poniedziałek, 30 listopada 2020

Karibu

Tekst powstał na portalu T3 w ramach Treningu Wyobraźni i zamieszczony jest pod https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5844

założenia:

Postać: Ostatni Lapończyk na świecie

Zdarzenie: Poranek w Las Vegas

Efekt: 99. Twój bohater dokonuje odkrycia, które niszczy naszą cywilizację.



Podobno kiedyś Vegas otaczały ciągnące się po horyzont rdzawoczerwone pustynie. Teraz wokół był wyłącznie śnieg. Nieliczne kolorowe neony usiłowały przypominać o świetności miasta, lecz cienie drżały na śniegu, szydząc z nieuzasadnionej manii. Gość siedział samotnie przy małym stoliku pod oknem, wlepiając wzrok w rzednący niechętnie mrok. Właśnie wstawał krótki, polarny dzień, z temperaturą oscylującą na poziomie minus trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Niezmordowany wiatr zwijał tumany śniegu w wiry wymykające się poza granice wzroku, gdy wnętrze baru przeszył krótki, podniecony okrzyk: 

- Karibu wróciły! 

Towarzystwo zgarbione przy kontuarze ożywiło się i zwróciło wzrok ku samotnemu mężczyźnie. Niby nikt nie wierzył, że jest potomkiem wymarłych dwieście lat temu Lapończyków, ale każdy szanował jego wiedzę na temat lodu i bezprecedensową siłę charakteru. Dzięki niemu miasto jakoś funkcjonowało. Potrafił bez przyrządów przewidzieć burzę śnieżną i nagłe ochłodzenie. Na renifery, jak każdy tubylec, czekał już od kilku dni. Musiały tędy migrować. Miasto szykowało się na wielkie łowy. Wreszcie nadchodził czas obfitości. Ale najpierw plotkę trzeba było sprawdzić. Ludzie głupi często budzili fałszywe nadzieje, albo zapominali, że zwierzęta nie latają samolotami i nie pokonają setek mil w pojedyncze godziny. 

Dosiadłem się do Lapończyka, który podniósł na mnie wyblakły wzrok. Zwykle mawiał, że kolor wypłakał idąc tu, do Vegas, na piechotę. Przez pół Arktyki, przez całą Kanadę i połowę Stanów. 

- Szedłem całymi miesiącami – mówił – Klucząc pośród topniejącego śniegu, otoczony wzbierającymi rzekami szukającymi nieistniejącego koryta, ogłuszony hukiem obłamujących się lodowych seraków większych od największych ludzkich budowli. Starałem się iść tropami zwierząt, bo ich instynkt był jedyną wskazówką w chwilach zwątpienia. 

Kiwałem głową słuchając opowieści, a on kontynuował niezrażony, że mało kto mu wierzy: 

- Byłem głodny, obolały od nieustającego marszu. Musiałem jeść wszystko, co znalazłem, choćby padlinę, jeśli udało się ją znaleźć. Nie miałem sił, by polować na foki. Marsz odbierał mi nawet ukryte resztki energii. Potem, gdy lądolód wytopił się do skostniałej ziemi - pojawiła się trawa. Zakwitły kwiaty, a krzewy rodziły owoce, jakich nie znałem. Szło się już łatwiej. Piłem sok, a słońce rozprawiło się z moją bladością. Nie wiedziałem, że słońce może tak palić. Porzuciłem futra i wędrowałem nagi, aż ciało okryło się miedzianą barwą, jakiej nie miałem nigdy. 

Zwykle poprzestawał na tym widząc, że nie może liczyć na zrozumienie i milczał wytrwale, nie dopowiadając końca historii. 

Bez słowa wsiedliśmy do klimatyzowanej kabiny ratraka, żeby wspólnie sprawdzić, czy faktycznie nadchodzą renifery. Wsiadał niechętnie. Nie miał przekonania do sprzętu mechanicznego, a samoloty wręcz go przerażały. Może faktycznie pochodził z innych czasów? Niebo przecierało się, zamazane kurzawą śniegu, a wycieraczki męczyły się odgarnianiem. Wspominałem rozmowę ze spotkanym niegdyś ekscentrykiem, który opowiadał rzeczy nieprawdopodobne, dotyczące Czakramów i ich niezwykłej mocy. 

Z niezachwianą pewnością twierdził, że istnieją. A raczej istnieje jeden, bo śmiał się z hipotez zakładających, że jest ich więcej. Na co Bogu więcej jak jeden zawór bezpieczeństwa? Czemu miałoby ich być akurat siedem? I dlaczego, wszystkie miały się znaleźć właśnie na Ziemi, a nie w odległych galaktykach? Całe zastępy szarlatanów szukały Czakramów, licząc na nieśmiertelną sławę i ekstazę obcowania ze stwórcą. Chyba w zamyśleniu mówiłem głośno, bo Lapończyk wzruszył ramionami. A ja prowadząc dalej snułem wspomnienie dla zabicia monotonii podróży. 

- Nikt nie wie gdzie szukać, ani, czy w ogóle jest po co. Marzycielom wystarcza idea. Cel uświęcający każde poświęcenie – pozwoliłem sobie na odwagę i odwracając wzrok od nieskończoności białej przestrzeni popatrzyłem w oczy Lapończyka - Od wieków ludzie szukali najdrobniejszej wskazówki i snuli teorie uzasadniające ich domniemania. Czakram swoją mocą może zmienić wszystko! Przemodelować wszechświat, względnie doprowadzić wybrańca do raju. Odwrócić bieg wydarzeń, lub ominąć rafy. Dać szczęście, albo zabrać chorobę… 

- Mimi… - mruknął – Zabrał Mimi. Moją Gwiazdę Północy! 

A potem, patrząc szklanym wzrokiem przed siebie zaczął mówić ochrypłym ze wzruszenia głosem: 

- W mojej wiosce wszystkie dziewczynki miały na imię Mimi, do czasu, gdy splamią śnieg pierwszym czerwonym księżycem. Nie miały prawdziwego imienia, a każdy dorosły był im rodziną. Mojej Mimi pierwszy księżyc minął niezauważony przez ludzi. Opowiedziała mi o tym szeptem, gdy byliśmy daleko od wioski, a wyznanie obłożyła takimi klątwami, że nawet teraz, kiedy jest już za późno, jeszcze boję się wspominać. Poszła w noc, w zorzę polarną skrzącą się nad nieskończonością śniegu, w nieziemską zieleń słońca gorejącego nad wszechobecnym lodem. Tam, samotnie, powiła pierwszy krzyk kobiecości, i splamiła śnieg jasną, wystraszoną czerwienią. Trzy dni i trzy noce szukali jej wszyscy mieszkańcy wioski - zaprzęgami i w rakietach śnieżnych. A ona wróciła, jakby nic się nie stało i tylko polarne niedźwiedzie zlizywały dziewiczą krew pozostawioną w zgrudziałym śniegu. Na skraju pęknięcia głębokiego tak, że dna nie można było sięgnąć wzrokiem. Dna, które przyzywało i dopominało się jej obecności. Krwi… 

- Wiedziałem tylko ja i nazwałem ją Gwiazdą Północy, ale mówiłem tak jedynie wówczas, gdy nikt nas nie słyszał. W wiosce byłem jednym z wielu wujków, a ona wyciągała rękę i nieustannie udając beztroskie dziecię krzyczała do mnie: „Chodźmy już! Popatrzeć na tropy polarnych niedźwiadków przekomarzających się pośród niezmierzonych równin, na pieśca skrzącego się diamentami, gdy poluje na zakopane w śniegu focze niemowlę, poszukać odciśniętych na skraju przerębla śladów morskiego słonia walczącego o samicę z innym! Obejrzeć truchło starego wilka-rabusia, któremu ptaki wygryzły wnętrzności, nim zamarzł na kość.” 

- Przy każdej okazji uciekaliśmy od ludzkiej ciekawości daleko poza szlaki którymi psie zaprzęgi wędrowały do sąsiednich osad, czy nad będący w wiecznym ruchu brzeg oceanu. W niezrozumiałym szale zaplątani spędzaliśmy mnóstwo czasu we dwoje. Uczyłem ją lodu, historii i sztuki przetrwania, a Gwiazda milczała. Dopiero, gdy jej zaufanie sięgnęło ojcowskiej miłości, odważyła się pokazać mi miejsce, w którym zew Czakramu dopominał się o jej comiesięczną krew. Bała się, jednak nie umiała się sprzeciwić. Wola dziecka była zbyt słaba, by pokonać moc wezwania. 

Snuł opowieść, a ratrak podskakiwał na zmrożonym lodzie. Sennie kiwaliśmy się w fotelach. Niezależne zawieszenie sprawiało, że muldy zdawały się być zaledwie drobną falą w bezkresie oceanu arktycznego trąconego nie białym szkwałem, lecz ogonem wieloryba. Świt zaczynał skrzyć już śnieg na krawędziach widnokręgu. Jechaliśmy pośród monotonnego mamrotania silnika wysokoprężnego. Nie odzywałem się ani słowem, z obawy, że zatnie się w milczeniu, jeśli będę ponaglał. Kontynuował powoli, jakby sięgał po słowa głębiej, niż na dno Mariańskiego Rowu, albo spowiadał się ze śmiertelnego grzechu: 

- Wreszcie poszliśmy, wiedzeni jej czuciem. Do Czakramu. Do miejsca, w którym krzyżowały się wszystkie nici, dzięki którym świat trwał w historii wszechświata właśnie takim, jakim go znaliśmy. Moja Gwiazda zmieniała się z każdym kokiem, kiedy zbliżaliśmy się do śnieżnej jaskini, szczeliny bez dna, pęknięcia, którego bliskości unikali nawet wygłodniali zbóje świata zwierząt… Dojrzewała w okamgnieniu, a włosy mieniły się jej niczym popiół ze stygnącego ogniska. Bałem się, ale trzymała mnie mocno. Czakram pulsował, drżał, wymagał i dopominał się! O nią! A Mimi była bezbronna. W amoku zdejmowała z siebie futro, buty z foczej skóry i bieliznę, aż stanęła cudownie naga przed okiem głodnym jej niewinności. Pazernym bardziej, niż stado głodnych uchatek polujących pod lodem. 

