poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Pisk pisklaka i szlochy lochy.

 

    Stężenie urody w centrum może oszołomić co mniej odporne osobniki, a dorastające dziewczęta zmusi do błyskawicznego opancerzenia ciał i umysłów na wszechobecną ciekawość i apetyty nie zawsze ugrzecznione wychowaniem. Sądziłem, że błękitno-różowa ślicznotka ubrudziła sobie nosek, ale to tylko biżuteria tłoczyła się walcząc o moją uwagę, niepomna, że wzrok mam nietęgi. Młoda pani nie wiedziała, jak należy nosić kołczan prawilności i zamiast brać przykład z pulchnego pana, nosiła go jak zewnętrzną nerkę, w każdej chwili gotową do wypróżnienia. Kolejna młódka usiłowała ożywić własny srom czerwienią koronki, wiodąc na zatracenie swojego mężczyznę, który brodę miał tak gęstą, że przewyższała wszystko, co w kategorii włosy posiadać mogła jego wybranka. Pulchniutka dziewczyna w kabaretkach, na które dałoby się złapać jedynie grubą rybę czekała na dostawę diety uzupełniającej jej pełne kształty. Jej koleżanka raczyła świat rozcięciami białej spódnicy, zachowując stoicyzm w oczekiwaniu na paszę. Ja tymczasem cierpiałem dysonans poznawczy, bo z jednej strony bluzeczka chyba bardzo się zbiegła w praniu, lecz głębokość dekoltu sugerowała, że raczej się rozciągnął. Jeśli to był dekolt po skurczu, przed nim musiał być naprawdę imponujący. Może nawet przekraczał granicę, kiedy bluzeczka mieściła się we własnej definicji. Szczupła blondynka drapała się po łydkach bucikami. Najwyraźniej łydki zostały mocno pokąsane męskim pożądaniem.


    Dwóch Kozaków w autobusie ględziło o Bóg wie czym, ale jednemu spodobała się piękna dziewczyna siedząca samotnie. Jeden z nich podszedł do niej i zapytał czy mówi po ukraińsku. Skąd w ogóle taki pomysł, zeby ktoś w Polsce gadał w wymierającym języku? Choć zaprzeczyła usiłował ją poderwać i konwersował całkiem elegancko. Do czasu. Gdy dziewczyna wysiadła, wrócił do kolegi i szydził z biednej dziewczyny zaśmiewając się z bzdur, jakich jej naopowiadał. Mój szacunek dla tego narodu dawno wygasł, a jego miejsce zastąpiły uczucia niepochlebne. Trzeci rok siedzą iu nas, a jak chciał dziewczynę poderwać, to nawet dzień dobry po naszemu nie umiał? Zdolniacha! Taki, to świat zawojuje jak nic.

Spory sporysz sporadycznie wywołuje spory.

     Miasto nawet nie zauważyło mojej nieobecności, zajęte remontami i czym tam jeszcze. Trwa, jak trwało. Już-nie-ruda Kobra piękna w smutku przemijania osadziła mnie w codzienności, potwierdzając właściwość miejsca i czasu. Nieznajoma sprawdziła jak czułaby się na jednym z wielu wolnych miejsc i uznała, że najlepiej wygląda stojąc. Ja tymczasem wspominam wczorajszy widok zza okna. Czwórka dzieci bawiła się na placu zabaw, a każde z nich było dziewczynką, co zaburzało rachunek prawdopodobieństwa. Dwie z nich były pół krwi Afrykankami, jedna Azjatką, a ostatnia Europejką, jednak czy mówiła po polsku, tego nie wiem.


    Piękna kobieta w niebieskiej spódnicy z rozcięciem pozwalającym na dowolną długość kroku wyzwala we mnie nietypowe pytanie – czy można maszerować szpagatami? Potem kontempluję napis na murze – W ŚWIECIE PEŁNYM NIENAWIŚCI MIŁOSIERDZIE JEST WYRAZEM BUNTU. Starsza pani otoczyła mnie (i nie tylko) aureolą aromatu z siatki. Cały świat wokół niej pachniał koprem. Zerkam prze okna tramwaju. To chyba doskonały rok dla wiesiołków i dziewanny. Wystarczy dostroić wzrok do ich żywej żółci, by dostrzec, jak wiele z nich zaszczyca Miasto swoim istnieniem. Wewnątrz mamusi, choć niewysoka, a może właśnie dlatego, zdawała się być bardzo duża, co absolutnie nie kłóciło się z jej urodą. A jej cukrowo-różowa córeczka, całkowicie była pozbawiona wielkości, którą najwyraźniej skonsumowała uroda. To widzenie utwierdza mnie w przekonaniu, że piękno jest wartością niezależną od wagi i wieku.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Zboczeniec na boku zbocza pojadł boczku.

 

    Łysolem był nieortodoksyjnym. Spod, a raczej nad opaloną skórą głowy pojawiały się, niczym z wyrojonego właśnie mrowiska całe watahy czarnych włosów. I nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego, gdyby nie miedziana broda. Taka świeża, jeszcze bez patyny.


    Pięknie opalona pani siedziała na ławeczce i zdawało się, że pilnuje swojej księżniczki pełnej różu i radości. Jednak dziecko poszło z panią w biało-niebieskie paseczki, a opalona została, by nacieszyć się słońcem. Radość chyba jej nieźle dopiekła, bo uciekła (czyżby do piekła?). Detaliczny wiaterek rozczesuje gałęzie drzew, a okolicy pilnuje cisza. Dobra, niezbyt gęsta i dająca wytchnienie. Na tarasach kwiaty w dużo gorszej kondycji niż w zeszłym roku, co jest powszechnym zjawiskiem. Spoza pootwieranych okien dobiegają aromaty niedzielnych, więc bardziej wyszukanych obiadów. Miło powęszyć, choć przecież większość wrażeń pobieram wzrokiem.

sobota, 9 sierpnia 2025

Kronika kornika.

 

    Nie ma to, jak na własnych śmieciach. Choć wakacje, to nie przelewki i zdarzają się zbyt rzadko, to jednak. Tutaj nawet obcy wydają się swojakami, lokalna uroda łatwiejsza do dostrzeżenia, a kiedy wydaje się kasę, to trochę mniej boli. Najwyraźniej jestem rasistą, a nawet nacjonalistą. I eskaluję. Dobrze mi wśród swoich, obcych toleruję, rozumiem, kiedy pojawiają się jako turyści, chcący poznać świat, w którym mieszkam. Nie marzy mi się absolutnie, żeby Polska stała się rajem na ziemi dla obcoziemców, którzy nie zamierzają skalać wybujałego ego integracją z „naszymi”, tylko chcą nawracać mnie na swoją modłę, choć to oni są gośćmi, czerpiącymi z łaskawości polityków, bo nie mojej, gdyż ja jestem niechętnym płatnikiem politycznej dobroczynności na rzecz tych, którzy pchają się tu, licząc na darmowe życie, które jak wiem – nie istnieje.


