środa, 30 kwietnia 2025

Strzyga strzygła szczygła szczytującego na szczypiorku.

 

    Zza węgła wyfrunęła wrona, niemalże wachlując mnie czarnym skrzydłem. Słoneczne żółtko czochra się o katedralne wieże, nad Rzeką pierwsze białe baldachy czarnego bzu. Na płyciznach płocą się płocie i okonią okonie. Czarne tulipany w niekoszonej trawie wyglądają jak skrzepy krwi.


    Zły czas dla czarnych spodni. Jedne znajduję porzucone w przystankowej wiacie, inne leżą na murku sporego klombu, jeszcze inne przewieszone przez kartonowe pudło, bo w środku już się nie zmieściły. Biodra mini i maxi jakoś podświadomie grawitują ku sobie tworząc parę komplementarną i choćbym nie wiem jak wzrok wytężał, to nie potrafię odkryć łączącej je nici, poza wzajemną sympatią/potrzebą, czy wyrachowaną zagrywką. Ale to wszystko łącza naturalne, psychiczne, nie fizyczne.


    Pani o azjatyckich rysach zajada się tostem, z którego odłamuje małe kąski i łowi na nie to ser, to pieczarki, zanim wprowadzi je w czeluści przewodu pokarmowego. Na stojąco, gdy autobus trzęsie, to niewielka przyjemność.

wtorek, 29 kwietnia 2025

Widzieć, nie wiedzieć.

 

    Kobieta mocno osadzona w trzech wymiarach i posunięta w czasie ładnych kilka dziesięcioleci, o twarzy podrasowanej słońcem nieznanego pochodzenia przecina chłód poranka obojętnością. Czarnopupe dziewczęta penetrują Miasto pieszo i na rowerach, czasem tylko korzystając z komunikacji zbiorowej. Wokół na biało i malinowo kwitną głogi wiotkim pniem udające młodzieniaszki.


    Zadurzony wiosennie motorniczy nie wypuścił pasażerów i niechcący pojechałem o krok dalej, niż zamierzałem. W nieznane, na wagary, wyrwany zostałem z rutyny, jak perz z grządki. Przez przechodnią bramę przemknęła zabiedzona kuna i nie jest to żadna metafora, tylko fakt ze świata dzikich zwierząt. Wbiegła w podwórze i zatrzymała się, by złapać orientację w obcym środowisku. W trawie, tuż przy krawężniku odpoczywał gołąb, jawnie lekceważąc przechodniów. Udekorowana na ciele pyza żwawo przekraczała most pociągając kawkę z tekturki. Jej brzuszek wykorzystał łuk wzgórka łonowego, by wspiąć się po nim zachowując nienaganną krzywiznę. Dziewczę wybujałe pod niebo w spódnicy z rozcięciem pozwalającym płci na swobodny oddech szło w towarzystwie prywatnego bodyguarda (że niby specjalisty od cielesnej ochrony).


    I dobrze jest. Ciepło. Rozmaicie. Widzialność doskonała, świat wciąż cieszy i zaskakuje, choć przecież (na chwilę zapominając o nadmiarowej podróży) wciąż te same ścieżki prowadzą mnie tam i z powrotem, bez hobbitowych przygód.

poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 22.

 

    Ona wskoczyła w to i owo, uprzednio wyskakując z tamtego i owamtego. Kiedy ona pozuje, on foty komentuje. Chwalą się wzajem i chwalą na zewnątrz, goszczą się i troszczą, lecz wiadomo, gdy obcy im nie zazdroszczą... W-ów-czas „fun” zdycha pospołu z „wajpem” i wakacje są ani all, ani inclusive.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 21.

 

    A kiedy z wypłaty umiłowany kraj ściągnie co tylko może na US, ZUS i Bóg wie co jeszcze, mogę wreszcie zaszaleć z zakupami, obciążonymi kolejnymi, niebagatelnymi daninami na rzecz państwa. Gnijącą na rachunku kasę pokąsa podatek od zysku. Cyfryzacja ów problem (czyli mnie) jeszcze pogłębi.

niedziela, 27 kwietnia 2025

Dobra dusza.