- Byłem oszołomiony jej urodą, blaskiem, jakim wypełniało się jej ciało. Patrzyła mi w oczy już z zalążkiem obłędu, jaki mają w oczach kobiety biegnące na spotkanie orgazmu, a przecież… była niewinna. Wyciągnąłem rękę, by nią przykryć jej wstyd, lecz gdy dłoń dotknęła młodziutkiej piersi - pełnej teraz dojrzałego pożądania – utonęliśmy we wspólnym krzyku. W bełkocie słów, jakich nie da się odczytać, szukając znaczenia w treści. Szaleństwo miłości pochłonęło nas bez reszty, a świat zamarł na chwilę wystarczającą, by Mimi straciła niewinność. Krzyczała ona i ja krzyczałem, ale najgłośniej krzyczał Czakram. Zabraliśmy mu Gwiazdę Północy. Nie mógł się pogodzić ze stratą. Zanim zorientowałem się, Mimi - niczym lunatyk - weszła prosto w otchłań, skąd nigdy nie wróciła. 

- Stałem oszołomiony. Patrzyłem w czeluść, którą powoli zarastał lód. Czakram pożarł moją Mimi. Zabrał ją, nie bacząc na klątwy, jakie rzucałem, na oszczep, który wetknąłem w gasnące oko. Zbrukaną moją cielesną afirmacją dziewczynę pociągnął ku sobie, a potem znikł. Zupełnie, jakby nasycony ciałem dziecka zmienił punkt równowagi i przeniósł się w inne współrzędne. Zostałem sam. Długo płakałem nad nieistniejącą dziurą w ziemi, kląłem wszystkich Bogów i czekałem aż wróci moja Gwiazda. Odwróciłem się dopiero, gdy głód i zmęczenie poplątały mi zmysły. Szedłem zataczając się, dzień, drugi, wreszcie tydzień. Pastwiłem się nad cudem znalezionym truchłem starego niedźwiedzia, żując jego wątrobę zmrożoną, ohydną i cuchnącą, gdy tylko odtajała w ustach. Rzygałem, ale jadłem, bo musiałem mieć siłę… 

- Szedłem długo. Nie wiem ile, ale kontakt z Czakramem musiał poplątać ścieżki czasu, bo kiedy doszedłem do Vegas upłynęło dwieście lat. Czakram pokonał grawitację i obrócił Ziemię, mimo wiszących nad nią ciężarów słońca, księżyca i wszechświata. Zmanipulował czas. Mój świat przestał istnieć, a pojawił się wasz; nowy, niezbadany i groźny, choć łudząco podobny temu, z jakiego pochodzę. Mój? Pełen jest teraz ananasów i dzikich pomarańczy. Nie ma w nim fok, brzeg oceanu odsunął się daleko na północ, zabierając wioski lapońskie, z których nie zostało nic. 

- Kiedy wreszcie doszedłem, kiedy ostygły najgorętsze emocje, gdy otrzeźwił mnie mróz szczypiący policzki, zrozumiałem, że mogę zdechnąć szukając Czakramu, żeby odwrócił przeszłość i oddał mi moją Mimi! Pójdę po nią, choćby do piekła! 

Płakał. Nawet szaro-siny świt nie mógł ukryć jego rozpaczy. Ależ musiał kochać. Ratrak pokonywał niewielkie wzniesienie i silnik łkał z wysiłku, wspinając się na szczyt śnieżnej wydmy. 

- Patrz! – przerwał marazm znienacka, pokazując palcem w kierunku wstającego słońca – Idą! 



Zawalidroga

 

Noc rozdziobana mokrym śniegiem na miliardy okruchów - skrzących, zimnych i topniejących. Jak rtęć zbierały się potem okruchy, łącząc w kałuże, rozlewiska, mroczne lustra zimno łypiące na świat. Wszedłem pomiędzy i wdychałem wilgoć skostniałą patrząc, jak dęby wyrzynają się z mroku, słuchając kraczących, nagich drzew, skacząc po kocich łbach ostrożnie, jakbym chodził po spękanej krze. Jakiś pies przeklinał swój los nieszczęsny, który kazał mu wyjść w pluchę, zamiast cieszyć się flanelowym kojcem i snami o kościach większych i obrośniętych żółtym tłuszczem. Latarnie zachłyśnięte, na wpół utopione w mgle przedświtu wysilały się, by trawnikom nadać choć cień koloru. Miasto zdławione, milczące, rozstrzelane ciszą. Gdzieniegdzie okno pulsujące życiem mrugało prostokątem żółtego rozedrgania, kryjącego poranną, niepewną codzienność. Gdzieś daleko domniemane życie, ruch przyszły, pokraczny, mdły dopiero ma nadejść, albo i nie, bo nawet przez sen knuje myśli strzykające jadem bezruchu w odrętwiałe kręgosłupy. Chodniki sfalowane, skrępowane, nieżyczliwie ukrywają się pomiędzy żywopłotami, dziko rosnący topinambur samobójczo liże śnieg. A przecież dzień nadejdzie, bo gdzie miałby się schować? Nadejdzie. Ale teraz czeka, aż przestanę mu stać na drodze.

sobota, 28 listopada 2020

Cyberprzestrzeń

 

Konkurs drabble#5 pt: Cyberprzestrzeń opublikowany na portalu T3kstura pod adresem https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5813

Analogowo - paskudny jestem. Urodziłem się pod niewłaściwym adresem, pozbawiony najszczuplejszego dekalogu zalet. W trójwymiarowym świecie, nękanym monotonią czasu, wzbudzam uczucia niskie. Komentarz otoczenia natchniony widokiem mojej żałosnej powłoki potrafi trwale zanieczyścić atmosferę jadem werbalnego smogu.

Jestem zbyt… gruby na rzeczywistość tak ubogą w wymiary. Żebym choć grzeszył ekwiwalentem materialnego dobrobytu – staczających się za widnokrąg nieruchomości, względnie tłustym mieszkiem gotowizny, urósłbym do miana ekscentryka, o nietuzinkowej urodzie.

Tymczasem, zawstydzony własną niedoskonałością, znikam w tajemnym labiryncie ścieżek wirtualnego uniwersum.

Tam… potrafię być pięknym. Domniemaniem, z jakim można popełnić dowolnie stworzoną przyszłość. Zuchwale pozostawiam szczyptę szczerości - resztę dobieram z sieciowej otchłani.

piątek, 27 listopada 2020

Ja?

 Czyżby? A może mnie w ogóle nie ma? Może jestem mrzonką, jaka przyśniła się w oczach, których słońce nie zdążyło pokarać bezwidzeniem? Może jestem prowokacją reżimu, jaki jest, albo jawnie, albo całkiem schowany w szarościach każdego listopada? Sam nie wiem, więc nie pomogę. A nawet gdyby - czy będę wiarygodnym świadkiem? Wątpię...

czwartek, 26 listopada 2020

Rozmowa z Bogiem.

Otóż… Napisała do mnie bladym świtem, niekoniecznie blada, pani Małgorzata. Znienacka i tajemniczo dość. Choć gramatycznym orłem nie była i starannie omijała grono koneserów słowa pisanego - widocznie, wystraczająco realizowała się na innych polach, dalekich od ortografii i poprawnej polszczyzny, w przypływie odwagi graniczącej z nagością, wyznała… że kocha. I tęskni. Choć nie zna mnie przecież wcale! A przede wszystkim (i tu zalecam głęboki oddech PRZED PRZECZYTANIEM!) – I W OGÓLE! Bo "i w ogóle", jest determinantą, która wyklucza dyskusję i sprowadza rzecz, do zdań tak prostych, że podmiot, orzeczenie i... przydawka... przepraszam... zagalopowałem się odrobinę... często wystarcza domyślny podmiot i ledwie zauważalne orzeczenie... a trzysłowne zdanie wydaje się barokową rozpustą... Żebym tylko raczył odpisać, zaprosić na intymne tete-a-tete… Na ciąg dalszy popełniony w wielkoseryjnym cieple pluszu kanapy z IKEI, spolegliwie pełniącej służbę ciepłej, karaibskiej plaży, w terrarium M-3, na blokowisku osaczonym przedmurzem trzeciego świata, albo (za drobną, acz zauważalną dopłatą) utopion w cieple dyskrecji sierpniowej trawy gdzieś, gdzie cykady mruczą kołysanki za pojedynczy milion dolarów od nocy zbyt krótkiej na spełnienie, a kleszcze z wilczym biletem zostały zesłane na Sybir zanim rozpoczęły sączyć wyznania pełne krwi serdecznie gorącej. Może byłbym i skłonny, jednak Małgorzata reklamowała swoją bezpruderyjność korzystając z męskoosobowych końcówek, co nieco studziło moje zapędy. Plemniki skwierczały, eskalując w mosznie, że przecież, że może, że ostatecznie na bezrybiu… ale one tak mają, że chcą wydostać się z saka, jak Polacy chcieli wydostać się spod okupacji Austro-Węgier, caratu (jak będzie brzmiało to słowo, gdyby carem okazać się miała niejaka Katarzyna, która raczyła wielokrotnie pokazać Rasputinowi, jak chudym było jego rozpasanie i ustawić w szeregu daremnie szlochających nad miernością własnej potencji rozpłodowców?), czy Cesarstwa Jaśnie Wielmożnego Bismarcka. Nie raczyłem... 

Chwilę potem napisała Bożena… Znaczy NAPISAŁ Bożena. Zaproponował seks bez zobowiązań i wyznał niepohamowaną, gorączkową, prawdopodobnie płatną miłość. Już wtedy, we mnie, wykluło się podejrzenie, że moja płeć jest tajemniczemu Bożenie obojętna, co mnie nieco skonfundowało. Bo jak to tak? Ja jestem z tych konserwatywnych konserwatystów, dla których nowoczesność panseksualności jest odmianą przewrotnej perwersji, o jakiej (ewentualnie) można pomyśleć w chwili, gdy nadmiar alkoholu dopomina się u ujścia erupcją w samozagładzie palców łaskoczących migdałki, ale broń Boże lęgnących się w lędźwiach, czy gdzie też lęgnąć się raczą mniejszościowe pożądania. 