    I zdumiewa mnie monstrualne rozdawnictwo z państwowej kasy, kiedy nikt nie pyta, czy naród ma życzenie, aby ich krwawica poszła na uchodźców, imigrantów, nielegalnych emigrantów, przesiedleńców, ofiary wojen i wielkiej polityki. Nie wiadomo kogo jeszcze wiatry dziejów sprowadzą tu i na kogo jeszcze trzeba będzie łożyć, zapominając, że nasze dzieci też głodują, nasi powodzianie wciąż opłakują straty, ale już w zapomnieniu, bo media mają nowe wątki, którymi podpalają emocje tłumu.


    Wracając z wakacji, zastaję dom pusty, wymagający opieki, obecności, dotyku. Nie powiem, że pracy, bo praca to coś, co robi się za pieniądze. W domu trzeba raczej wydawać, więc jest to hobby, sport, albo uczucie. Wszystko, ale u siebie, smakuje lepiej, jest bardziej poukładane, oswojone, przewidywalne. Lubię, kiedy ręka sięgająca do szuflady dokładnie wie, co tam znajdzie i znajduje niezawodnie.


    A skoro tak, to nadszedł czas by wymienić wiosenne kwiaty na jesienne, wypchać lodówkę, stygnącą daremnie przez dwa długie tygodnie, poprać, powyciągać i pochować. Podzwonić, że żyję. I żyć, żeby nie dzwonić, a być. W drodze na przystanek z leciutkim uśmiechem mijam przechodniów (przechodzianki? Przechodniczki?) piękniejsze od wszystkich oglądanych w wakacyjnym świecie. Choć ubrane kompletniej, choć spieszą ku obowiązkom, albo wprost z nich wracają, to jakoś głębiej w sumienie wpada mi ich obraz.


    Kwiaty łatwiej znaleźć na klombach niż w kwiaciarniach, które wiosną aż kipią kolorami. Za późno? Zbyt wcześnie? Market został i kolejna podróż w rosnącym skwarze – nie, nie żałuję, że tam było mniej upalnie, bo pogoda nie śmiała zakłócić mojego odpoczynku, a tu gorąc, gdy już dopada mnie służba za chleb codzienny. Jest dobrze. Dobrze jest, albo i lepiej. Narzekanie, to nie dla mnie. Niezwykle wysoka mamusia z jedną pociechą w wózku, drugą radzącą sobie na dwóch nogach i trzecią wypełniającą dopiero jej sukienkę, aż zaczyna prześwitywać, ukazując dyskretne sznureczki bielizny jedzie w innym celu i gdzie indziej znajdują się końce jej ścieżek, a przecież spotykamy się w drodze powrotnej. Sąsiad z dołu chyba dopiero wyjechał zostawiając mieszkanie pod czujnym okiem rodziny, która nie ufa nieswoim przecież pieskom, więc prowadza je na smyczy, choć one znają osiedlowe ścieżki lepiej ode mnie i zawsze trafią do domu. Niepokoi mnie brak trzeciego okazu, najmłodszego, więc najbardziej niesfornego. Czyżby rodzinka wyprowadzała je na raty? Dwie osoby, dwa psy, a trzeci czekał na drugą zmianę?


    Jestem. I będę – taką mam nadzieję. Do przyszłego lata, chyba, że coś mi odbije, bo wyjeżdża się po to, by wracać i opowiadać. Więc może trzeba wyjechać?

piątek, 8 sierpnia 2025

Splot plotek pod płotem.

 

    Piękna kobieta jechała z dzieckiem, skromnie wyposażona w biżuteryjną galanterię, nie miała nawet obrączki. Opalona, o wyblakłych chyba zielonych oczach, z uśmiechem, i francuskim manikiurem. Wespół śmiejemy się, gdy na korytarzu babeczka, z gatunku znanego wszystkim – królowa towarzystwa, wszystkowiedząca pani porada, lekarstwo na nieuniknione, mimo że telefonicznie, to tak głośno, jakby chciała dokrzyczeć się analogowo, poucza kogoś, jak ma wsiąść do pociągu i niech się pospieszy (jakiś facet nie wytrzymał ciśnienia i odkrzyknął pani, że jeszcze ma czternaście minut, więc nie ma pośpiechu, bo nogi połamie) i cały wagon spakietyzowany przedziałowo miał ubaw. Mama z dwójką dziewczynek nie zdołała kupić trzech miejsc w jednym przedziale, więc mota się między samotnie siedzącą starszą, a młodszą córeczką. Kiedy wreszcie się uspokaja, zasypia po męsku, z nogami szeroko rozłożonymi, eksponując juvenalia okryte dopasowanym do stanu posiadania dresem.


    Pod wiaduktem w Poznaniu widzę rozłożone materace z pościelą, na których siedzi kobieta z siatkami i dwójką dzieci. Najwyraźniej ów wiadukt jest ich domem - tymczasowym, jak wszystko co posiadają. Pociąg zatłoczony, jakby docelowo planował dojechać do raju, a on ledwie do Krakowa ciągnie. Tłok w przedziałach korytarzowo uzupełniają młodzi Niemcy, o farbowanych na żółto włosach, albo pokancerowani i zagipsowani nadgarstkowo, samotne kobiety obładowane jakby wracały z bardzo udanego świniobicia. Wyjechaliśmy spod chmur i drobnego deszczu, więc wrotycze, nawłocie i wiesiołki między torami śmieją się mocniej, niż te nadmorskie. Gdzieniegdzie już po żniwach, gdzie indziej dopiero się zbiera, albo i nie.

Krew krewniaka krewetki.

 

    Ech! Żegnajcie kobiety o podrażnionych po goleniu pachwinach i zapiaszczonych biustach. Mężczyźni-boje wybrzuszeni bardziej niż wulkany przed erupcją, sprzedawcy śmieciowego żarcia, oscypków, dmuchanych pontonów i koralików z muszelek. Wrzasku spełnienia, wracających z podboju mola, fal, czy innych głównie opierających się o cokolwiek syren, chichoczących w intencji poranka bezsilnego. Do zobaczenia nieprzespane zachody słońca i niewidziane wschody, mewie budziki, zjednoczony szumie wiatru i wody, który potrafi ogłuszyć niepostrzeżenie. Już nie będę brudził plaży stopami z dość dobrą pamięcią kroków minionych, choć często wcale przez to nie dumnych. Załoga do wozu i odjazd.


    Do być może morze!

czwartek, 7 sierpnia 2025

Kucharki z barki wzięły karki na barki i miarki siarki do czarki zaniosły do arki.

 

    Słońce zwietrzyło już sensacyjną wieść, jakobym wracał w pielesze, więc postanowiło od jutra spalić tych, co nie wracają. I dobrze im tak. Ja? Nie narzekam. Poszedłem zobaczyć, jak słońce przeszywa co pulchniejsze chmury, jak latające patyki zbierają się w sznury, by w zgodzie z nieśmiertelną pieśnią „w locie splątać się”. Na plaży dzieci mieszanych małżeństw, albo czeskie, względnie niemieckie, bez różnicy – każde z zapałem przelewało morze gdzie indziej, a że efekt był mizerny, zatrudniali dorosłych, jako wsparcie logistyczne.


    Ktoś wybudował na brzegu rozległą fortecę, inny basen ciut mniejszy od olimpijskiego, trzeci poświęcił pokłady talentu, by skomponować żółwia olbrzymiego i syrenę w 3D i muszę oddać artyście, że kurs medycyny estetycznej opanował w stopniu więcej niż celującym, gdyż jego syrenka celowała w niebo parą piersi tak dorodnych, że obezwładniających nastoletnie, pryszczate pyszczki przyszłych gwiazd kosza, czy siatkówki, a dziewczęta wolały nie porównywać się z syrenką, żeby nie wpaść w kompleksy.


