Ktoś z sukcesem usiłował
nadać przestrzeni kształt kolonialnej posiadłości z wielkimi łukami pomiędzy
pomieszczeniami, z dwuskrzydłowymi drzwiami, z boazerią, bronią myśliwską i trofeami
na ścianach, z wielkim, ręcznie malowanym globusem utkanym w mahoniowym kagańcu
tak starym, że miotełka od kurzu drżała na samą myśl, że ona taka płocha i
wiotka. W kącie, ukryty przed księżycową poświatą stał fortepian. Emerytowany i
zasłużony. Kość słoniowa ze starości pożółkła, wyszlachetniała, a wspomnienia
wypielęgnowanych szlacheckich dłoni mogły wypełnić nawet najdłuższe wieczory,
kiedy kominek pożerał szczapy wysezonowanego drewna. Tu nikt nie bawił się z
brzozową szczapą, której pochopność nie pozwalała nacieszyć się ciepłem. Tu
paliło się buczyną, dębiną, jarząbem i głogami. Drewnem twardym jak stal i
trudnym do ugryzienia zębem siekiery, kiedy wiatr przegna soki w polana. Brzozą
można było najwyżej rozpalać.
Czasami, kiedy
wyraziła kaprys, żeby ogień rozgorzał aromatem wkładało się żywiczną szczapę
sosnową specjalnie w tym celu trzymaną w drewutni. Niekiedy wystarczyło jedną
ze ścian kominka wyłożyć od zewnątrz kilkoma świeżo ściętymi polanami, żeby
płonący dąb rozjuszył sosnowe soki, aż zaskwierczą cieknąc jantarem
niedojrzałym, pachnącym… lubiła myśleć, że pachnącym nią. Jej pragnieniami,
których nie miała odwagi opowiedzieć
nikomu. Tylko dla siebie chowała chwile, półświadomie palcami podkręcanych
marzeń, sprawiających, że skóra fotela ssała jej wilgoć bez umiaru. Ciężkie,
drapowane kotary odcinały ciekawość świata, a służba nie śmiała nawet przy
drzwiach stanąć bez wezwania. Jedna z pokojowych usiłowała kiedyś zaspokoić
ciekawość, lecz kamerdyner wywlókł ją bez prawa powrotu nim ucho do dziurki od
klucza przyłożyła. Od tamtej pory nikt nie śmie zakłócić jej intymności bez
wyraźnego wezwania. A mosiężny dzwonek milczał jakby mu serce pękło.
Miała wszystko,
czego mogła chcieć… Prawie wszystko. Podkuliła nogi obejmując samą siebie
ramionami. Skarpety z owczej wełny były grube niemalże jak zimowe buty. Marzła.
Nie potrafiła nic na to poradzić, że marzły jej stopy i ich rozgrzanie
zajmowało jej długie godziny. On… - zamyśliła się sącząc różowe, niezbyt mocno
schłodzone wino – on potrafił rozgrzać nawet jej stopy. I to zanim wziął w usta
palce jej nóg, które flirtowały udając, że szykują się do ucieczki, albo
straszyły, że podrapią do kości każdego śmiałka. On śmiał się cicho i ssał te
palce każdy z osobna i wszystkie razem, a one płonęły wraz z nią. Od samego
wspomnienia myśli zaczęły jej zabarwiać policzki, a na fotelu zakwitła
pożądaniem wilgotna róża. Nie potrafiła dłużej udawać.
Odłożyła
kryształową lampkę na stolik stojący uczynnie pod ręką i sięgnęła pod jedwab.
Żeby ten jedwab cokolwiek krył musiałaby mieć dwanaście lat i piersi, które
dopiero zaczną myśleć o kobiecości. A przecież piersi miała większe, niż jedną
dłonią objąć mogła. Teraz drapały zieleń jedwabiu szukając wiśniowej,
sterczącej jednoznacznie szorstkiej pestki. On… gryzłby ją aż jej oczy
schowałyby się w mgłach, a paznokcie zatonęły w prześcieradle, skórze jego
pośladków, czy w czymkolwiek, co w nie wpadłoby. W czas bez rozumu. I żadną
wolą nie da się zapanować nad ciałem. To czas tryumfu cielesności i lizanie ran
zostawić trzeba na później. Oblizała wargi i na palcach poszukała smaku krwi.
On miał krew słodką, jasną i ciepłą. Najbardziej smakowała jej wtedy, kiedy
miała dłonie pełne bukietu uniesienia – jej i jego. Gdy stygł po eksplozji jej
ciało wciąż trwało w erupcji i płonęło od wewnątrz rozsiewając woń spełnienia.
Palcami wybierała z siebie pomieszane aromaty ich uniesienia i doprawione
kroplą krwi zlizywała bezwstydnie patrząc mu w oczy.
Palce były suche.