Kiedy niemal natychmiast po nim napisał do mnie TEN Krystyna – byłem już mocno wytrącony z równowagi, bo moszna ledwie niosła nadprodukcję żyworodnych protein i groził mi prawdziwy kryzys, a tu, zamiast spodziewanych miękkości – sugestia niezłomnej twardości, aż po szloch pokonanego w testosteronowym boju… Dla mnie, który miękkość ceni sobie bardziej, niż sen, czy obiad! Podobno każdemu, według potrzeb, głosiła pewna nomenklatura. Tymczasem - fatalna w skutkach okropność. Ja wiem, że jestem zatwardziałym, omszałym szowinistą. Tłustą szują, która ZAMIAST, to jednak woli trwać przy usankcjonowanych historią świata zwierząt związkach, które nawet, gdy bywały nieformalne, to jednak rodziły nadzieję na ewolucję. Niechby niezrozumiałą, podłą, poligamiczną, ale jednak prokreacją! Szermierka członków we wzwodzie, do pierwszej utoczonej kropli… niekoniecznie krwi, zdaje mi się rozrywką niegodną uwagi i chociaż świat wokół krzyczy, że powinienem, że jak to, że przecież, to jednak bezwstydnie mówię:

- Nie! Dziękuję! 

Tylko jak im (tzn - tym wszystkim hermafrodytom, karampukom, utopistom reprezentujących mizerny, wręcz niezauważalny odsetek populacji) mam przekazać że nie chcę stać się ich łupem, skoro wypowiedź jakoś nie spotyka się z aksamitną ścianą empatii? Zaczynam rozumieć ból kobiet, spotykających na każdej publicznej drodze monotonne, zuchwałe, samcze: 

- Hmm???

A chwilę potem napisał do mnie Bronisława... Bronisław? Boże! Jak bardzo zagubiony jestem pośród tej rozmaitości płci! Nie może być prościej? Zrozumialej dla mojej małości? Jestem przerażony. A może... Może chcesz, żebym pokochał Bronisławę?... Bronisława? Kogo mam pokochać TWOIM ZDANIEM?

Miniatura pełna niepokoju.

 

Nim świt się sfioleci, nim zróżowieje, kiedy wyrzucony z ciepłego gniazda ptak odfruwa bez nadziei na jakikolwiek latający łup i kwili żałośnie, bo zimno, bo to bestialstwo wygnać w noc skrzących się demonów osiadających niepostrzeżenie na źdźbłach traw, na liściach, które nie zdążyły spaść przytłoczone zmierzchem listopada, na owocach, które wisieć mają na chwałę życia gdzieś pośród żywopłotów, zbyt niesmaczne, żeby schylił się po nie ktokolwiek, kto nie umiera z głodu - jestem. Gdzieś tam, gdzie horyzont łączy smród Miasta z rzadkim niebem, dzieją się światła. Sparowane, bezduszne, mdłe, albo ostre. Chwytają powieki i zarażają wirusem bezwidzenia. Żółta zaraza, kalecząca mrok ranami, zamalowywana niezmordowanymi dłońmi tajemniczego malarza. Szadź trzyma się kurczowo stromych dachów, albo oddycha z ulgą na karoseriach. Chce się przytulić, czyniąc ze mnie granitowy sarkofag. A ja przecież ciągle mam uczucia. Pragnienia. Marzenia… Zatrzymałbym dłonią ciąg dalszy - jak Bóg, który palcem wskazując łaja niepokornych i dzieli morza na fragmenty, ale przecież… nie jestem Bogiem. Boję się, że pokruszę dłoń na skrawki zbyt małe, by ktokolwiek ułożył z nich taflę. Żeby… Szyby zmatowiały jak mój wzrok. Ludzie ukryci pod mnisimi kapturami czynią rytuały niepojęte – trwają, stoją, wirują. Nikt nie tańczy. Tylko noc…

środa, 25 listopada 2020

Wspomnienie poniedziałku.

 

Właśnie przypomniałem sobie, że był taki czas, kiedy uczyłem się „myśleć zdaniami”. Zabawa prosta, polegająca na tym, żeby mijając psa nie krzyczeć w myślach lapidarnym: „O! Pies!”, tylko ubrać widziane w pełne zdanie i nauczyć głowę myślenia (przykładowo) w tej postaci: "Łaciaty, niczym krowa, pies, popatrzył spod oka, czy nie zamierzam kpić z niego, kiedy unosząc karykaturalnie nogę namaścił pień smutnie nagiego klonu ciepłym złotem”.

 

Ćwiczyłem wytrwale, aż się okazało, że potrafię unieść w pamięci obrazy i trzymać je na peryferiach świadomości do chwili, kiedy wreszcie przeleję je na (wirtualny) papier. Zdarzało się, że bywałem zaatakowany potokiem słów sprzed miesiąca, ale trzy dni, to często była już norma. Zabawne w tym wszystkim jest to, że natychmiast po zapisaniu głowa uwalniała się od terroru zdań, zupełnie tak, jakby wyemigrowały. I właśnie dziś przypomniałem sobie poniedziałkowe widzenie, jakiego nie zdążyłem zapisać nigdzie, poza głową. Brzmiało to – dość frywolne odtworzenie – tak:

 

Pan siedział nieopodal. W tramwaju. Wzrok miał nieobecny, jakby zanurzony w przyszłości, co mniej dziwiło, kiedy patrzyło się na jego twarz, starannie okrytą maseczką XXII wieku! Czarna, pełna zębatych kół, rur łączących część nozdrzową z podbródkową, zbudowana najwyraźniej z tworzyw przyszłości, o tak długim łańcuchu polimerów, że musiał on zakotwiczyć kraniec nieskończoności w zatokach siedzącego. Choć jeden, ale musiał… Pan studiował zawartość wyświetlacza, pogrążony w cyfrowych dylematach współczesności i nie skłamałbym zanadto, gdybym powiedział, że po zmęczonej długotrwałym użytkowaniem twarzy błąkał się nieśmiało uśmieszek politowania. Niedostatek spopielałych włosów nadrabiał ich długością, spinając resztki gumką w koński ogonek – wyliniały i zabiedzony. Czego jednak wymagać w tak niepewnych czasach? Mijały mnie dziewczęta długonogie, wychudzone. W czarnych rajstopach (może pończochach?), mijały przystanki zapowiadane komunikatem i żegnane dzwonkiem. Pan trwał, zupełnie jak świat. Niewzruszony, milczący. Trwałem i ja, jednak nie byłem wytrwały na tyle, żeby dogonić tę zadumę godną stuletniej zimy, a może i epoki lodowej? Umknąłem w codzienność pełną niepokoju. Do spraw, które wymagają, zmuszają i chcą być załatwione na chwałę nie-wiadomo-kogo.

 

Zapomnieć mogłem sarnie kroki i rozkołysane biodra zabiedzonych nastolatek, obchodzących kolejne dekady nastoletniości. Tatuaże namalowane na udzie tak wysoko, że aby odczytać pełen przekaz musiałbym popełnić dużą niedyskrecję. Ale zapomnieć Wiecznego? W adidasach siedział, w kurtce pełnej kolorów i logotypem firmowanej. W dżinsach, które nie zdążyły się jeszcze przetrzeć na wzór tych, które noszą dwunastolatki. Zapomnieć mogłem panią przeżywającą kolejną nastoletnią młodość w czerni i srebrze. Wysmaczonej, wyrafinowanej, spatynowanej tak, że tylko skrzenie cekinów wklejonych w pelerynę i lampas spodni mógł być bardziej dosadny. „Fashion”… „New Style”… sypało iskrami po gabarycie czarnym, ukrytym w wielowarstwowej jakości kryjącej zmierzch świetności wciąż grubszą warstwą makijażu. Ech! Chciałoby się wzorem Bułhakowa napisać:

 

- A fizys, proszę zauważyć, miał szyderczą…

 

Miał?

Na bogato.

 

Łatwy jestem. Zapewne zbyt łatwy, bo wyrafinowanym już nie imponuje, kiedy uda się mnie naciągnąć, więc przestali dawno temu. A ja wciąż daję się naciągnąć i poszedłem w tę noc aksamitną, głęboką – bez celu, bez sensu i bez namysłu. Zabiedzona wrona dzieliła niebo na prawą i lewą stronę, latarnia mrugnęła do mnie i zgasła bezgłośnie, jakby zasnęła, brzozowe witki, niczym włosy smętnie falowały w niewyczuwalnym wietrze, szron skrzył dachy porzuconych samochodów. Ptaki obracały się dopiero na drugi bok, bo cisza w powietrzu wytrwała była, jakby zaraziła się milczeniem od pustki kosmosu. Nieodległym asfaltem sunęło powtarzające się mruczenie silników – to Miasto połykało swój codzienny posiłek, by zwrócić go wieczorem zmęczony i wymemłany. Odarty z chęci i nadziei. Trawniki przymierzały diamentowo białe obrusy i cieszyły się dziewiczą czystością, nim poranek zapędzi armię piesków, by ku własnej uldze ozłociły je produktami ręcznej… hmmm... jelitowej roboty.

poniedziałek, 23 listopada 2020

Niezdecydowanie.

    Wieszałem na nitce złudzenia. Jedno po drugim, bez końca, jakbym zamierzał wysuszyć je niczym grzyby, albo liście tytoniu. Jak pierwszą różę, która miała powiedzieć wszystkie słowa, które przez młode gardło przejść nie umiały. Zawisły żałośnie, beznadziejnie, tępo. Chciałem… Czy można chcieć, mieszkając pośród złudzeń? Ja chciałem. Albo mi się zdawało…

Nim wrócą kolory

 

Mrok trzymał jeszcze Miasto za gardło i tylko anteny na dachach wieżowców usiłowały wynurzyć się z bezmiaru, kiedy wyszedłem. Na spacer, choć nie posiadam rozmerdanego alibi. Asfalt nawilżony był na tyle, że świecił, pośród drzew otrząsających się niechętnie z nocnych marzeń coś drobnego ćwiczyło miłosną serenadę. Szyszki, skulone od nocnego chłodu kuliły się pośród igieł sosnowych. Wiatr niósł zapach butwiejących liści i uwodził mnie, kiedy stawiałem spłoszone kroki na kocich łbach, które straciły nadzieję na jakikolwiek remont już dawno i bez złudzeń szczerzą się licznymi szczerbami. Wstęga drogi wytyczona koralikami świateł latarni wyznaczała jakąś ideę. Posłuszna jej, w bladej czapeczce, szła senna pani ciągnięta przez futrzastego malucha, ruchliwym ogonkiem sprzątającego jej sprzed nóg muchy. Gdzieś z daleka mruczało Miasto szumem samochodów i turkotem tramwajów. Mijały mnie dźwięki, lecz nie porwały. Ot - ulotna niedogodność.

czwartek, 19 listopada 2020

Więcej.