    Woda, jak falowała, kiedym przyjechał, tak wciąż faluje. Nic to morze się nie uczy, wciąż powiela te same ruchy, jak jakiś automat. A temperatura wody wystarcza, by schłodzić piwko nie angażując drogich obecnie zasobów energetycznych. Parki fotografowały się na tle braku zachodu słońca, młode mamy pilnowały nie tylko swoich pociech, pani w dresie i polarze siedziała na leżaczku i czytała książkę. Żeby wiśniowe lakierki nie przeszkadzały jej w lekturze, zsunęła je z nóg, pozostając w wełnianych skarpetach.

Drozd żre drożdże.

 

    Nieogolony jegomość maszeruje ku morzu pożerając bułkę wprost z papierowej torebki, a swoim pojawieniem się zaburzył próżnię ludzką. Wróble debatowały nad czymś w gęstwinie jałowca, ale na wszelki wypadek przeczekały przechodnia, żeby nie podsłuchał niechybnie tajnych planów na dziś i pikantnych ploteczek z alkowy.


    Trzy biegusy ścigały cofającą się falę, by dopaść jakiś kąsek i uciekały przed nadchodzącymi, a robiły to o wiele sprawniej niż ludzie, którzy zawsze się przy tym ochlapią wodą. Rozkosznie nadmiarowa młódka przed obiektywem ćwiczyła pozycję numer siedem i uśmiech numer pięć, albo odwrotnie, co wcale nie umniejszało jej bladziutkiej, acz dobrze rozwiniętej urody. Ciężarna pani w czarnej sukni nieomal do ziemi kluczyła granicą piasku i wody, omijając jedyne uśmiechnięte istoty – dzieci, które mogły sobie pozwolić na występy bez kąpielówek, czy markowego stroju kąpielowego.


    Uśmiechnięta Córka Rybaka próżniowo zapakowała wędzone tradycyjnie cuda, by przetrwały powrót z wakacji, a choć rachunek mógł oszołomić (jak rozpusta, to bez granic), ja również cieszyłem się i wciąż mi nie przeszło. Oszczędzał będę później. A teraz, chwila na spakowanie, dwie chwile na kąpiel, a potem się zobaczy. Rankiem azymut powrotny wyznaczy zegar, ale warto było. Zabieram ze sobą brelok do kluczy – materiałową mewkę od lokalnej artystki, dwa obrazki marynistyczne, trochę skarbów od miejscowego bursztyniarza i wędzone (ale nie zwędzone) ryby. Zapewne rozrzutność jest wadą, ale jak się powstrzymać przed pięknem? Kto wie, czy przyszły rok będzie równie piękny. Wolę nacieszyć się, póki to możliwe.

środa, 6 sierpnia 2025

Nie na temat.


    Tak mnie nieustająco dręczy, że od „powodzi tysiąclecia” minęło prawie trzydzieści lat i przez cały ten czas wydawana była ciężka forsa na „nigdy więcej podobnych dramatów”. Do spółki z Niemcami i samodzielnie, w kożuszku ekspertów, znawców i innych wiedzących lepiej. Budowało się zbiorniki retencyjne, monitoringi stanu cieków, robiło plany gospodarki wodnej i co?


    Praktycznie każdego roku dzieją się dramaty jak nie na Odrze, to na Wiśle, względnie na pomniejszych rzeczułkach, wzbierających pod wpływem byle deszczu – wcale nie biblijnego. A pamiętać trzeba, że zimy mamy bez śniegu, suszą hydrologiczną straszą nas każdego lata, rzeki latem wysychają ustanawiając życiowe rekordy, więc skąd te powodzie?


    Nie mam dostępu do wiedzy tajemnej, jednak zdrowy rozsądek podpowiada, że skoro latem mamy suszę, to zbiorniki retencyjne mogłyby otworzyć wrota i wylać to, co się zimą i wiosną nazbierało. Poszłoby toto powolutku do rzek i szlag jasny trafiłby suszę. A przy okazji zbiorniki puste czekałyby na jesienne deszcze, żeby się napełnić i (być może) opróżnić przed zimą, żeby mieć miejsce na wiosenne deszcze i odwilże. A tu co? Ledwie dwa dni deszczu i całe powiaty toną.


    I tak na przemian nadchodzi susza-potop-susza-potop. Do obrzydzenia. Trzydzieści lat kombinowania na poziomie rządu, samorządu, naukowców, polityków, prawników i wydawania ciężkich, nie tylko unijnych milionów bez sukcesów? Bo alert RCB w telefonie, to jedynie wyraz bezradności w obliczu niczym niewyróżniającego się deszczu. Zresztą – jak skonsumować tę nieszczęsną informację, że pada? Dokupić dwie pary kaloszy, czy gnać do sklepu po sto litrów wody i dwadzieścia bochenków chleba? A może prosiaczka z piwnicy na strych wyeksportować razem z michą i toaletą?


    Jedyna korzyść, to ta, że latem na zbiornikach można swobodnie żagle rozwinąć i popływać, jeśli ktoś zdąży wyszarpać odszkodowanie po zalanym majątku i zainwestuje w przyzwoity jacht.

Czterech braci.

 

    Przyjdź. Nocą, gdy księżycowy cień sięgnie ramion dębu rozłożystego niczym wieniec szlachetnego dwunastaka i wysrebrzy polanę. Każdy dzieciak we wsi zna drogę, choć strachu wielu się objadło i za dnia.


    Każdy rozpali ogień i będzie czekał, czy to właśnie jemu dorzucisz drew, by jawnie zostać jego panią. Żaden na drugiego ręki nie podniesie, lecz widzieć ciebie w nieswoich ramionach, to nazbyt wiele.


    Krew niewinną na białej sukience jednemu w wianie zaniesiesz na waszą gospodarkę, bo komu noc minie daremnie, pójdzie precz, gdzie tylko Światowida wzrok sięga nieustannie, by nigdy nie wrócić, co krwią przysięgniemy przed ostatnią wspólną wieczerzą.


    Przyjdź. Jednemu.

Drzemie dżem z marmoladą na marmurowych ladach.

 

    Na deptaku dostrzegam powtarzającą się stałą. Panowie, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są samotni, niemal bez wyjątku wędrują ze sporymi, pełnymi plecakami zawierającymi „must have” istot, dzięki którym owej samotności zarzucić im zwyczajnie się nie da. Towarzyszące im panie, zdecydowanie rzadziej trzymają coś w rękach, musząc nieustannie dźwigać swoją olśniewającą urodę, a czasem kaprysy dzieciątka (jeśli nie zostało zapakowane w wózek spacerowy, względnie modny tutaj wózek transportowy – coś na kształt TIR-a kabrioletu z napędem jeden koń niemechaniczny, potrafiącego unieść nawet dwie, dobrze zaopatrzone na niezmordowany bój z morzem jednostki nieletnie).