 

    Namalowała dla mnie połówkę cebuli i dwie główki czosnku. Obok coś się piętrzyło niewyraźnie. Spytałem zaintrygowany, a wtedy okazało się, że to sól, tylko solniczka się zbiła, bo była szklana, a ze szkłem, to nigdy nie wiadomo. Każdy głupi wie, że sól do cebulki, albo czosnku, to dobra rzecz i nieważne, co sądzą o tym dietetycy. Kontynuowałem pytaniem, jak skorzystać z prezentu, co troszkę ją speszyło.


    - Bo wiesz… - zaczęła się tłumaczyć – musiałam siusiu i nie zdążyłam namalować chlebka, a potem, to już mógł być nieświeży, to nie chciałam cię częstować starym. Jeśli lubisz stary, to ci zaraz dorysuję!

Wrzask o brzasku.

 

    Dziewczynka puszczała mydlane bańki i chyba wkładała im do środka jakieś dziecinne marzenia do spełnienia, bo odprowadzała każdą wzrokiem, jakby jej wzrok umiał powstrzymać bańkę od pęknięcia zanim doleci do nieba. Osiedlowe psy rozmerdały powietrze na powitanie, a, że na drugich końcach smyczy rodził się drobny flirt i zwierzęta robiły podchody międzyrasowe. Dostawcy jedzenia serwują wprost z plecaków wciąż ciepłe zamówienia i na spalinowych rumakach odjeżdżają w dal siną od spalin. Po niebie uwijają się samoloty w każdą możliwą stronę malując przypadkową szachownicę. Nieustannie zdumiewa mnie gęstość tego ruchu, sugerującego, że zerkam z wieży kontrolnej lotniska w centrum świata, a wokół mnie roją się samoloty. A przecież tu jest zaścianek, miejsce, gdzie dopiero co umarli ludzie, obawiający się rozpakować walizkę, bo przecież Niemcy tu wrócą, więc to tylko na chwilę. A tu taka niespodzianka – wczoraj, przed Urzędem Wojewódzkim stała olbrzymia kolejka, jak się okazało, wszyscy liczyli na kartę Polaka. I nie byli tam sami „bracia ze wschodu”, bo sporo Afrykańczyków i Azjatów. Wciąż nie wiem, czy to u nas jest tak dobrze, czy gdzieś tam w świecie jest jeszcze gorzej.

Zwędlina – kradziona z wędzarni kiełbasa.

 

    Od samego rana jestem, po wrażeniem przeczytanego artykułu o odkryciach naukowców w grobowcu Tutanchamona. Autor artykułu napisał (między innymi): Broń, którą faraon dzierżył w prawej dłoni, wydawała się być niewzruszona upływem czasu. Sztylet miał ostrze zrobione z żelaznego meteorytu i złotą rękojeść ozdobioną kryształową głowicą. Wzruszyłem się, bo jestem miękki i nie tak ostry jak sztylet. On, zimny i niewzruszony przetrwał zarówno śmierć faraona, niewolę trwającą ponad trzy tysiące lat i badanie zespołu naukowców, żebym ja, prostaczek mógł poczuć wzruszenie.


    Za oknem słońce łaskocze gęstniejące korony drzew, ścigając zimny wiatr, by go ogrzać nieproszonym miłosierdziem. W wiszących pod balkonowym sufitem chińskich dzwonkach zrobionych z bambusowych patyków osiedliła się pszczoła, przysparzając radości obserwacyjnej, gdy zamieszkując jedną z rureczek, zwiedza także pozostałe. Może zaprosi koleżanki, może dzieciom szykuje niezależne i samorządne gniazdka. Dzwonek nigdy nie dzwonił, bo był nieudany, ale teraz pomrukuje i byczy. Najwyraźniej znalazł życiowy cel. Intrygujące, bo zanim zawisł dzwonek, na zewnętrznej ścianie zbudowałem spory (ok.50x60) cm obraz z kawałków drzew, kory, szyszek i trzcin, żeby cieszył oko Oka, dając szansę bezdomnym owadom na kolonizację. Obraz cieszy, ale chyba jest pustostanem.

sobota, 26 kwietnia 2025

Wystarczy dostarczyć starcze stercze dostarczyciela storczyków.