 

Przeszłość jak plastelina. Czas rozgrzewa jej krawędzie, czekając aż soki zaczną kipieć, rozgrzewając jądro. Modeluję kształt, jakby został nakreślony zręcznymi dłońmi pani, lepiącej dzban z gliny. Tak łatwo spłukać z dłoni kurz egoizmu, fascynacji głupotą i blichtrem. Zmyć smak autoerotycznej rozkoszy, gdy głowa nurza się wyżej, niż sięga ciało.

 

Odwagi myślom nie brakowało, kiedy skroń znienacka ozdobił pierwszy włos siwy. Potem? Stonowały, choć i tak pragnienia gnały ciało poza zasięg wciąż skromniejszych możliwości. Najwyraźniej ludzie muszą patrzeć poza szlabany granic i pożądać niemożliwego. Prometejska legenda, albo herkulesowe wysiłki. Tylko starość nie może uwierzyć, że gwiazdy zawsze były poza chciwością wzroku.

Nie takim bladym świtem.

 

Bo mi wciąż chce się zadzierać głowę i zachwycać tym, czego dotknąć nie mogę. Niebo, nim świt nastał już zaczęło spektakl i przymierzało fatałaszki nie mogąc się zdecydować, w czym dzień rozpocząć. Chmury o kształtach wymyślniejszych niż zwykle stroiły się we wszystkie odmiany czerwieni – od pomarańczu po fiolet. Patrzyłem zachwytem wypełniony po brzegi i nie wiedziałem, ile jeszcze zmieści się we mnie obrazów. Ile spokoju napłynie, kiedy chmury przekomarzały się ze sobą leniwie i stroiły we wciąż nowe błyskotki. Jakieś psy wybielone genami ciągały na krótkich uwięziach swoje bogato uposażone cieleśnie właścicielki, jakby chciały je skłonić do minimum wysiłku, ale te wolały gaworzyć, jak przejść od stępa do kłusa. Noc wytrwale lizała chodniki i reszta wilgoci lśni nadaremnie, bo nikt nie chce podziwiać. Brzozowe włosy pozbawione girlandy liści żałośnie falują niesione niewyczuwalnym oddechem wiatru, czereśnie i klony rozbierają się dla towarzystwa – cóż, jak przysłowiowy cygan porzucił niepewny życiorys dla godziwego towarzystwa.

Bo z fizjologią nikt nie wygrał.

 

Wir tornada odsunął ciekawski świat na odległość wystarczającą, żeby Wielcy mogli zasiąść. Niebo groźnie marszczyło wszystkie swoje wymiary, wypełniając je przeszywającymi błyskawicami i siekąc zimnym, ulewnym deszczem to, czego sięgnęło w promieniu paru kilometrów od oka.

 

Wewnątrz? Było lato, nieco tylko zubożone i wysprzątane wirem ze śmieci i smrodu płochego życia.

 

Wielcy schodzili niespiesznie, z godnością, na jaką stać Tych, Którzy Wiedzą. Oni wiedzieli wystarczająco i zaglądali do tego świata od tak dawna, że gdyby nie ludzka głupota, dawno znudziłby się im. A kiedy wreszcie dotknęli szlachetnymi stopami ziemi – rozeszli się kontemplując przyrodę – cel mieli ważki – każdemu chciało się srać!

środa, 18 listopada 2020

Wizja

 

Pierwsze zdziczały żywopłoty. Zapomniane przez miejskich ogrodników wyciągały spragnione ciepła macki ku słońcu tak niesubordynowanie, że stały się nieprzebytym gąszczem, zamiast geometryczną ozdobą. Drzewa nigdy nie są tak pochopne. One mają czas, ale młodsze i odważniejsze zaczęły rozpychać się korzeniami, aż popękały asfaltowe jezdnie, a chodnikom wykruszały się zęby puzzli. Anarchię widać było i słychać wszędzie. Ptaki ośmielone przykładem gromadziły się w wielkich stadach i zbiorowym wysiłkiem szukały żerowisk. Psy, początkowo patrzące na nie raczej w kategoriach rozrywkowych, teraz nerwowo przełykały ślinę, śniąc, że uda się dopaść któregoś i rozszarpać mu kręgosłup, by pożreć drżące w agonii ciało.

 

Psom był już wszystko jedno. Polowały na krety i ludzi. Na inne psy. Snuły się po mieście z obnażonymi kłami i poświęcały całą czujność na polowania, miłosne pieśni zostawiając na późne wieczory, kiedy księżyc snuł się po niebie w zamyśleniu. Szczury przemykały coraz zuchwalej, jednak wciąż trzymając się wilgotnego cienia starych kamienic i martwych, piwnicznych okienek, którym szkło zmętniało, albo wypadło. Nie niepokojone oponami mrówki wiły gargantuiczne gniazda na skrzyżowaniach, albo na zapleczach sklepów ze spleśniałą, jadalną wyłącznie dla bakterii żywnością. Deszcz przegryzł już wszystkie metalowe skoble, uszy kłódek i zamki w drzwiach chwiejących się na wietrze budynków. Beton próchniał szybciej, niż dębowe gałęzie, a lokalne katastrofy zdawały się wypełniać dni, odmierzając czas ostatecznego upadku. Potężne, niegdyś wieczne bloki spadały stękając z wysiłku, by runąć ciemną, tłustą chmurą kurzu. Czasem zabiły nieostrożnego dzika, albo oszpeciły kark łosia, który zapędził się tu szukając dzikich marchewek w kępach bujnych pokrzyw i łopianów.

 

Dni zakłócały dźwięki miłosnej ekstazy odradzającej się przyrody. Tej niegdyś  hodowanej w klatkach, by po pieczołowitej obróbce godne były awansować do roli ludzkiego obiadu. Dziś przyroda stroszyła piórka i ogony rozmnażając się bez pamięci i chwaląc się wszem i wobec, że znów się udało, a długość jej życia wyraźnie przybrała na wadze. Koty patrzyły pobłażliwie, pozwalając dojrzeć ptactwu i drobnicy o stępionych instynktach i zbyt wątłej wytrwałości, by umknąć przed ostrymi szponami/ Oblizywały się, notując w uszach melodię, żeby zapamiętać lokalizację. Szopy pracze wykradały jaja i nieważne, czy składane były na szczytach butwiejącego wieżowca, czy w koronach drzew, które przestało chodzić do fryzjera i czuprynkę miało niesforną.

 

Ludzie, odwykli od otwartych przestrzeni, zmęczeni własną nieporadnością skryli się pod ziemią i tylko nieliczni śmiałkowie wychylali się na powierzchnię szukając czegoś jadalnego, często przy tym gubiąc rolę łowcy i stając się ofiarą. Wciąż zapominali o adaptacji. Najwyraźniej wciąż było ich zbyt wielu i mrocznieli w katakumbach prześcigając się w niezwykłych pomysłach jak zagospodarować podziemia, by rodziły obiady i dostatek. Żeby rodziły cokolwiek. Niechby ochłapy pozwalające przetrwać. Śmiech był arogancją. Zakazaną kpiną, tolerowana u małych dzieci, których usta szybko krzepły w grymas, wypełnione piaskiem rygorów dorosłych. Dorastali do roli dżdżownic i marli tam, na ogół nigdy nie wychodząc na zewnętrzną powłokę. Czas ludzi minął. Pora na zmianę warty.

wtorek, 17 listopada 2020

Za daleko.

 

Dron patrolował przestrzenie pchnięty na zwiady wprawną ręką operatora. Lasy… Wszędzie. Po horyzont. Zasnute mgłą ukrywającą mimo czujności kamery krajobraz, pokłuty sterczącymi szczytami najzuchwalszych sosen.

 

Mglisty ocean falował, unosił się, leniwie osiadał w dolinach, aby w chwili przyboju, przy sprzyjającym wietrze przeskoczyć niewidzialne turnie, albo prześliznąć się przełęczą w sąsiednie doliny, jakby tam mieszkać miał raj, którego tutaj zabrakło.

 

Dron mielił wytrwale rzadkie powietrze miniaturowymi śmigłami, a operator patrzył jak urzeczony w magiczny pejzaż pełen niedopowiedzeń, sterczący wierzchołkami śpiących od stu lat daglezji, może jodeł. Zachwyt trwał okamgnienie zbyt długo – maszyna osiągnęła krawędź radiowego zasięgu i bezpowrotnie runęła w toń.

poniedziałek, 16 listopada 2020

Niepokojące widzenie.

 

Kobiety o mlecznych twarzach i kostkach wystających z wciąż letnich butów. Wyglądają, jakby słońce było zapomnianą ideą, a lato zjawiskiem, jakie zdarza się wybrańcom. Twarze gejsz grubo umalowane, żeby zmienić je w nieczytelną maskę. Włosy rzadkie, zniszczone nadmiarem odważnie dobranych farb skutecznie zanieczyszczają obraz, dopełniając wizerunku klauna żyjącego głęboko pod makijażem – chyba żyjącego, bo pewności niewiele. Idą, czasem jadą, wpatrzone w miniaturowe monitory i podłączone do nich przewodami wetkniętymi w uszy. Nieobecne, martwe dusze, żyjące tam, gdzie natura nie ma wstępu. Tylko stopa podwieszona do nogi założonej na drugą taktuje puls rytmicznego przekazu, jaki nie jest zsynchronizowany z serdeczną melodią.

środa, 11 listopada 2020

Zagłada

 

- Trudno nie usłyszeć o cmentarzysku słoni – podsiwiały gość zdawał się mówić bardziej do siebie, jak do mnie, chociaż mierzył mnie wzrokiem trzeźwym nad podziw – pan zapewne też słyszał, że słonie potrafią przejść tysiące kilometrów bezdroży, żeby wyzionąć ducha gdzieś, gdzie nikt nie odnajdzie ich zwłok?

 

Kiwnąłem głową, że owszem, słyszeć, słyszałem, ale jakoś ta informacja nie pozbawiła mnie wewnętrznego spokoju.

 

- A spadające znienacka ptaki? – Zaatakował – Proszę przypomnieć sobie wieści z Ameryki, czy południa Europy. Ptaki spadające całymi chmarami. Jak wygłodniała szarańcza. I co? Nic panu nie świta?