    Przyjaciółki od zawsze, czyli od góra nastu lat, by uniknąć plagiatu jedna w bieli, druga w ostrym kontraście, szły beztroskie niczym skowronki, wymachując włosami, kończynami i atrybutami, bo w końcu jeśli nie teraz, to kiedy. I może dlatego, że ich radość była równie okazała, jak sylwetki – wyglądały prześlicznie i grzechem byłoby nie zerknąć po raz drugi, tym bardziej, że urlop nie z gumy i pora myśleć o zwijaniu żagli i rejsie do portu macierzystego, szczęściem nie do suchego doku na przegląd hmmm... podwozia? Mewy niczym straż pożarna na sygnale zawodzą poza zasięgiem wzroku, ale nie słuchu i jeśli coś gaszą, wolę nie wiedzieć w jaki sposób. Chmury ustabilizowały się w puchate bałwany, tyralierę Bibendum’ów, spomiędzy których ostrożnie wychyla się słońce.

Pechowiec pochowa puchowe pacholę.

 

    Wiatr sprawdza, czy liście dobrze trzymają się drzew, ale nie upiera się, kiedy kończy testy bez efektów. Młodziutkie piersi sztywnieją pod jego dotykiem bardziej nawet, niż od słonej wody, która pieni się i wspina sama na siebie, żeby przylepić się do nieostrożnego ciała i ogrzać się, nie zwracając uwagi na nieżyczliwe myśli z jakimi spotykają się te karesy. Nad plażą unoszą się latawce wyczyniające sztuki niedostępne pilotom, a samotny surfer napędzany spadochronem pojawia się i znika w dali ciągnięty z animuszem poprzez wygrzywiające się fale. Gdyby tylko chciał w mig dostałby się na skandynawskie wybrzeże, jednak skrupulatnie trzyma linię horyzontu i wraca na nasz brzeg, nim wzbudzi niepokój pograniczników.


    Ratownicy okutani w służbowe czerwienie niechętnie patrolują linię brzegową, grupka obozowiczów karnie siedzi po pępek w wodzie i czeka na zmiłowanie nadzorców, by uciec do miasteczka parawanowego. Słońce usiłuje wysuszyć piach na wydmach i plaży, wiatr robi co może, żeby się nie udało. Łatwo iść z wiatrem, pod prąd uszy doznają wstrząsu. Hałas można rozpoznać dopiero po zejściu z piasku. W epicentrum wyzysku, na skraju parku nadmorskiego sprzedają się wczesne obiadki, drinki schłodzone fachową ręką, lody i ciastka. Pamiątki, pośród których straszą kije bejsbolowe (na szczęście okryte warstwą pluszu) oglądane są w nieskończoność i podziwiana ich cena. Im bliżej brzegu – tym wyższa. Podobnie jest z bursztynem, choć to paradoksalne, bo w końcu często jeszcze tego roku wyszedł był z wody, więc gdzie ma być tani, jak nie tu właśnie?

Biegać po deptaku, czy deptać po biedaku?

 

    Piękna, wysoka, nastoletnia, okryła kruchość niewieścią sfatygowanymi glanami, portkami w panterkę i nieśmiertelność czarnego „topu” mozolącego się, by imitować skromność w obliczu rozpusty bujającej się na dekolcie. Niepiękny, z kolczykiem, żeby choć trochę dorównać urodzie swojej wybranki silił się na punktową efektowność dredów wyglądających, jakby nimi posprzątano przedsionek piekła, stał obok. Oboje zmierzyli wzrokiem asortyment straganów nim poszli wyraźnie zniechęceni, mijając srebro i niemal szlachetne kamienie. Uczucia zakopali tak głęboko w sobie, że na zewnątrz nie widać było nic sensownego. Słup ogłoszeniowy bardziej tętnił życiem od tej parki.


    Pojedyncze parasole na chodnikach mogą sobie pozwolić na swobodę rodem z deszczowej piosenki, ale jakoś nikt nie tańczy, choć deszcz pada interwałowo – chwilę jest, później robi miejsce dla słońca, żeby beton chodników nie przemiękł i wraca, by się nie rozsechł. Kolarze płci wszelakiej krążą po deptaku nie przerywając prasówki, czy wymiany plotek.


    Czytam o krążącym po morzu śródziemnym okręcie podwodnym, eskortowanym przez holownik i okręt szpiegowski, który zastąpił jednostkę wywiadowczą i dumam, bo mi się nijak nic nie zgadza. Jak tę żałosną „flotę wojenną” nazwano by, gdyby pochodziła zza oceanu? Wcześniej, bo właśnie basen Morza Śródziemnego opuścił rosyjski tankowiec, statek handlowy i korweta. Został holownik jako eskorta? Może ów podwodniak ledwie zipie i trzeba go ciągać na sznurku jak dziecinną wywrotkę po chodniku? A na przykład pluskający tamże amerykański lotniskowiec ma do towarzystwa zaledwie dwa niszczyciele rakietowe polujące na wrogów demokracji i życiowych interesów amerykańskich. Nurtuje mnie również wątpliwość, co może wyszpiegować okręt, o którym z góry wiadomo, że jest szpiegowski. Eksperci twierdzą, że jest naszpikowany systemami nasłuchu. Ja nasłuchuję, kiedy się boję, ale ja jestem dziwny.

Nawilgła wilga.

 

    On był zaledwie urodziwy, ona urodzajna. Stali, dotykając się nie tylko od niechcenia. Raczej głodni siebie, niż znudzeni. Oglądali coś obojętnego na straganie pełnym odpustowych towarów, których przeznaczenie odkryć miały dzieci. Te mniej toksyczne, które zdążą chwilę pobawić się, nim zaczną dociekać co jest w środku, jak to działa i czy bez nóżki lala dalej będzie pięknie tańczyć. Ona paznokciami malowała mu obietnice na kręgosłupie, on sprawdzał, jak mocno zwarła pośladki. A kiedy położyła mu głowę na ramieniu, świat się dla nich skończył, choć oni dla świata wcale nie. Zwykła, jeśli młodzieńcze uczucia mogą być zwykłe, miłość. Zaborcza, bezwstydna, pożądliwa. Pragnąca więcej i więcej, bez końca. Kwitnąca pośród słów wielkich, jak nigdy, zawsze i do końca świata. Gdzie nieskończoność zaczęła się wczoraj i już trwa od zawsze i prędzej świat się skończy, nim nadejdzie jutro bez. Bez niej, czy bez niego. Bez nich. Nietykalni, nieosiągalni, żyjący pod kloszem hermetycznym dla zewnętrza. Nieporadni, więc wzbudzający uśmiech zabarwiony mieszanką uczuć sprzecznych. I choć niezbyt efektowni, to piękni w tej swojej naiwności nieskażonej doświadczeniem i zawodem. Niech się darzy. Niech trwa ta wieczność, choćby tydzień, czy rok, jeśli zdoła. A może im się uda? Wyglądali na takich, którzy wierzą w to niezachwianie.

wtorek, 5 sierpnia 2025

Sucha skrucha słucha zucha-kucharza.