Nie zdążyła nakarmić ich nawet własnymi składnikami koktajlu. A przecież czuła,
że dziś jej aromat jest najintensywniejszy. Zew daremny, który ją oszałamiał i
obezwładniał. W taki dzień czuła się samicą, której pożądanie musiała
zaspokoić, ale on… Nie było go tu i klęła w myślach głupotę, która pozwoliła mu
pojechać samotnie i zostawić ją tu, pośród tych antyków, trofeów, pamiątek
rodzinnych, które beznamiętnie towarzyszyły jej gorączce. Znów sama. Kolejny
wieczór, kiedy za jedyne towarzystwo będzie miała własne palce. Twarz
wykrzywiła się w uśmiechu brzydkim, jakiego nie pokazałaby na zewnątrz
świadomie. Zwierzęcy, szczery i egoistyczny bez reszty. Obnażający zęby. Ogień
trzeszczał uspokajająco, zimne stopy usiłowały schronić się pod pośladki.
Wygnała je precz.
Obie. Wygnała na oba oparcia i siedziała teraz niczym na ginekologicznym
fotelu. Jedwab podwinął się aż ponad pępek i delikatnie pływał w falach ciepła
bijącego od kominka. Ostatkiem woli zdjęła skarpety. Dotyk stóp ją
sponiewierał. Gotowa była żebrać o jego obecność. Zbyt mocno zanurzyła się we
wspomnienie, co on robił z tymi stopami. Opuszkiem nakreśliła kółko na wierzchu
stopy i usta nie utrzymały jęku. Biodra uniosły się szukając nieobecnego. Mokre
miała całe pośladki. Nie sądziła, że może tak przeciekać, ale znała własny smak
za dobrze. Ostry, cierpki jak niedojrzałe jabłko, albo lekko osolony grejpfrut.
Palce minęły pułapkę pępka i zdawały się sunąć po skórze szybciej, niż po
jedwabiu. Zamknęła oczy i wzięła siebie samą. Tylko on znał ją lepiej i
pozwalała mu na to, czego samej sobie zabraniała.
Wsunęła palce w
siebie i pozwoliła ciału zadrżeć. To koniec. Nie znajdzie w sobie sił, żeby
wyjąć tę dłoń z ukropu. Nie zanim minie granice rozumu. Nozdrza i oczy
rozwierały się ponad miarę, oddech zwariował i brał wielkie hausty na zapas,
jakby spodziewał się niedoborów. Upiła się tlenem pompowanym pospiesznie. Gryzła
drugą dłoń, żeby nie wyć. Była czuciem. Pozostałe zmysły straciły jakiekolwiek
znaczenie. Świat falował i wirował wciąż szybciej, opanowała ją kosmiczna
nieważkość. Świat rzeczy zniknął gdzieś w dole i znalazła się w przestrzeni
neuronów spragnionych i bezwstydnych. Palce szukały wciąż głębiej pokrywając
się lepką żywicą eliminującą tarcie. Krzyknęła. Krzyknęła, bo tego krzyku
zatrzymać się nie da. Równie dobrze monsun mogła próbować zatrzymać tą dłonią w
usta wsadzoną. Krzyknęła i zwiotczała w fotelu. Przynajmniej stopy miała już
ciepłe. Może nawet na cały wieczór.
Z ust ciekła jej
ślina, której nie upilnowała. Spłynęła gdzieś koło ucha i łaskotała w szyję.
Chyba ścierpły jej nogi, bo poczuła na kolanie mrówki. Nie wiedziała, czy chce
już wracać do rzeczywistości. Nieważkość kusiła i prosiła o jeszcze. Mrówki z
kolana przeniosły się na piszczel. Chyba schodziły z niej. Ciekawe co zrobią,
gdy dojdą do stóp wykrzywionych uniesieniem wysoko nad dywanem. Mrówki potrafią
skakać? Uniosła dłoń, żeby powąchać. Nie przyznałaby się nawet jemu, ale
smakowała samej sobie i trochę żal jej było, gdy zabierał wszystko dla siebie
pozostawiając ją sterylną. Teraz, gdy była sama niemal równie zachłannie
spijała nektar spełnienia. Mrówki rozbrykały się na wierzchu stopy. Dopiero co
malowała tam opuszkiem drobne kółeczko, które ją uwiodło i porwało w objęcia.
Mrówki potrafią obwieść kółko? Tak dokładnie?
Myśl była tak
niedorzeczna, że otworzyła oczy szerzej niż płynąc na falach uniesienia. Uniosła
głowę. Mały palec u nogi skrył się w czymś ciepłym i miękkim, a zaraz za nim
dołączały następne. Mrówki? Pokąsały ją tak, że traci czucie i stopy pieką
ogniem? Oczy szukały świata z którego uciekły najdalej, jak tylko można. W
mrugającym świetle płonących, dębowych chochlików połyskiwała miedziano-ruda,
pokręcona w niesforne loki fryzura… Sięgała właśnie palucha, żeby nim
zawładnąć. Tylko on wiedział, że to ostatnia rubież obrony, która padła jak
tajga pod wpływem uderzenia meteoru. Biodra znów się uniosły, a głowa opadła na
fotel…
- Jesteś wreszcie… Dlaczego tak późno? –
szepnęła, a potem świat się skończył.