 

Wciąż nie udało mu się wybić mnie z monotonii zegara kiwającego się nad barem smętnie i równomiernie, ale nie ustawał w wysiłkach. Widać, że jego wzburzenie rośnie w miarę własnych słów – taka samonapędzająca się maszyna. Ponoć, to się nazywa perpetuum mobile…

 

- Albo wieloryby! Tak! – Wydawał się uszczęśliwiony przypomnieniem – Walenie, które samobójczo wypływają na plaże, z której nie mogły już zawrócić na głęboką wodę i masowo mrące na piasku… Pamięta pan? Telewizja w wiadomościach trąbiła głośno, nauka wypowiadała się, snuła hipotezy…

 

Patrzyłem na jego emocje i coś we mnie poczęło się kotłować, chociaż miałem apetyt na kolejnego drinka nie niepokojony zamętem wszechświata.

 

- I pszczoły! – dobił mnie kompletnie – Potrafią wyroić się, po czym uciekają, mrąc całymi pasiekami, razem z dzikimi i tylko patrzeć, jak znikną z atlasu żyjących stworzeń. Czterdzieści procent! Przecież to koniec świata. Apokalipsa, jak się patrzy!

 

Wypiłem szybciej, niż zamierzałem. Dlaczego mnie torturuje swoimi… znaczy zwierzęcymi problemami? Mało mu swoich własnych? I zamiast cieszyć się smakiem drinka, ja nurzam się w gównie śmierci obcych, niemal nigdy nie widywanych stworzeń. I po co mi to? Czemu musi zatruć mi wieczór, kiedy wreszcie mogę bezmyślnie, może wręcz głupio zasiąść i konsumować raczej wyszukane trunki, bo jutro święto i nie trzeba nic, za to można niemal wszystko?

 

- I te… no… nietoperze – dobił mnie – Nietoperze ponoć też…

 

Wygiąłem się w paragraf i otrząsałem się, jak po zimnym prysznicu. Niezbyt inteligentnie, albo po prostu głupio. Ciało przybrało kształt znaku zapytania i teraz już pilnowałem wzrokiem i uszami ust jegomościa, który jak na złość zaczął się nawilżać, przerywając smętne pytania i nie udzielając żadnej, choćby najpodlejszej odpowiedzi. Czekając kiwnąłem na kelnera, żeby powielił poprzedni ruch. Moja łaskawość napotkała pytający wzrok obsługi, czy visa-vis stojącą szklaneczkę również powielić, a ja skromnie przytaknąłem. Niech ma! Nie zbiednieję stawiając drinka malkontentowi, a może dzięki temu gambitowi wyjaśni swoje wzburzenie.

 

- Wiesz? – Drink najwyraźniej go ośmielił – Zastanów się. Natura chroni życie i robi co zdoła, żeby przetrwać. Darwin doskonale zgadł, że w walce o przetrwanie każde życie gotowe jest do skrajnych poświęceń i przemian, żeby tylko wzmocnić życiowe procesy i pozwolić mu na reinkarnację; tę najprymitywniejszą, poprzez prokreację. Wszystko dla życia. A tu co mamy? Autodestrukcję i samozagładę. Samobójcze nie tylko myśli, ale i czyny. I to nie pojedyncze, lecz zmasowane. Nienaturalne…

 

- Dotychczas to ludzkość poświęcała mnóstwo czasu i energii, żeby zniszczyć nie tylko świat przyrody, ale i siebie nawzajem. Wojny z byle powodu, zakusy międzysąsiedzkie, eskalujące do globalnych konfliktów. Wszystkie możliwe wady koncentrują się na jednym. Zniszczyć, unicestwić i przejąć kontrolę. Ambicje sięgające absurdu, a czasami i dalej. Nie dziwi cię to?

 

Zaniepokojenie rosło we mnie, bo wreszcie dotarło, co do mnie mówi. Zwierzęta, to nie ludzie, którzy potrafią się samookaleczać, albo unicestwiać. One mają zdrowy rozsądek i niepohamowaną żądzę życia.

 

- Cały ten galimatias nie może być przypadkowy. To starannie zaprojektowana historia, która zdarzała się już i zdarzać się będzie znów. Pomyśl tylko. Świat się rozwija i rozwija, korzysta coraz zuchwalej z zasobów i pragnie więcej, niż potrzebuje. Zaczyna pogrążać się w działaniach nie mających nic wspólnego z chęcią przetrwania. Ludzie zaczynają bawić się w Boga. Decydować o życiu innych. A jeśli Bóg nie życzy sobie podkradania jego kompetencji?

 

- A może… - Człowiek najwyraźniej dawkował własne podejrzenia, żebym za nimi nadążył – Może mamy wszytą instrukcję? Może nasze organizmy zawierają zapis, sprowadzający nas ku autodestrukcji, kiedy przekroczymy pewien poziom zuchwalstwa? Kiedy zniszczymy Ziemię tak bardzo, że wymagać będzie odpoczynku od ludzi? Może wszystko, co żyje gdzieś w spiralach DNA ma kod autodestrukcji? Gen zagłady uruchamiany boskim skinieniem, kiedy życie przekroczy granice i zacznie pragnąć więcej, niż powinna?

 

Przerażająca wizja wysuszyła mi gardło. Gestem przywołałem kelnera, żeby uzupełnił nasze szklaneczki i patrzyłem na mojego rozmówcę z szeroko otwartymi oczami. Jednym haustem opróżniłem szklankę i zamówiłem kolejną.

 

- Widzisz… - Westchnął – Już się zaczęło. Nawet tu i teraz zabijamy się nawzajem pijąc tę truciznę. Na pewno nie Bóg ją wymyślił… Na pewno… Ziemia zaczęła się już czyścić z pasożytów.

wtorek, 10 listopada 2020

Mokro i nieprzejrzyście.

 

Mgła dusząca poranki przywyka do otoczenia. Wierci się, kokosi, usiłuje spacyfikować śmietniki i więdnące żywopłoty. Rozpacza na nagich gałęziach drzew. Mruczy coś niespiesznie, dławiąc przy tym miarowe sapanie silnika samochodu, który na gumowych paluszkach chciał stąd umknąć. Dusi krzyk śpiącego w zaroślu ptaka. Jest. Nachalna, namolna, wszędobylska. I zejść nie chce. Liże betonowe chodniki, jakby chciała zetrzeć odciski. Spotwarza kolory. Sugeruje najodważniejszym promyczkom słońca błędne drogi. Wiedzie na manowce i czeka, aż roztrzaskają się na przeciwległej ścianie i spłyną, niczym żółtko rozbitego jajka. Porzucony rower upięty latarni nawet nie kwili. Posiadł stoicką odporność i wie, ze nic, tylko rdza i niebyt. Że nie jemu pisane pośladki pięknej pani, która teraz, odziana w gubiące kształt stroje znika, pożarta nienasyconą mgłą. Słowa grzęzną, zanim osiągną ucho odbiorcy. Szkoda mówić nadaremnie. Lepiej milczeć, pozwalając oczom nasiąknąć świeżo pozyskanymi łzami. Za darmo!

Degustacja

rzecz napisana na portalu T3 w ramach zabawy komediokonkurs. - 2000 znaków do śmiechu. wyszło jak niżej.


    - Dym poproszę… - Nie byłem zdecydowany, ale rzadko robię zakupy, to miałem prawo do pewnej nieśmiałości. 

    - Konserwowy, czy świeży? W czopkach, butelkach, czy suszony i prasowany? – nieco już przechodzona pani za ladą wątpliwości nie miała, tylko szczekała, jakby miała w domu męża-sierżanta. 


    Nie ma co. Lekko zwątpiłem we własne talenty handlowe. Zamyśliłem się popędzany pogardliwym wzrokiem. W czopkach? Niech sobie w dupę wsadzi sama. Prasowany? Pewnie jakieś zmiotki po procesie technologicznym. Konserwowany? Pewnie ściągany z Czarnobyla, albo innej Fukushimy. Kto wie, czy nie zleżałe zapasy niemieckiego… z Treblinki… Lepiej nie ryzykować. 

    - Świeży! – Hardo rzuciłem – Tylko taki preferuję! Zwietrzały, niech lumpy żrą! Stać mnie na świeży. I żadnych czopków na litość boską! 

    - Więc butelkowany, dzisiejszy? – Upewniła się patrząc na mnie spod oka – A może woli pan koncentrat w pigułkach? 

    - No pewnie! – Pozwoliłem sobie na przekąs – W pigułkach, to wyłącznie lekarstwa na kaszel. A dym, tylko w butelkach. I dwa ogórki kiszone na zagrychę! 

    - Butelki są z kaucją, chyba, że wypije pan za sklepem i odda za chwilę – chytrze popatrzyła na mnie. – Ale jakby co, to w obrębie sklepu… sam pan rozumie… 

    Wiedźma, prawdziwa wiedźma, wiedziała, że się skuszę i wezmę drugą flaszkę, kiedy napocznę na miejscu. Dym był znakomity. Naprawdę. I nie z nocy, tylko dopiero co wyprodukowany. Esencjonalny. I mocny, jak wszyscy diabli. We łbie mi się zakręciło po pierwszym łyku. Ciekawe, czego dodali, bo niewątpliwie aromat miał niezwykły. 

    Zamówiłem drugą flaszkę. Też bez kaucji. Pani po pierwszej butelce zdawała się odmłodnieć i wyglądała czarująco. Po drugiej… Westchnąłem tylko. Zaraz zerknę, jak wygląda po drugiej. Tymczasem, z braku towarzystwa do gawędy (w sklepie nie wolno konsumować dymu) zacząłem czytać etykietę na butelce. 

    Drzewo jałowcowe… Koneser się ze mnie zrobił. Nuta kawy, tytoniu rodem z Kuby… Super! Poniżej, drukiem przypadkowo drobniejszym zaznaczono uwagę: 

    Suszone łajno łosia - minimum 83%

sobota, 7 listopada 2020

Ostatni lot trzmiela

 

Tekst napisany na konkurs drabble #4 - Czas Apokalipsy i opublikowany na portalu T3 pod adresem:

 

Ostatni lot trzmiela

 

Pranie jak raz robiłam, kiedy nadleciał. Tyłek miałam wypięty; niby do słońca, żeby sięgnąć pościeli w mydlinach. A ten przysiadł na zadzie, jakbym lotniskiem była!


