Mieszkanie
wysoko posiada zarówno zalety, jak i wady, a każde rozwiązanie
znajdzie tak zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Ja
mieszkałem bardzo wysoko. Bardzo drogo i bardzo wysoko. Dość
powiedzieć, że w czas niepogody, chmury tłoczyły się poniżej
podłogi i zamiast mapy Ziemi podziwiałem mapę chmur. Mogłem
obserwować narodziny wyładowań elektrycznych od góry i nie
przejmować się smogiem, który był zbyt ciężki, żeby unieść
się wystarczająco wysoko. Samoloty rejsowe, z rzadka pojawiające
się w pobliżu musiały nabierać wysokości, albo mijać Schody
(jak nazywano tę budowlę na dole) szerokim łukiem.
Wyższe
na Ziemi były tylko Himalaje, jednak niewielu dane było podziwiać
świat ze szczytów ośmiotysięcznych wystarczająco długo i w
takim luksusie, jaki oferowały apartamenty Schodów. Ludzie, którzy
mnie odwiedzali, zapominali po co przyszli, gdy tylko podeszli do
panoramicznego okna i wyjrzeli na zewnątrz. Najodważniejsi
decydowali się na spacer tarasem o wszystkich ścianach zbudowanych
z kryształowego szkła. Stąpać ponad chmurami… marzenie
ludzkości, tu było możliwe, jeśli tylko lęki i fobie nie
sparaliżowały mięśni. Kiedy mieszkaniec apartamentu miał kaprys
skosztować świeżego powietrza, musiał uruchomić śluzę
powietrzną, żeby nie doznał szoku termicznego, a bardzo rzadkie
powietrze nie pozbawiło go przytomności. Uwielbiałem świeże
powietrze. Wychodziłem często. Odsuwałem ścianę, siadałem na
skraju i machając nogami jadłem marznące truskawki. Wolałbym
wiśnie, albo arbuzy, jednak pestki… Zbyt wielka pokusa, by plunąć
nimi, nie przejmując się, że parę kilometrów poniżej jacyś
ludzie…
Dzisiaj
chmury były gęste jak bita śmietana i płynęły leniwie,
rozcinane płaszczyznami Schodów na dwie części. Choć było
chłodno zdjąłem skarpety i zanurzyłem stopy w wilgotnej masie.
Uczucie niepodrabialne, nieco łaskotliwe, tkliwe i jednocześnie
brutalnie rzeczywiste. Miłe. Tak pomyślałem. Sięgnąłem dłonią
i nabrałem garść tej śmietany. Śnieżki są żałośnie twarde w
porównaniu z garścią chmury. Ta była w pełni plastyczna, jeśli
nie ściskać jej zbyt mocno. Wtedy uwalniała się z niej woda, a
kulka zmniejszała się, aż znikła. Kiedy jednak zachowało się
delikatność ruchów, wtedy można było osiągnąć każdy kształt.
Zacząłem od prymitywnego bałwanka, potem przyszła pora na
baranki, strusie i hipopotamy. Gdy tylko uznałem, że twór był
gotowy – puszczałem go w rejs po niebie. Głupie? Być może. Ale
ile dawało radochy, kiedy kolejny okaz startował z dłoni.
-
Szkoda – powiedziałem chyba na głos – że ci tam, w dole, nie
zobaczą tego. A może…
Myśl
była tak zuchwała, że aż mnie zmroziło. Bardziej, niż od wiatru
nieustannie okradającego mnie z ciepła. Skoro jednak mogłem z
chmur lepić płynące rzeźby, to może nawis chmur mnie uniesie?
Mokre są, a woda ma swoją wyporność. Powinno się udać – kiedy
już oswoiłem się z myślą, że to materia, a fizyka lubi być
konserwatywna, dobrze wychowana i zachowuje się zgodnie z zasadami,
choćby nie wiem co… mrzonka zaczęła wyglądać realnie.
Nie
widziałem, jak gruby kożuch chmur płynie pode mną, ale to kwestia
kilku telefonów. Do znajomych z niższych pięter. Po godzinie
strzępienia języka, pod pozorem przyjęcia za tydzień u mnie
wiedziałem już, że wstęga chmur ma około trzystu metrów
głębokości. Trzysta metrów wacianej wody. Z takich chmur właśnie
musiał spaść deszcz żab, czy karasi. Teraz zostało znaleźć w
sobie odwagi na tyle, żeby zejść z platformy i poddać się
żywiołom. Pływać umiałem doskonale. Z chodzeniem, to nawet
beztalencia sobie radzą. Z ostrożności przewiązałem się długą
liną i umocowałem ją do solidnych rur. Pierwsza stopa wystawiona
za krawędź opierała się o nicość. Puchatą, łaskotliwą
nicość, pełną wody. Nabrałem haust powietrza i odbiłem się
drugą stopą. Pochłonął mnie mleczny ocean. Krzyknąłem, bo
emocje w takich chwilach mijają granice milczenia. A potem usta
wypełnił mi trzystumetrowej głębokości ocean.
