzień pobladłego, szarego światła. Wózek otulony szczelnie wilgocią wnikającą w kanwę materiału, pod którą ciepli się malutkie życie wymagające wsparcia wędruje ku przeznaczeniu. Drzewa szlochają, upuszczając łzy roztrzaskujące się o chodniki. Ludzie przemykają ukradkiem, skrywając radość głęboko w sobie. Dzień nasycony melancholią, gąbczasty, niewyżęty. Nawet wiatr ukrywa się w zakamarkach, na poddaszach, albo w bramach skrzętnie dziś zamykanych. Życie koncentruje się na wnętrzach, do których dostęp mają tylko wybrańcy. Choć i oni przejść muszą ostrą kontrolę, nim dotrą do otwartych zmysłów.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Zuchwalec.


Projektowałem jakąś wieczność. Niedużą, taką, na miarę moich możliwości. Malutką, zaściankową, trudną do zauważenia. Schowaną w tłoku innych, krzyczących głośniej i poubieranych w sukienki o kwiatach pachnących z daleka. Moja… biedniuteńka się zdawała. Szara. Prosta, jak droga, którą się chodzi do pracy każdego dnia, by w końcu nogi niosły bezwiednie, a głowa błądziła w chmurach – tych najbardziej szarych i pospinanych w girlandy nieprzychylne, pod którymi przemyka się na wzór spłoszonego zająca.

Nie umiałem marzyć odważnie. Nikt mnie nie uczył. Każdy chłostał za myśl, w jakiej udało mi się przemycić cień koloru. Chwytali za ręce, za nogi, za skrupuły. Ciągnęli mocno, aż tyłkiem osiadłem w błotnistej kałuży, żeby szlochać wespół, albo i pomimo. Uczyłem się milczeć, bo sądziłem, że dopiero, kiedy nauczę się ukrywać marzenia, stanie się. Że wtedy zdążę dokończyć kolorowy sen i uśmiechnąć się tak, że obeschną z błota witryny sklepów, na które mnie nie było dotąd stać.

W końcu uznałem, że potrafię milczeć wystarczająco wytrwale, żeby rozsnuć w sobie nici delikatniejsze od pajęczych labiryntów i zacząć. Zacząłem. Znów nieumiejętnie, ostrożnie i z dużym strachem. Bo ludzie uczą się bać, że zepsują, nim na dobre zaczną działać. I każdy boi się skosztować nowego, bo to parzy, kłuje, boli i kończy się nieodmiennym skarceniem przez tych, którzy z pogardą patrzą nie robiąc nic.

Nauczyłem się milczeć tak, że nawet kiwnięcie głową raniło moje wargi do krwi. Wtedy dopiero rozpuściłem myśli, żeby pozaczepiały się nieśmiało po zakamarkach, porozciągały mgły, minęły zasieki zakazów i moralnej obłudy. Niewiele brakowało, żebym krzyknął ze strachu. Moja odwaga oszałamiała mnie, ale obraz rodził w brzuchu smak, jakiego nie znałem od dzieciństwa. Smak nieokreślony, tajemny i błogi. W takim smaku można było utonąć i nie stracić oddechu. W nim, jak w łonie matki można było żyć i koziołki fikać bez obawy, że stanie się cokolwiek złego.

Z każdą chwilą stawałem się bardziej odważny. Dalej sięgałem i ściągałem obrazy, które prócz smaku miały zarys kształtu. Przestawały być fantomami o miękkich ścianach i konsystencji rozcieńczonej ciepłem rzeki. Zaczynałem prostować grzbiet, żeby zerknąć, co dzieje się za rogiem, za najbliższą przecznicą, dawałem drążyć się tęsknotom, które chciały zejść z utartej ścieżki i miast praca-dom-praca, wpleść w ten triumwirat element fantastyczny. Jakieś lody z nieznajomą, albo kwiatek zerwany w parku, by podzielić się nim z płacząca dziewczynką, która właśnie obdarła kolano biegnąc za motylem-barbarzyńcą, który zwiódł ją na manowce przelatując nad zasadzką krawężnika.

Chciałem. Budowałem. Powoli, ale uparcie. Może nawet zbyt uparcie, bo wzrok mi zhardział. Bałem się, że zostanę wykryty i sprowadzony na ziemię. Piorunochrony przyglądały mi się z nieukrywaną złośliwością i niemal szydziły, że przyjdą po mnie. Przyjdą i wypiją ze mnie każdą z niegrzecznych myśli. Odbiorą to, co z takim zaangażowaniem budowałem. Wtedy… Wtedy ujrzałem w sobie dojrzałość buntu. Nosem rozorałem chmury. A co! Niech nie myślą sobie, że będę się czołgał pod nimi i ze strachu gryzł paznokcie do krwi.

Okazało się, że potrafię patrzeć nie tylko pod nogi. I nie boli. „Na razie” – szeptali zlęknieni i zawistni. „Poczekaj tylko” – wtórowali inni. A ja na przekór i pomimo. Niosłem głowę i zerkałem chciwie na horyzont. Na moją wieczność… „Moją”… - jak to pięknie brzmiało wtedy… Mogłem wszystko, nic, że tylko w głowie, ale wreszcie mogłem. Nie musiałem nic, a wszystko mogłem. Smarowałem język tym słowem i czułem się jakbym był pełen szampańskich bąbelków.

I stało się! Nie zauważyłem, nie pomyślałem, moja zuchwałość przekroczyła progi ostrożności i dostałem po nosie. Bolało. Dłonie zawistnych chwyciły za nogawki, za kark, za uszy. W dół, do kałuży! Taplać się w błocie. Razem. We wspólnej, brudnej wieczności. Zachłysnąłem się pianą, szumem wydeptanym z ich entuzjazmu. Bo znów po żebrach dostał ten, któremu SIĘ ZDAWAŁO, ŻE MOŻE. Leżałem z oczami suchymi, bo łzy wypaliłem wszystkie. Tam wysoko, w słońcu. Było warto. Było… Jest nawet. Teraz, w tym błocie nie burczę. Nie stękam, ocieram twarz i choć głowę trzymam nieruchomo, to oczy wiedzą, że tam, wyżej… jest moja wieczność, dla której warto się wspinać. I niechbym spadł jeszcze sto razy, to ona tam jest. Moja.