Na dodatek stary się napatoczył, a on lubi popatrzeć zbereźnik jeden. W życiu mu nie powiem, ale mięknę w nogach, kiedy się na mnie gapi taki wyposzczony, a nocą… ech!


Podlazł bliżej. Ino ciut zakasałam spódnicę - niech się pogapi na własnym podwórku, a nie gdzie w gospodzie. Skaranie Boskie! Jak mi klapsa strzelił, tom do balii wdepła, ręcami cembrowiny się chwytając, aż kamienie do studni się posypali. Podobnież bąka tłukł! I zatłukł. Koniec świata!

piątek, 6 listopada 2020

Rozkaz.

 

Muszę. Po prostu muszę. Wiadomość jest takiej wagi, że determinuje moje działania. MUSZĘ! Po prostu, muszę przekazać wiadomość, którą posiadłem. Tak mnie szkolono. Obowiązek, potem życie. Ci, którym nie w smak było – odeszli. Wygnano ich, jako pasożytów, nieudaczników. Zabrakło miejsca na Ego. Są inne sektory, gdzie można się zmieścić, nawet, gdy ma się samosąd rozbuchany do rozmiarów cyklonu najwyższej kategorii. Ale nie w FIRMIE.

 

Ja… chciałem zostać. A teraz trzeba przekazać do centrali pilną wiadomość. Elektronika popiskując umarła dopiero co. Papier… niektórzy zapomnieli już, co to takiego. Przechodzący obok indyk… chyba indyk, choć może pelikan – nie znam się na drobiu, a na talerzu wolę oskórowane czterokopytne… Skręciłem mu kark nie wnikając w rodowód. Z kupra wyrwałem garść sierści… znaczy piór. Krew… Czy indyki, albo pelikany mogą mieć jej aż tyle? Zachłysnąłem się, kiedy trysnęła mi w usta. Ręka, po łokieć krwista dzierżyła krzepnące pióra. Gasnącym umysłem wydłubałem jedno – indyki bywają czerwone? Pióro było przesiąknięte barwą, dosadniej niż nasza zmieszana krew – moja i indycza… Oddech mi gasł, ale jednak wytrwale skrobałem wiadomość w tynku kurnika. Krwią, Moją, indyczą. Naszą, choć zoofilem nie byłem nigdy. Los i obowiązek połączył nas w ostatniej misji.

 

- Rozpoznaj, znajdź, przekaż. Zajmiemy się tym! Rozwiążemy problem!

 

Znalazłem. Usiłuję przekazać.

 

- Sorry indyk…  Wróg był szybszy ode mnie, a ty… zbyt ciekawy… To dlatego zostałeś moim piórem i atramentem… Czerwonym od krwi.

Zanim odjedzie.

    Stacja była maleńka. Prawie zapomniana, bo osadzona na torach w opłotkach miasta, ledwie trzymała się wątłej teraźniejszości. Kiedyś… Oooo… Kiedyś to bardzo pojemne słowo. Kiedyś, ta stacja wyznaczała wieś osiadłą nieopodal miasta, gdzie pociągi zatrzymywały się, żeby zabrać dla mieszczuchów zapas jaj, mięsa z nocnego uboju, mąki i warzyw. Miasto, do życia potrzebowało dostaw ze wsi. Dziś? Wieś od dawna jest miejską dzielnicą, ale tą, o której wspomina się marszcząc nos, bo wciąż śmierdzi obornikiem. A dostawy z Gwatemali, czy innych Hondurasów wyparły poczciwe antonówki, czy smalec ze skwarkami. 

    Od kiedy pamięta mieszkała na stacji. Nad nią. Małe, służbowe mieszkanie, skąd rządził tata-zawiadowca. Był królem torów i stacji. Królem, posiadającym władzę nad pociągami i ludźmi. A ona byłe jego księżniczką. Od zawsze zbiegała po drewnianych, mocno wysłużonych, skrzypiących schodach z czerwonego modrzewia i patrzyła zachłannie na ludzi. Tych, którzy wyjeżdżali do rodziny, albo tych, którzy wracali. Czasem przypałętał się jakiś wagabunda, któremu zwiedzać się zachciało, albo zakochani, liczący na odrobinę intymności, gdy tylko uciekną od zgiełku stacji. Rozpoznawała ich wszystkich. Czasami nawet wymyślała im tak wiarygodne przeszłości i nadzieje, że gryząc palce modliła się, aby się spełniły. 
    
    Ba! Kiedy tata kupił jej nową sukienkę, zakładała ją i wybiegała do poczekalni, żeby się pochwalić. Kłaniała się starszym i szczebiotała z dzieciątkami. I tak tydzień, aż się im wszystkim nie opatrzyła nowa sukienka. Czasem pomagała ojcu i odbierała telefony od dróżników, albo zapowiadała pociąg! To lubiła najbardziej. Ludzie i tak wiedzieli, że nadjedzie, ale ona wierciła się, mało z butów nie wypadła, kiedy wolno jej było przez megafon powiedzieć: 

    - Uwaga, uwaga! Pociąg osobowy relacji Trzebnica-Wrocław zatrzyma się przy peronie drugim. Proszę zachować ostrożność… 

    Nikt na świecie nie był tak szczęśliwy, jak ona wtedy. A kiedy już skończyła mówić do mikrofonu… biegła do okna, albo pod semafory. I patrzyła dumnie na wszystko i wszystkich, jakby tylko dzięki niej pociąg przyjechał na stację. Ona WIEDZIAŁA, że przyjechał tylko i wyłącznie na jej życzenie! Szczęśliwie nie życzyła sobie, żeby na stacji zatrzymywały się dalekobieżne ekspresy. Nie lubiła ich. Były zadufane i wściekłe, że muszą zwalniać na rogatkach, na przejazdach, na peronie. Okropne towarzystwo. Taka zdegenerowana szlachta. Gdyby od niej zależało – zlikwidowałaby całe to napuszone towarzystwo. Umiała żyć bez Warszawy, Sanoka, czy Świnoujścia. Ledwie dawała wiarę, że tam TEŻ żyją ludzie. 

    Maszyniści machali do niej z upaćkanych kurzem kabin, a ona śmiała się spomiędzy słomianych warkoczyków i klaskała w rączki, gdy ze stacji ruszał moloch ciężki, jak wieloryb, a może jak całe stado wielorybów. Nie wiedziała, a tata zawsze się śmiał, kiedy pytała go o takie rzeczy. Przytulał, całował i śmiał się tak, że nawet, kiedy było jej potwornie smutno, musiała się zaśmiać. Tata znał sztuczki, jakie znają tylko tatusiowie. Potrafił połaskotać ją wąsem gdzieś w okolicy ucha, albo palcami wyszukać pod pachą sekretne miejsce, gdzie mieszkał śmiech. I budził go, aż popłakali się i spocili. A potem pili herbatę ze szklanek, żeby widzieć jej kolor – bursztynowy, ciepły, słodki. 

    Herbata była z nią zawsze. Jak stacja i pociągi. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie rezygnują z patrzenia na gorący napój i pakują go w gliniane, udające porcelanę kubki. Połowa radości znikała, gdy w takim kubku z dinozaurem, lub byle jaką, nieszczerą dedykacją przyszło pić parujący, cierpki napar. Szklanka parzyła opuszki palców, para szkliła wzrok, ale nie zrezygnowałaby za nic na świecie ze szklanki. 

    Pośród podróżnych, chociaż nie przyznała się nawet tacie, który wiedział o niej wszystko i jeszcze więcej… był chłopiec. Trochę piegowaty, a kiedy słońce świeciło mu w nos, włosy zdawały się nasiąkać miedzią. Podobał się jej. Był bohaterem jej wszystkich większych snów. Lubiła wymyślać w głowie niestworzone historie, a on… zawsze sprowadzał życie i szczęście. Gdyby wiedział, ile smoków pokonał, ile wojen wygrał, albo rozgryzł zagadek Sfinksa… Patrzyła na niego tak, jak patrzą kobiety. Spod rzęs, z daleka, nieznacznie. Tak, żeby nie widział i nie wiedział, że na niego patrzy. Tata był jedynym chłopakiem, względem którego miała odwagę. Może nawet jedynym człowiekiem? Chyb atak. Ale i jemu nie powiedziała. 

    Czas mijał, nowe sukienki falowały przed chłopcem, który (wzorem taty dziewczynki) zapuścił wąsy. Ładnie mu było z wąsami. Teraz, chociaż wypierała się nawet przed sobą, nowe sukienki zakładała już tylko dla niego. Wiedziała, że jeździ do centrum każdego ranka i wraca, zanim zmierzch dogoni odjeżdżający pociąg. 6.30 – każdego dnia, który nie był świętem. Przychodził na stację pięć minut przed przyjazdem pociągu, a ona wyszukiwała sobie zajęcie, żeby być jakoś tak… przypadkowo blisko. Pociąg odjeżdżał, potem, 17.23 przywoził go, jednak wtedy uciekał szybko, głodny i zmęczony. I tak patrzyła, odprowadzając go wzrokiem. 

    Kiedy któregoś razu nie pojawił się – zaniepokoiło to ją na tyle, że biegała cały dzień po peronie, udając, że ma jakieś nie cierpiące zwłoki obowiązki. Dzień minął daremnie, potem minęło jutro i pojutrze. Bała się. Zachorował? Zwolnili go z pracy? Bo przecież nie umarł? Nie! Tego nie mógł jej zrobić. Po miesiącu przestała przymierzać nowe sukienki. Po roku… Dość powiedzieć, że po pięciu jej wiara zaczęła stygnąć i szpony wątpliwości darły wielkie, nienaprawialne dziury w rajstopach. 

    - Głupia – spowiadała się poduszce – Jaka ja jestem głupia! Mogłam podejść i powiedzieć, a teraz, to już nie ma komu! 

    Bała się. Słowo „kocham” zarezerwowane dotąd wyłącznie dla taty usiłowało wyśliznąć się z jej ust i utonąć w poduszce. Można kochać kogoś, z kim nie zamieniło się ani słowa? Z kimś, kto zniknął i nie ma go przez wieczność trwającą AŻ PIĘĆ LAT? Była gotowa osiwieć, byle wrócił. Nawet farbę kupiła, lecz włosy wyszły jej jakieś takie mysie, prześwitujące fioletem. Ściąć? Farbować dalej? 