Machnąłem
rękami, usiłując wypłynąć, bo pochłonęły mnie chmury i z
każdą chwilą zmierzałem wciąż bliżej dna. Ruch opadający
ustał! Mogłem poruszać się w tej niebiańskiej wodzie. Wodzie,
którą mogłem oddychać, jeść, albo pić. Powietrzna ryba! Woda o
kilometry ponad stałym lądem była inna. Pływanie dawało poczucie
wolności, radość pierwotną. Płynąc widziałem warstwy o różnej
gęstości. Kwestią czasu było znaleźć fragmenty bardziej nośne,
a nawet bezludne wyspy, na których można byłoby stanąć i
odpocząć po wyczynach pływackich. Skorzystałem z pierwszej
okazji, gdyż emocje pożarły sporą część sił witalnych, a
codzienny dostatek cóż… zazwyczaj byłem śmierdzącym leniem.
Nie robiłem nic, co wymagało wysiłku, a pływanie, to jedna z
bardziej wyczerpujących atrakcji. Unikałem sportu, chyba, że przed
monitorem, spacer uznawałem za marnotrawstwo czasu. Jedyne co
robiłem w miarę regularnie, to przesiadywanie na otwartym tarasie,
by machać nogami. Wstyd.
Z
mojej tymczasowej wyspy rozglądałem się, jak daleko odpłynąłem
od Schodów. Prądy powietrzne zniosły mnie co najmniej na pięćset
metrów, ale ocena odległości na oko, to umiejętność wymagająca
wprawy, której nie miałem… Trzy kilometry? Nie przepłynę aż
tyle, a wiatr wciąż spychał moją wyspę dalej od domu. Nigdy tyle
nie przepłynąłem. Tym bardziej pod prąd. Gorączkowo szukałem
rozwiązania problemu. Gdyby tak znaleźć ścieżkę większej
gęstości… Takiej gęstości, jaką ma wyspa. Mógłbym wtedy
przejść ten kawałek na nogach. Pieszo nie było daleko. Z brzegu
macałem „grunt” wypatrując charakterystycznej barwy, jednak los
nie sprzyjał. Schody przecięły taflę chmur, a szczelina między
połówkami poszerzała się. Rzeka pełna błękitu i zbyt rzadka,
żeby pływać. Rzeka czystego powietrza, w którym można tylko
spadać. O gorsza wiatr zmienił kierunek, a błękitna rzeka
zaczynała wić się niczym górski strumień w rumoszu skalnym.
Siedziałem
zdruzgotany, a nadzieja wklęsła tak głęboko, że nie umiałem jej
w sobie odszukać. Schody karlały w oczach. Musieliśmy… musiałem
oddalać się szybciej, niż chciałem. Schowałem głowę w dłonie.
Poddałem się. Nikt nie przygotował mnie na porażkę. Całe życie
powodziło mi się ponad miarę. Zawsze obok był ktoś, kto dbał,
żebym nie potłukł sobie delikatnej pupki, brał na siebie
odpowiedzialność i walczył z przeciwnościami losu. A teraz, z
własnej głupoty zostałem sam na bezludnej wyspie wiele Kilometrów
nad ziemią. Mogłem kląć, ale co by to zmieniło? Usłyszałby
Bóg? A jeśli nawet, to nie pomógł tak wielu klnącym… dlaczego
dla mnie miałby zrobić wyjątek? Znienacka pojawił się jakiś
dźwięk inny od dominujących. Na progu słyszalności coś
skrzypiało. Ale co? Zerwałem się na nogi i rozglądałem wokół.
-
To ta brzytwa, którą muszę schwytać, nim utonę? - zapytałem
samego siebie nim zacząłem wrzeszczeć – Ratuuuunku!… Heeeej,
tu jestem!
Dźwięk
narastał, zbliżał się, jednak poza skrzypieniem nie dobiegały
żadne dźwięki sugerujące choćby człowieka. Wreszcie dostrzegłem
– drewniana łódka obłażąca z zielonej farby. Taka, jaką
wędkarze wybierają się na środek jeziora, gdzie ryby są czystsze
i nie wycierają brzuszkami dna. Wiosła skrzypiące o dulki trzymał
gość w kapturze, wiosłujący z wysiłkiem.
-
Czołem brachu! - chrypiącym głosem dał znak, że mnie widzi –
Nie musisz się drzeć. Ale wybrałeś doskonały moment, by zacząć.
Miałem wracać, bo chyba tafla wznosi się wyżej niż zwykle, a pod
górę kiepsko się wiosłuje. Próbowałeś?
-
Eeee… - moja radość zabrała mi elokwencję – Jaaa… nigdy w
życiu. Pierwszy raz wyszedłem.
-
No tak – skwitował gość – Laik boso porywa się na ocean
wznoszący. Wam młodym, to rozum chyba odparował od życia w
cieplarnianych warunkach. Przenieś się w chłodniejsze rewiry, bo
tu długo nie pożyjesz!