 

    Zabiedzone syrenki szły znad morza tak chude, jakby ongiś trwale rzuciły dietę rybną na rzecz zerokalorycznych wodorostów. A może to była jedna, tylko cierpiąca na swoiste rozdwojenie jaźni? Na wszelki wypadek chuchnąłem w dłoń i powąchałem – osobisty alkomat wykazał zero, więc to nie fatamorgana zamroczeniowa. Syrenki były wysokopienne, zgrabne, wybiegane… znaczy wypływane niemal do kości i oczywiście okryte w nieśmiertelną czerń, na której ostatnie, drobne mięśnie toczyły świętą wojnę światła z cieniem. Po opalonych udach, niczym bluszcze, wspinały się różane tatuaże, po promieniejącym młodością ciele ześlizgiwał się wzrok co bardziej spragnionych samczyków.


    Syrenki podążały rączo, więc pewnie ku jakiejś bezpiecznej przystani, albo naprzeciw życiorysom niechlujnym i zasługującym na błyskawiczne i nieodwołalne skarcenie przez cnotliwe córy morza. Mijały z wdziękiem wzbudzającym podziw napływowych turystów szopy pełne cudów, dmuchanych jednorożców, młotów Thora, smoków ze wszystkich możliwych mitologii, z wyjątkiem im (jej?) bliskich. Mijając budkę z lodami usiłowały sprawdzić, czy wciąż mają moc w głosie, więc zaśpiewały ukradkiem uwodzicielską pieśń, udając zachwyt nad paletą lodów o smakach i barwach równie egzotycznych jak dmuchane zabawki, jednak sprzedajna, starsza pani cierpiała niedowład słuchu zapewne, gdyż nie uległa trelom syrenim. Może gdyby jedna z nich była syrenem jurnym o wzroku dzikim i sylwetce odbierającej rozum niewiastom i sztywność w kolanach, ale dwie szczapki naprzeciw istoty oprawionej w ciało niebanalne, demonstrujące kobiecość pełną i nieskrępowaną tak, że nawet cień aż się uginał pod naporem atrybutów i rzeźbił w deptaku dziury skwapliwie wypełniane przez rozgorączkowaną wodę – takiej uwieść się nie dało.


    Dzieciątka kwiliły swoje drobne niezaspokojenia, bo pić, bo lodzika, bo mamo-daj, kup-mi-kup-mi-tato-bo-ja-nigdy-jeszcze…. Albo mi-się-chce-piasku! Albo jeszcze-trochę-wcale-nie-jest-zimna-popatrz! Gardła sekcji siatkarskiej kształtowane obozowymi nocami wyschły nagle, a trykoty drgnęły ku górze krzepnąc wewnętrznie, gdy reprezentacja wkrótce-męska mijała dualną syrenkę. Być może niektórzy zamierzali porzucić sportową karierę na rzecz owej piękności, zuchwale mniemając, że kto-jak-nie-on, ale nadzór właścicielski w postaci bezdusznego tresera utrzymał szyki w ryzach, choć nieco zawstydzony kumulacją wzwodów sugerujących nadchodzące rękoczyny. Syrenki o rumieńcach kto wie, czy namalowanych, czy też spontanicznie wykwitłych, zgodnie sięgnęły w otchłanie torebek po cyber-papieroski, po komórki, zabawiając własne, zmęczone powszechnym podziwem dusze w oczekiwaniu na Peruna - dorodny okaz samca bez szyi przybyłego wkrótce samochodem bez dachu, gdyż pod żadnym seryjnie produkowanym nie byłby się zmieścił.


    Wiatr historii błyskawicznie wymiótł tak słowiańskiego Boga, jak i syrenki, nagle rozszczebiotane, odmłodniałe, uwodzicielsko piękne w oczach tego, który potrafi karcić i poskramiać. Deptakiem rozpłynęła się spalinowa chmura niedopowiedzianych zakończeń, rozwiana globalnym westchnieniem nieutulonych w żalu.

Prasówka cd.

 

    Poranny deszcz ostudził zapał na marszrutę brzegiem wody. Co za przyjemność, kiedy wilgoć ma się w 3D i nie wiadomo jak zachować suche sumienie. Prowokacyjnie zapytałem wyszukiwarkę, jak wyłączyć sztuczną inteligencję i otrzymałem wynik, który mnie rozbawił, ale tylko na chwilę. W wyniku otrzymałem pusty ekran. Pierwszy raz w życiu znalazłem zerową odpowiedź sieci. W obliczu powyższego, wszelkie pozostałe kwestie czytanki zdają się być z drugie ligi. Bo jak określić wagę powyższego z poniższym?


    - W ZOO urodziło się zwierzę uznane kilka lat temu za wymarłe – dziecię bez matki i ojca?


    - Instytut Pileckiego ma pracować nad cyklem referatów, co Polska ma oddać Niemcom, Żydom i Ukraińcom – podobno instytut jest na wskroś polskim.


    W obliczu wieści wzdycham i nie poprawia mi nastroju cała plejada gwiazd wskakujących, czy wyskakujących z odzieży na egzotycznych wakacjach, podróżujących toples w szyberdachu, czy wyrażających swoje niedoinformowanie z zakresu osiągnięć innych, które to osiągnięcia zasługują na medal z rąk prezydenta szykującego się na banicję.

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Kopciuszek zakopany w ciuszkach.

 

    Wyglądam przez okno, a tam brodaty, chwilowo spod recenzji estetycznej niewieściego oka zerwany Neptun w kaszkiecie, gra kolankiem w najlepsze, z nóżką w trzewiku zwanym sandałem rozmiar na moje oko czterdzieści pięć. Neptun dobrze odkarmiony, znać ryb i innych śmieci morza nie brakuje, a jego kucharz potrafi przyrządzić to i owo z ościstych stworów – może skusiła się jakaś pani spod Milicza, gdzie każda gospodyni potrafi na sto sposobów przygotować karpia, żeby ktokolwiek chciał jeszcze go jeść, gdy bieda sprawia, że zakupy w sklepie idą na zeszyt, a zejście mają produkty z półki najniższej a cena jest jedynym wyznacznikiem potrzeb, bo już niekoniecznie możliwości. Dawno temu rozmawiałem ze sklepikarką zaskoczoną, że położyłem pieniądz na ladę, to mnie uświadomiła, że tambylcy kradną rybę hodowlaną, a mięso widzą jedynie na święta. Więc kucharki muszą być naprawdę mistrzyniami w fachu. I są. Oblicze Neptuna również o tym świadczy.


    Jego plankton, narybek, czy jak tam nazywa swój przychówek buszuje w stertach plastiku i chyba czuje się jak w domu, czyli na głębinie. Nawet dzisiaj znalazłem na plaży sporo plastikowego, i metalowego barachła, dziecięcego adidasa, jakąś skarpetkę, fragmenty domu z bali, a może z Danii, a nie z Bali? Grunt, że w tym chłamie znalazłem także bursztyn jakieś dziesięć gram z okładem, cuchnący nieco padliną, czyli wzgardzonymi owocami morza. Widać zaszedłem kuchnię Neptuna od zaplecza, a on teraz stoi naprzeciw mojego okna i węszy, chcąc niewątpliwie wytropić złoczyńcę i odzyskać zgubę, a ja pospiesznie staram się ów aromat upłynnić nie tracąc fantu. Szorowanie szczoteczką, moczenie we wrzątku z płynem do mycia, to jak na razie za mało. A Neptun węszy, jakby znowu był głodny. Szlag! Do domu ma niedaleko, mógłby zawinąć się i pobzykać małżonkę, czy może kochankę, albo co on tam uważa za stosowne w kwestiach niekoniecznie prokreacyjnych, choć rozrywkowych i godnych wyrafinowanego piekła.