    - A kogo to obchodzi?!  – wykrzyczała w poduszkę złe chwile. 

    Płakała. Płacz studzi emocje, ale trzeba wylać sporo łez, zanim wróci trzeźwy osąd. Zanim przekona się własne sumienie, że to wszystko, co było, to tylko imaginacja… Bzdura. Zanim znajdzie się winnego. Nadzieja, wiecznie żywa, trzymająca się kurczowo sumienia nie pozwalała zapomnieć. Zignorować. Dla kogoś, kto w snach nawet potrafi wpleść wątek pożądany… 

    - Byłam po prostu głupia – tylko takie słowa względem siebie potrafiła wygarnąć z wnętrza – Trzeba było podejść. Powiedzieć… Póki był. 

    A teraz nie było go, zegar zmazywał zmarnotrawione minuty i przekreślał daty nieubłaganie. Odsyłał w przeszłość kalendarze całe. Tabuny sekund umykały pomiędzy palcami. Nie było go już chyba osiem lat… Tylko osiem? Nie była już pewna, na co czeka, ale wciąż schodziła po skarżących się schodach o 6.30… I o 17.23, chociaż rozkład przesunął oba pociągi o kilka minut do przodu. Stała i wypatrywała, udając, że pomaga ojcu w pracy. 

    Listopad zazwyczaj nie nastraja do ciepłych myśli. Tylko zakochani i ekscentrycy odnajdą w nim dobre strony. Dzień krótki, szaruga, liście lepiące się do podeszew, wilgoć odbierająca ciepło i intymność. Zmarznięte noce zbyt długie już na bezsenność, na samotność i marzenia, bo każde skończy się zanim świt nastanie. A przecież znów zeszła w półmroku schodów chowając łzy niespełnienia. 

    Mgły szarogęsiły się, przepychały, osiadając nawet na trakcji, jakby prąd płynący w brązowych żyłach miał być termoforem, albo ręcznikiem. Tory niknęły gdzieś tam i siam. Zawsze niknęły w tych samych nieskończonościach, ale dzisiaj te nieskończoności były kuse, jak spódniczki celebrytek pod okiem zaproszonych ukradkiem paparazzich. A może… Może płacz jest wpisany w każdy poranek? Może dlatego wychodzi na peron, kiedy nikt nie widzi i może pozwolić sobie na słowa nieobyczajne i szarość do krwi? 

    Szła peronem, patrząc pod nogi. Trzy pokruszone płytki, potem wyrwa. Potem krwawnik wyrastający w szczelinie. Kubeł na śmieci – trochę zdezelowany, chłopaki z meczu wracali i któryś kopnął, żeby zademonstrować jakiś rzut wolny lepszy od innych. Ławka bez deski do siedzenia, szalet zamknięty od nastu lat… Ostatni, przed semaforami słup elektrycznej trakcji. Tam, nie sięga już światło stacji, liżąc zużyte kafle bliżej głównego wejścia. Ławka, cierpiąca od wyznań gówniarzy – kocham Ewę, Józek, to ćpun, Mam was wszystkich głęboko – ach, jak boli! 

    Opierając łokcie o kolana, ze wzrokiem wbitym w nicość peronowej płaszczyzny siedział ktoś i chłonął wilgoć poranka, jaki wciąż nie nadszedł. Potknęła się wzrokiem o ciemną bryłę, a jej serce skoczyło wprost na migdałki! 

 Boże! – uczucia obijały się o ściany sumienia i najwyraźniej trafiły na zbyt małe ciało, bo wszystko trzęsło się jak przed wybuchem Eyjafjallajökull – Wrócił! 

    Poznała go, choć widziała zaledwie przyćmiony kontur owinięty nieprzemakalna ponoć kurtką, spod której sączyła się wilgoć męskich łez. Podeszła ciszej, niż zwykła chodzić. Odgarnęła kaptur. Lecz nie potrzebowała potwierdzenia. Odgarnęła, żeby położyć dłoń na włosach. A potem, kiedy ciepło dotyku zamieniło niemoc w płacz… znalazła dłoń zimniejsza od katafalku i pociągnęła Ku sobie. Dwukrok chwiejny, chybotliwy pożerały mgły. Szła… Szli, razem ku stacji. Do schodów skrzypiących tak wielkie żale, że ludzkie zdawały się całkiem płoche. Do pokoiku, w którym tyle nadziei musiało się zmieścić.

Wątpliwość poranna.

 

Chmury omotały widnokrąg tak dokładnie, że ptaki pociemniały i krążą bezładnie, nie znając granic. Psy witają się ogonami, jednak mielą między zębami jakieś szpetne myśli. Chryzantemy wreszcie dla wszystkich świętych. Poutykane po klombach i trawnikach, stojące na parapetach i wprost na chodnikach. I pomyśleć, że zwykle musiały zmieścić się wszystkie w cmentarnych murach. Samochody pomrukują, kobiety kryją się w czerń, słońce krwawi zduszone tłustą chmurą. I tylko kubły na śmieci szczerzą się pod niebiosa, jakby nie działo się nic. Kto wie, czy nie mają racji. Dzieje się?

czwartek, 5 listopada 2020

Listopadowy obrazek.

 

Rowery przytroczone do latarni czekają na właścicieli wiernie, jak psy wypatrujące pana robiącego poranne zakupy w pobliskiej piekarni. Piłka oparta smętnie o krawężnik kuli się chyba z zimna, a może z przyzwyczajenia? Klon rozbiera się, przeciągając chwilę, gdy stanie kompletnie nagi przed całym światem. Wstydzi się jeszcze. Rumieni. Wróble omijają go, woląc swawolne życie pośród tui, które nie stają się przeźroczyste w listopadowej szarudze. Jakieś okno maluje drżącego, żółtego zajączka na elewacji sąsiedniego bloku. Puszcza oczko do sąsiada? Sąsiadki? Zaprasza na figle, czy może na całe życie? Chmury marszczą się, a wilgoć rozsypała się drobinami po okolicznych chodnikach. Patrzę, jak życie zastyga powoli, lecz nieubłaganie.

Ogień i lód.

 

Cień palmowego liścia malował na pośladkach, na łuku kręgosłupa, na łopatkach wstęgi, jakie natura maluje na sierści młodych zebr. Pani leżała kusząc brzeg basenu, żeby wyciągnął po nię swoją chłodną, ale jednak namiętność. Gdybym to ja był basenem rozgorzałbym gejzerem gorących źródeł, wytrąciłbym z siebie każdy minerał, nawet ten, jakiego w organizmie nie podejrzewam.


Ona leżała daremnie wtulając piersi w kosmaty ręcznik i poprzez materiał usiłowała odcisnąć w glazurze nabrzeża ślad pestek wieńczących jej nagie piersi. Wzdycham. Satyr nie marnowałby czasu, tylko postukując kopytkami realizowałby już spełnienie, pośród ochów i achów, pochrząkiwań lubieżnych, południa przemijającego wraz z urodą skóry napiętej, ogrzanej jęzorem podzwrotnikowej rozpusty.

 

Gdybym po deskach maszerował, mógłbym mieć nadzieję, że nie będę zaskoczeniem w prężącej się bezwstydnie erekcji, ale kafle mlaskały cicho liżąc dno stóp wysuszonych, wypitych z ostatnich drobin wilgoci. Nadciągałem ciszej, niż tsunami - wciąż odległe, ale już wiszące strachem nad lądem. Pani grzała wytrwale marmur, znać, nie wiedziała, że kamień nigdy ciepłym nie będzie…

 

Dotarłem i serwetą krochmaloną zamaskowałem potencję. Pani nie podniosła wzroku. W taki upał… Zrozumiałem. Między schnącymi niespiesznie pośladkami jakaś spłoszona kropelka usiłowała wcisnąć się w gorejącą intymność. Powstrzymałem emocje gryząc wargi niemal do krwi. Pani mogła pozwolić sobie na więcej, więc zakwiliła, karcąc jednocześnie moje wyuzdanie. Tak chciałbym być mustangiem, a byłem wałachem w stajni, jednym, pośród wielu zastraszonych nieodległą profesjonalną maszynką do mielenia…

 

- Trzy kostki lodu przynieś mi młodzieńcze. Niech leżą na kolejnych sześciu, albo nawet dwunastu, bo upał straszny…

 

Nie chciałem dumać nad hipotezą, nad ścieżką wytopionej jej ciepłem wody, ale czułem zazdrość i nienawiść. Czułem sól płynącego potu, gdy kwaśny, grejpfrutowy aromat połaskotał moją niesforność. Byłem gotów obiecać lodowiec, górę większą od tej, która rozorała trzewia Titanica, byle tylko skinęła głową, ale ona… wachlowała się już dłonią, sugerując, że czeka nieznośnie długo i krnąbrny jestem nad miarę. Bałem się westchnąć, bo przecież urodziłbym erupcję wulkanu, który kipiał we mnie i spaliłbym na popiół skórę pieszczoną cieniem palmowego liścia… Odszedłem. W niesmaku.

środa, 4 listopada 2020

Paproszek płynący mimo oka.

 

    Nade mną niebo ściera się z samym sobą. gęsto, tłusto i beznadziejnie, choć słońce usiłuje nadać burym, bezmyślnym baranom odrobinę ciepła. Kto to widział, żeby słońce atakowało niebo OD SPODU?! Pragnie przyziemnych emocji? Wciska się pod kusą kołdrę, krojoną na miarę małych ludzi? Bo przecież chyba nie dla mojej satysfakcji robi takie podchody? Chmury w porcjach zbyt dużych nawet dla głodnego sybaryty popychają się brzuszkami i usiłują się wyprzedzać w kolejce do przyszłości. Może dzisiaj sugerują jakąś promocję? Gdzie za pół ceny można kupić to, czego człowiek dotąd nie potrzebował, dopóki nie przeczytał między wiadomościami, a prognozą pogody, że powinien? Zarastam, choć nie bardzo potrzebuje, czy chcę. Tak sobie. Beznadziejnie. Bezzasadnie, okropnie. Sztywno, twardo, jakbym chciał zarostem wyrzeźbić bruzdę na wrażej piersi. Ale ja.., nie znam wrażej piersi. Nie wiem nawet, czy jakąkolwiek znam. Daremny zarost przytulam dłonią. Łasi się nieumiejętnie. Próbuje kąsać. Uciekam z czułościami poza zasięg. Można uciec od siebie? Widocznie - tak.

Navigare...

 

Gdzieś daleko, cieńsza od włosa kreska odcinała ocean, od nieskończoności kosmosu. Płynęliśmy. Pod pełnymi żaglami, choć żaglowiec zachłystywał się falami i pocił się, zrzucając masy wody na boki, jak kundel, który właśnie wyszedł z wody. Świat zbłękitniał do obłędu i szarogęsił się, ćmiąc oczy mamidłem.

 

Sunęliśmy niepowstrzymanie – na zatracenie. Donikąd.

Patriota.

 

Pośród miliona nowych rozporządzeń zaintrygowało mnie jedno. Dla dobra narodowej gospodarki recyklingowi poddane być miały pierwiastki śladowe metali ciężkich, metali ziem rzadkich, gęstych i każdych innych gromadzone nieświadomie przez obywateli. Myśliciel wykrył odnawialne źródło takowych i przekonał administrację, że warto pochylić się nad niewysychającym źródełkiem i kasować do bólu. Opornych obłożyć akcyzą, cłami, podatkiem, szykanami, tak dotkliwymi, żeby im się odechciało choćby myśleć o eksporcie poza zasięg chwytnych i wiecznie głodnych pazurów demokracji ludowej. Przykładowo – chcesz paszport – podpisz zgodę. Notarialnie, żeby poczuł ciężar paragrafów. Inaczej nici z wakacji na Dominikanie – żegnajcie śnieżnobiałe piaski, mątwy pląsające pośród rusałek, manty podstawiające grzbiety do czochrania, kokosowe mleczko wysysane przez rureczkę przez ludzkie komarzątka i elegancko wybarwione tamziemki odziane wyłącznie w girlandę orchidei.

 

Powołano już właściwy urząd, nadano kompetencje, uzgodniono plenipotencje, zgodzono się nawet na potencję i gratyfikację, zbudowano zaplecze, w którym sekretarki potrafią już zaparzyć kawę w siedemnastu językach, falując przy tym bioderkami jak ocean-nie-do-końca-spokojny odziane kuso w spódniczki ledwie sięgające koronek na szwach stringów. Urzędnicy ostrzą pióra i łkają, ze nie im dane było pobierać, z zazdrości nabierają koloru atramentu do oficjalnych pieczęci, lecz mimo prężącej się armii członków nikt nie mysli o rewolcie, tylko w pocie czoła uczestniczy w podziale dóbr i selekcji.

 

Magazynier waży, marszcząc nos i kaprysząc jak dziewica sprzedająca swoją niewinność pozorną na publicznej licytacji i czeka na kolejnych „dobrowolnych darczyńców”. Niebaczni, kończący żywot, nim bliscy odzieją ich w kir żałobny, popełniają post mortem hara-kiri i w zdezynfekowane zgodnie z arkanami sztuki dłonie biorąc nędzę własnych płuc kładą je na wagę, a Temidę trafia nagły szlag tak często, że do cna już wypłakała oczy i nie musi ich zasłaniać mocno sfatygowaną chustą. Płuca, po wnikliwej kontroli wyżymane są więcej niż ostrożnie – przecież o to chodzi, żeby nie uronić, a skoro pierwiastki są śladowe, więc zatrudniono dobermany do ich tropienia. Ani kropla nie skapnie na podłogę, wszystko przechwycą sita wyrafinowane, pożądliwe i potrafiące przeliczyć wartość darowizny do siódmego miejsca po przecinku, a psy skowycząc, skamlą żebrząc i pilnują koszerności podłogi pod sitami. Jeśli zrządzeniem losu, bądź niezgrabnością magazyniera skapnie im coś – nie szkodzi. Gdy nadejdzie czas, też trafią w oczka sit.

 

Więc teraz, ku chwale ojczyzny wynurzam się ze sterylnych niemal pieleszy i idę w miasto. Wdychać uporczywie i wytrwale to, czym rozrzutna dotąd gospodarka raczyła nasączyć atmosferę. Z każdym oddechem czuję bogactwo treści. Dumny z siebie jestem. Łajam żonę, że śpi zbyt długo, ze za mało poświęcenia i miłości do ojcowizny, że dzieciątka beztroskie pozwalają sobie na zbyt wiele. Przecież spać mogą pod niebem bogato uposażonym, więc spacer i spacer bez końca, bez narzekania na ból nóg i słabość kręgosłupa. Iść trzeba. Wdychać! Zbierać rozsypane ziarenka zbyt małe dla zmęczonych oczu. Komu potrzebna kopalnia jakiegoś kadmu, samaru, czy itru? Wdycham neodym z rozkoszą. Degustuję wytrawny gadolin. Karmię się holmem przyprawionym skandowym lukrem. Koszerny iterb wprawia mnie w zakłopotanie, w jakąś dziką ekstazę, więc wdycham dyskretnie. Wstydliwie. Jestem odpowiedzialny. Toteż nie omijam izotopów, choć nie przepadam za nimi, ale przecież… pamiętam czas, gdy na sklepowych półkach musztarda przepychała się z octem nie mając alternatywy. Nie mogę zubażać gospodarki własnym, egoistycznym kaprysem. Nie stać mnie na grymasy. Wdycham. Filtruję. Działam na chwałę i pouczam innych. Teraz wreszcie świadomie!

wtorek, 3 listopada 2020

Tyran ukochany.

 

Jest bezsilna. Widzę, jak spazmatycznie wpycha wypielęgnowane dostatkiem dłonie pomiędzy guziki koszuli i pisze na mnie mantrę – chcę, pożądam, pragnę, gotowa… jestem… na więcej…

 

Wiem. Jest gotowa. Nie na darmo uwodziłem ją przez całe wieki. Dałem jej poczuć wyłączność, wyjątkowość, namiętność. Wystarczy! Roztopiła się w moich słowach, kiedy kolejny degustowałem ją czubkiem języka, kiedy pisałem jej wyznania na pośladkach i wściekałem się, gdy przyszła o minutę zbyt późno, by zaspokoić mojej pragnienia. Wtedy… była jeszcze księżniczką. Wierzyła w to bezgranicznie. Albo pragnęła wierzyć, a wiechcie świeżo ściętych kwiatów utwierdzały ją w przeświadczeniu, że właśnie jej los na loterii objawił się główną wygraną – mną…

 

Jej paznokcie, kupione przedwczoraj tuż za rogiem w taniej drogerii, gdzie promocje bywają sprawniejsze od palców kasjerek inkasujących należność jeszcze szybciej, niż bankomat wypłaca oszczędności, drapią mnie gdzieś powyżej mostka. Gdyby umiały znaleźć drogę do anatomicznej śmierci, do serca przetaczającego moją bezwzględność skrywaną dotąd wytrwale… Bałem się, że stać ją na paroksyzm, drący mi twarz na fragmenty, gotowe rozpaść się pod prysznicem, ale ona pogrążyła się we łzach. Jakie to przewidywalne – każda żeńska wściekłość zaczyna się płaczem.

 

Jak łatwo jest płakać… Zwykle wystarcza, by zmiękczyć skałę, jednak ja jestem niezatapialny. Tymi łzami posoliłbym kartofle, gdybym musiał je osobiście gotować, ale przecież ona właśnie dla mnie gotowała je od kwadransa. I posoliła wiedząc, że nie znoszę ziemniaków bez soli. Czyli płacze nadaremnie i powinienem ją skarcić za rozrzutność. Wzruszam ramionami. Dziś chcę dać jej poczuć pańską łaskę. Niech odchudza się dla mnie. Wszak ludzkie ciało, w przeważającej części, to woda, więc wydalenie jej w dowolnej konfiguracji powinno zmienić jej sylwetkę na podobieństwo stojaka na parasole.

 

Czy ja mógłbym kochać stojak na parasole? No… Nie! Teraz, to już chyba przesadziła. Otwartą dłonią uderzam w twarz wilgotną od łez. Bez zawziętości. Z premedytacją, i wyrachowaniem. Żeby krew zabarwiła smętnie-białe policzki. Raz, potem siódmy. W końcu pęka jej warga. Trzeba było się nie ruszać, kiedy malowałem rumieńce!

 

Wreszcie krew uderzyła jej do głowy i ciepła twarz zaczęła pachnieć mężczyzną. Mną! Tym, który o poranku eksplorował jej gardło własnym pragnieniem wzwiedzionym poza pojmowanie. Zburzyłem jej fryzurę w konwulsjach zmuszając powolną głowę uległości, gdy lędźwiami napierałem na usta. Jej płacz był czystszy od makijażu, ale i tak wyglądała żałośniej, niż głodny jamnik.

 

A teraz… żebrze o moją uwagę, kiedy ciało uwolniłem już od nadmiaru. Niech żebrze. Jutro też jest dzień. Myśli dojrzewają szybciej od zbóż. Papież rządzi tumanem. Miliardem ludzi, którym pretorianie nie pozwolą zbliżyć się bardziej, niż na zasięg halabardy. Ja? Mam JĄ. Na własność. Na odległość, którą mierzyć trzeba w ujemnej skali, bo wchodzę w nią po samą gardę… Rozchyla się chętniej, niż stokrotka pieszczona słońcem. Niż jarzmo, smarowane z pietyzmem, zanim wał się weń zagłębi dożywotnio. Spróbowałaby odmówić…

 

Czuję, że zaraz wychlipie jakieś załkane „proszę”, jednak nie zamierzam na to pozwolić. Odpycham. Patrzę na upadek kruchości. Wietrzę podstęp – nie może być tak słaba – walczy o litość? Na tym chce zbudować przyszłość? Ironią burzę powstające mury. Jawnie szydzę i śmieję się scenicznie. Płacze. Sponiewierana, uległa, wyblakła, jak dywan w domu dziadków. Chciałbym pozwolić sobie na pogardę, ale to wymaga energii, jakiej nie chcę marnotrawić. Niech klęczy. Niech płacze. Odwracam się wychodząc bez słowa.

 

Ciekawe, ile jej zajmie zrozumienie, że mogłem ją zabić. A ledwie zignorowałem. Zapewne jestem zbyt pobłażliwy. Zastanowię się wieczorem, przy szklaneczce czegoś wytrawnego. Może któryś z bywalców klubu mnie oświeci? Podeprze mniemanie?