    Rusałki w leginsach, wytatuowane tak, że na rozczytanie ich należałoby poświęcić mniej wprawny w czytaniu życiorys minęły Neptuna chichocząc. Nie, żeby mu z nogawic intymność wystawała, albo żeby na plecach miał jakieś szykowne hasełko z poprzedniego sezonu/wcielenia. Może komentowały upojny wieczór w gronie samczyków alfa beta i omega (przeobrażających się kolejno, w zależności od tempa spożycia), może znały dowcip na miarę swoich wysublimowanych gustów, może zwyczajnie miały dobry humor, bo kasa wróciła z zareklamowanych zakupów, okres przyszedł, choć nie musiał, względnie poszedł nareszcie precz. Nie wiem. Neptun kasą nie grzeszył, albo był sknerą, gdyż plankton musiał zadowolić się wygnaniem precz ku następnym przybytkom i występkom z pustymi rączynami, siatami, brzuszkami i tylko w skrzelach żal skowytał jak w wymarłych wilkach pieśń księżycowa.


    I gdybym tak nagle miał zostać wieszczem, to w obliczu owej ascezy Neptuniej i pisklęcej, niespełnionej potrzeby posiadania, gorącej jak sny młodych Niemców o pani Lato trafiającej pożądaniem w niewinność ich nocnych malign, to już tej nocy nad lokalnym biznesem rozścieli się cień mroczny, mocno niżowy, kto wie, czy nie tragiczny i wypruje z prowizorycznego salonu sprzedaży plastik wzdęty od powietrza formowanego w kręgi, magnesy z pejzażami najbliższych okolic, bursztynowe mydełka, kufle z życzeniami wszystkiego pijanego, czy hop siup na drugą nóżkę. Niechby im choć po lodzie kupił, a nie sknerzy, jak kutwa skończona, której na piwko brakuje.


    PS. Neptun zniknął sprzed okna, więc nie wiem, czy wspina się do mnie po schodach, czy łoi piweczko w lokalnym ogródeczku, czy uległ latoroślom i teraz tapla się w chwale najlepszego ojca ever!

Podobizna podologa.

 

    Chłopczyka było tak wiele, że starczyłoby go na dwa niezależne żywoty, gdyby dało się też podzielić szczątkowy rozum, co już takie łatwe i oczywiste nie było. Siedział, jeśli można tak nazwać zastaną czynność na dwóch siedzeniach, między nogami trzymając plecak i patrząc na wpół martwym wzrokiem na stojących dookoła ludzi. Nie wiem, czy był naćpany, czy cierpiący na przewlekłą bezsenność, jednak jego tatuś siedzący z jego braciszkiem nieco mniej opływowym, zajmowali we dwójkę kolejne trzy miejsca i siłą woli powstrzymywałem się od pytania, czy skasowali tych biletów łącznie trzy, czy pięć. Szczęścia dopełniała pani z synkiem zajmująca następne cztery siedzenia, na które zwaliła toboły, żeby zająć się ze swoją księżniczką konsumpcją orzeszków ziemnych z puszki, batoników szeleszczących obłędnie i sam już nie wiem czego, bo mnie obrzydzenie wzięło. Podwójny cieleśnie i rozumny połowicznie dysponował miniaturowym radiem, którym bawił się z ostentacyjną lubością, zmieniając stacje z politycznych dyskusji, na szemrane wiadomości, a że słuch najwyraźniej miał także szczątkowy usiłował przekroczyć wbudowaną skalę głośności. Na moją prośbę, by wetknął sobie w uszy tę audycję, przystąpił do rozplątywania kabli słuchawkowych, co zajęło mu połowę życia, a kiedy wreszcie usłyszał, czego słucha, zerknął na mnie wzrokiem patroszonego dorsza i zapytał ojca, czy może usiąść obok niego, ograniczając zajętość do poziomu krzesełko na członka (rodziny i nie tylko).


    Autobus tkwił w korkach, posuwając się konwulsyjnie w pojedynczych centymetrach, orzeszki śmierdziały, debaty huczały, starsza pani udzielała porad z zakresu rozkładu jazdy i topografii miasta mniej więcej połowie pasażerów, poziom ogólnej szczęśliwości (mojej prywatnej) sięgnął dna. Kolejna świeżo opalona dama obarczona potomkiem z nausznikami medialnymi usiłowała rozmawiać z pociechą, ignorując fakt, że on ignoruje te próby, w zamian zajmując się fryzurą pasażerki siedzącej przed nim. Oczywiście niechcący, co nie zmieniło radości ciągniętej za włosy, gdyż podstawówkę dawno już ukończyła i podobne zaloty jej nie w głowie, szczególnie, że dziecię było jeszcze pod kuratelą prokuratorskich kompetencji.


    Miejski autobus kursuje z częstotliwością (choć to obelżywe pojęcie względem tego, co robi autobus) sztuka na godzinę. Nic więc dziwnego, że meandruje miastem tak, jakby na każdym istniejącym rondzie wykonywał jeśli nie pełne salto, to przynajmniej trzy czwarte. Do zwiedzania? Jak znalazł! Ale, kiedy człek dokądś zmierza, musi się uzbroić i to nie tylko w cierpliwość (może stąd te fistaszki?). Ekwilibrystyka pomnożona przez ilość zrealizowanych zakrętów stawia kierowcę na równi z uczestnikiem zabawy w wesołym miasteczku,, gdzie pojazdy zasilane pantografem zderzają się bez końca na ciasnym placyku i cała radocha polega na walnięciu kogokolwiek gumowym zderzakiem. Mistrz zakrętów, nagłych hamowań i takichże ruszeń był jednak bezkolizyjny zewnętrznie. Wewnątrz nikt się nie przyznawał z obawy, że otrzyma czerwoną kartkę i pójdzie siedzieć na ławkę kar, albo poddany zostanie dyskwalifikacji.


    Jako weteran, mieliłem przekleństwa na tak drobne porcje, żeby mogły wyjść na zewnątrz już bez cenzury i ograniczeń wiekowych. Dość powiedzieć, że raz pojechałem w niewłaściwym kierunku, o czym dowiedziałem się zbyt późno, czyli na pętli nie z tego końca. Zadanie do łatwych nie należy, gdyż na ulicy, na której wsiadam, dwa autobusy do tam stają po jednej stronie ulicy, a trzeci po drugiej. Z wysiadaniem też okazałem się skończonym tumanem, gdyż nacisnąłem guzik „chcę wysiadać” a ten był zaklejony taśmą, że niby nie działa, choć zadziałał i podświetlił na czerwono sąsiednie trzy, czy pięć. Kierowca, głosem przeznaczonym do komunikacji z jednostkami upośledzonymi umysłowo i być może nieco niebezpiecznymi poinformował mnie, że wysiadanie tymi drzwiami, przy których stoję jest niemodne w mieście, więc może bym sobie już wysiadł innymi. A kiedy się zgodziłem łaskawie, poinformował mnie równie łaskawie, że ów przystanek się nie mieści, gdyż jest remont, więc wysadzi mnie gdzie indziej do widzenia.


    Tak więc czuję się idiotą podróżniczym i całe szczęście, że nie zamierzyłem się na wycieczkę międzynarodową, czy międzygalaktyczną, a jedynie na lokalne podróże wśród swojaków, których jakoś błyskawicznie ubywa. Naprawdę wszyscy pojechali na Zanzibar, Dominikanę, Malediwy i inne Teneryfy? A do nas napłynęli, jak nie Niemce, to Czesi, i (oczywiście) niepomijalni Kozacy? I czymże oni napłynęli? Odrą? Bugiem? Bałtykiem? Ech! Geograficznie pewnie też jestem skończony, więc skończę i literacko, żeby już do cna się nie pogrążyć. Kończąc powiem tylko, że wróciłem. Cały, głodny i spragniony. Wartość tej podróży mogę jednak określić tak,, jak się określa promocje – minus siedemdziesiąt procent, które w moim rozumieniu oznacza podwyżkę, gdyż ujemna promocja, czyli przecena, to podwyżka.

Rżeć na rżysku.

 

    Deptak pusty jak miska bezdomnego i tylko w koronach drzew sójki skaczą z gałęzi na gałąź, szukając nie wiadomo czego. Cisza po nocnych szaleństwach aż kłuje w uszy, więc samotny wróbel usiłuje ją zakrzyczeć. Prognozy, jak co dnia straszą deszczem, jednak nie daję się zwieść. Przez tydzień raptem dwa razy, a i to niedługo widziałem, jak niebo się spociło, czyli lepiej nie pozwalać strachom dojrzewać. Uśmiecham się do wczorajszego widzenia. Na kominie starego domu przysiadła tłusta mewa i darła się, udając koguta. Może zmarzła i prosiła, żeby kto w piecu napalił?


    Brzegiem biegają jakieś ptaki długodziobe, tłuściutkie mewy chowają szyje w ramiona, czy co one tam mają zamiast ramion. Jaskółki zbierają znad piasku coś niewidzialnego, a pliszki biegają po wydmach. Zakapturzeni ludzie drepcą po wilgotnym piasku z wiatrem, czy pod, bez różnicy, bo po horyzont, tylko główki portu odróżniają lewą od prawej strony.

niedziela, 3 sierpnia 2025

Słowik na słowniku.

 

    Bladolice łanie pomykały rączo na pokoje, gdzie być może ktoś zadba o jakość rumieńców buzi wykreślonych na wyjściowo, by noc nie minęła nadaremno. Drobny deszcz ścigał maruderów, lekceważony był jednak przez osobniki zmutowane, wzmocnione wewnętrznie okowitą mniej, czy bardziej rozcieńczoną. Ani łanie, ani tym bardziej mutanci nie potrzebowali kół do pływania, mijając obojętnie asortyment prezentowany przez rudowłosą piękność en-iks-el w niepokalanej czerni, o łydkach jak antałki – że bielsze od każdej łani, to zaledwie detal, ale rozmiarem przewyższający bicepsy ekstraklasowych mutantów. I oczywiście nie były omszałe. Tatuaże otarte nadbałtyckim piachem, osolone przybojami, względnie potem, prężyły się jak tylko mogły skupiając na muskulaturze wzrok płochych niewiast, snujących w głowach omdlewające scenariusze na całe zawsze, choćby miało trwać jedynie do poranka, kiedy okazały James okaże się byle-Januszem z Pcimia, wymagającym trwałej pielęgnacji już po jednej, niezbyt upojnej nocy, dramatycznie rujnującej jego ego, oraz jej wizje schnące szybciej niż uda po pierwszych, jeszcze gorących pocałunkach.


    Plankton bez doświadczeń innych od ukradkowych wizyt na portalach zbyt dorosłych, patrzył cielęcym, czyli odpowiednim do wieku wzrokiem na twory współczesnego piękna, obiecując sobie, że gdy tylko mama się zgodzi, a tata podrzuci grosz wystarczający na serię zabiegów doścignie, a może nawet przegoni każdą ikonę, względnie abstrakcję urody powodującej na nadmorskich deptakach zauważalne podciśnienie związane z masowym wciąganiem powietrza przez lwy salonowe o wyporności wystarczającej do zrobienia komunikacyjnego tłoku w kilka osób powiązanych siecią genealogiczną niskiego stopnia komplikacji.


    Szczęśliwie dzień poszarzał już poniewczasie, gdyż wszystko co miało się odbyć na świeżym powietrzu, zdążyło, a to, co miało trafić w alkowy dopiero było pertraktowane pod parasolami, czy bardziej zaawansowanymi zadaszeniami tymczasowych lokali z wyszynkiem. Czyli naturalnego biegu spraw nie zakłócił deszcz, a co najwyżej stał się katalizatorem, przyspieszającym podjęcie decyzji o sojuszu, czy zawieszeniu broni na pojedyncze godziny ku utrapieniu sąsiadów.

Karesy na kresach.

 

    Na plaży (wreszcie!) dowiedziałem się, jak po polsku brzmi hot-dog. Parówczak! Czyż nie pięknie? Internet wspomina też o kutasikach – kiełbasie otoczonej ciastem drożdżowym i tak upieczonej. Wszystkie wejścia na plażę strzeżone są przed naporem motoryzacji za pomocą barier, które mi natychmiast skojarzyły się z koniowiązem, choć najbliższy koń mieszka pewnie parę kilometrów stąd.


    Niedzielny poranek, choć słoneczny, to okryty sobotnim bólem głów, który dopiero zacznie doskwierać tym, co spać się kładli nad ranem w nosie mając ciszę nocną i sen postronnych. Aż się chce w rewanżu przestawiać meble, tupać, drzeć się na całego, czy trzaskać drzwiami, jakby chciało się orzechy nimi łupać. Albo włączyć muzykę typu tętno, gdzie wściekły rytm perkusji powoduje trwały uszczerbek na zdrowiu już po drugiej minucie seansu. Zmiana turnusu, być może ma taki wpływ, że póki złociszy w portfelu, trzeba „iść na całość”. Może jakieś dno te portfele mają i się za chwilę uspokoi? A te niemieckie, to chyba mają podwójne dno i zawsze jakiś zaskórniak się znajdzie. Na plaży spotykam całe stada kończących sobotę z widokiem wschodzącego słońca i nierzadko nadal pijanych, bo kac dopiero ustawia się w kolejce po zauważenie. Młode kobiety w zwiewnych sukienkach do ziemi pozwalają morzu wspinać się po materiale w górę, nie dając jednak zbyt wielu szans na dotarcie zbyt wysoko.


    Uwaga. Fragment bezwstydnie dotyczący atrybutów niewieścich. Co młodsi i skrajnie pruderyjni mogą śmiało opuścić ów akapit. Starsze panie z własnych biustonoszy formują modyliony podtrzymujące biust na wysokości, o jakiej nie marzyły za młodu i w wątłym słońcu opalają górną powierzchnię tychże. A może tylko z empirycznej ostrożności trzymają je poza zasięgiem fal? Dziewczę solidnie obudowane tkanką przeciw porywistym, nadmorskim wiatrom występowało w czarnej bluzeczce z napisem META na piersiach. Nie wiadomo, czy start w te konkurencji jest ogólnie dostępny, odpłatny, czy też trzeba przynależeć. Młoda mamusia pochylając się nad jasnowłosą córeczką zaświeciła piersiami, a może raczej filigranem połyskującym między nimi. Nie podejrzewałem, że można tam nosić kolczyk, ale jak widać jestem nie na czasie, a moja wyobraźnia jest zbyt uboga na współczesne eksploracje ciał w poszukiwaniu lokum dla biżuterii.

sobota, 2 sierpnia 2025

Przyczajona czajka.

 

    Sunę plażą w dowolnie wybraną stronę, co chwila pokonując zasieki falochronów i zaczynam rozumieć zmęczenie koni na Wielkiej Pardubickiej. Pękaty jegomość o czaszce podgolonej niemal do cna na podobieństwo szarpeja ma zbyt wiele skóry. Idąc za nim mam wrażenie, że spoglądam na jasną stronę księżyca w pełni. Są tam wzgórza, wyschnięte jeziora, pasma wyżyn, czy wydm… sam nie wiem. Wygląda efektownie. Piękne łanie o opalonych łydkach promenują z wdziękiem, kręcąc kuperkiem, a jeśli źle się z własnym czują, to przynajmniej kołyszą biustem w rytm przyboju. Lato w pełni, pokazuje rozpiętość możliwości od wschodu, aż po zachód słońca i potrafi zmieścić każdą prognozę pogody w nędznych dwudziestu czterech godzinach. Warto poznać rozpiętość, póki nadarza się okazja.


    Żeby zdziczeć poszedłem między ludzi. Na początek trafiam panią w eleganckiej sukience, wytwornym kapeluszu, z dwójką dzieci siedzącą przy stoliku i pochłaniającej placki ziemniaczane tak wykwintnie, że musiała być piękną. A ja chyba zatęskniłem za elegancją i szykiem. Na plaży tłok. Kobieta w długiej sukni penetruje plażę za pomoca wykrywacza metali. Inna, z biglem maszeruje, namawiając beagle’a do rączego kłusa. Nieopodal brzegu znajduję w drobnym odstępie czasowym dwie pary męskich majtek i jedną, białą skarpetkę damską. Żaden z tekstylnych fragmentów nie zawierał właściciela. Trafiam śliczną nastolatkę o stopach hobbita, a za nią wędruje reszta rodziny – tata, mama i brat, a każdy ma ten sam genetyczny wyróżnik. Stopy ponad miarę.

Kawa z kawką i potrawka z trawką.

 

    Pliszki fruwają tuż nad piaskiem, albo drobią kroczki na wydmach i poszukują w bezkresie plaży zagubionych obrączek, ukrytych pospiesznie w piachu, gdy dzierlatka samotna biustem swem oszołomić zdoła pana okolonego aureolą siwych włosów, gdy jego małżowinka ustawowa oddali się celem zmiany stroju kąpielowego na ten promenadowy, albo sztucznych szczęk po gwałtownej wymianie zdań zachwyconych życiem staruszków, czy pierścionków z niebieskim oczkiem z odpustu za rogiem zgubione przez zasmarkaną z nieszczęśliwości dziewczynkę biegającą bez majtek, bo przecież woda nie wymaga nic, tylko współczucia (wspólnego odczuwania tak dokładniej). Biegają zwinne ptaszki w tempie okrutnym, spiesząc się, by nie ubiegła ich konkurencja. Na promenadzie wiodącej ku zbyt rozległym na ludzkie pojęcie i możliwości wodom odnajduję wzrokiem ćmę przegrywającą walkę o życie z osą uczepioną kurczowo większego, ale już niemal pokonanego przeciwnika/śniadania. Straganiarz otwiera biznes i po nim poznaję, że pogoda będzie – wczoraj po południu wieszał nad wejściem peleryny, dziś kółka do pływania i dmuchane siedziska dla delikatnych pupek. A później okazało się, że jednak przewiesił to i owo, żeby zrobić miejsce dla peleryn, bo deszcz wyciekł z szarości niebiańskiej ciurkiem skromnym, kwadransowym ledwie, lecz wystarczającym, by spłoszyć turystów z plaży.


    Ratownicy pozwalają łaskawie zarabiać jednym bursztyniarzom, a innym zakazują wstępu na strzeżony odcinek plaży z sobie tylko znanych powodów. Może dlatego, że ten wygnaniec sam łowił i tworzył, więc towar ma jakość i smak, którego brakuje masówce sprzedawanej „jakby legalniej”. Plażowe bary oblegane przez spragnioną ludzkość, której kropla deszczu szkodzi bardziej, niż wiadro morskiej wilgoci. Wędzona ryba kusi jak grzech pierworodny, stragany z plastikiem, poprzeplatane innymi z kamieniami ozdobnymi, a może i szlachetnymi, rejsy ku niewidocznemu słońcu za cenę paru piw kutrem stylizowanym na piracką krypę, łódź wikingów, czy wojenny smart-okręt, kieszonkowy na japońską modłę. Ktoś okrył się ręcznikami i przesypia deszcz, inny skarży się, że nie wiedział, więc stoi ukryty pod podłogą, czy tarasem niszczejącej chaty.

piątek, 1 sierpnia 2025

Pogoni ogony.

 


    Morze usiłowało pogrzebać kormorana, a drobne fale sypały piasek na truchło, powoli wygładzając brzeg. Pani prawdopodobnie podpompowana chirurgicznie, zdobna na bogato szła brzegiem, kucając od czasu do czasu dla uwiecznienia własnej utrwalonej chemicznie urody na tle niekończących się fal. Zdumiewające, ile energii poświęca morze, by tak bez końca falować, choć mogłoby wylegiwać się, niczym przyzwoite jezioro. W nadmorskim parku, wejścia którego pilnują dwie okazałe daglezje stoi pomnik przemijania – pień pozbawiony już gałęzi i kory, ze wspinającym się nań schnącym bluszczem. Zerkam pod nogi obserwując szklane bursztyny, wygładzone piaskiem tłuczone butelki do złudzenia przypominają okazy na bransolety, czy kolczyki.


    Telekomunikacyjnymi wertepami docierają słowa troski, czy nie rozmiękłem zanadto, czy może przeciwdeszczowy ponton-Arkę posiadam zakamuflowany pod ręką, bo nigdy nie wiadomo, a ja nieświadomie spaliłem się już, choć słońce rozproszone, pochmurne, ale przecież nie wilgotne. I świecić wciąż potrafi. Czasami pozwalam się pogrążyć w dziwacznych myślach, bo usiłując zrozumieć popadłem w meandry niebezpieczne i wnioski na temat zdrowego rozsądku kupy trzymać się nie chcą. Prostą niby-myśl, że jak mnie ktoś okłamie, oszuka, wyłudzi, skrzywdzi trwale, a choćby i przelotnie, to więcej mu nie zaufam starałem się rozciągnąć na innych, zakładając naiwnie, że działają podobnie, bo przecież z jednej materii jesteśmy stworzeni. A tu? Niespodzianka. Politycy bez wyjątków obiecują i nie dotrzymują, kłamią mniej, bądź bardziej jawnie, a ludziska wciąż biją im brawa i pokłony, zamiast odwrócić się zadkiem, albo skazać na wieczną banicję. To ze mną jest coś nie tak?