 

    W zdziczałych ogródkach schną modrzewie, kaliny szykują się do kwitnienia, trawy tworzą niską, splątaną wiatrem i deszczem dżunglę. Dziewczyna w czarnej pelerynie udaje batmana, jednak zdradzają ją nieco wielkie, białe słuchawki. Pani rozkosznie okrąglutka pod czarnymi rajstopami ukrywa tatuaże rosnące gęsto jak bluszcze. Nowy kubełek na śmieci, owinięty jeszcze czarną folią błyszczy w słońcu jak tłusta kropla rtęci.


    Mija mnie martwy, mokry wzrok dziewczyny tkniętej nieszczęściem i kozackie pryszcze na twarzy przetworzonej zgodnie z wymogami nowoczesnej mody. Pani Wieniawa – człowiek nieodkrytych talentów zerka na mnie z billboardu, a jak sięgnę pamięcią, to także z telewizora, prasówki, radia oszałamiając mnie zainteresowaniami – jak wielu współczesnych ludzi renesansu zalicza się do grona „ludzi do wszystkiego” pływających na powierzchni globalnego beztalencia. Wszyscy śpiewają, piszą, grają w filmach, bądź je reżyserują, udzielają rad, remontują cudze domy, ubierają kogo tylko się da, samemu się rozbierając, gotują, oceniają innych z całą nabytą znikąd fachowością… Szczęściem tamaryszki zakwitły jak zwykle i nie w głowie im nowe stylizacje. Skrzyp wrastał w tłuczeń międzytorza, tworząc grzebienie z czystej zieleni.


    Wielkoformatowy artysta futerałem na dzieła wielkości A0 podzielił wnętrze na część przednią i tylną, nieco krępując współpasażerów. Przodem znalazła się starsza pani z wielkimi walizami, tyłem błękitne pośladki nie wymagające jeszcze liftingu. Ściany pokaleczone bohomazami bez zauważalnej idei drapią ściany odzierając je z dostojeństwa. Chłopak z wielkim bukietem kwiatów z dworcowego kwiatomatu wędruje dziarsko, odprowadzany podziwem mijających go niewiast. Dziewczęta wybujałe bardziej niż wiosenny szczypiorek i jędrniejsze od rzodkiewek wesoło snują plany na dzisiejsze popołudnie, które Bóg wie, kiedy się skończy, za to zacząć się gotowe już rankiem.

piątek, 25 kwietnia 2025

Lustereczko, powiedz proszę...

 

    A już najbardziej, to nie lubimy własnych wad w zwierciadle zachowań innych. Pierwszy (oczywiście) był nasz Pan, ponoć Litościwy, Stwórca Wszystkiego. Pozwolił nam taplać się w rajskiej ułudzie, lecz nie byłby sobą, gdyby nie zasadził się na ludzi. Wymyślił coś perfidnego – Zakazany Owoc.


    Niby wszystko było dostępne, tabu niewielkie i żyć bez niego można było całkiem przyzwoicie, ale... No właśnie. W końcu stworzył nas na własne podobieństwo, czyli doskonale WIEDZIAŁ, gdyż był Wszechwiedzący, że człowiek słaby pokusie ulec musi. Czemu więc wygnał ludzi, jak wściekłe psy i przebaczyć nie potrafił?


    Bo i on uległ błahej pokusie, podsuwając ludziom Owoc Zagłady.

Mżawka to nie mrzonka.

 

    Mokry świt bębnił pazurkami w blaszany parapet, i wygrywał melodie na rozkloszowanych parasolach. Autobus, zastanawiająco pusty odławiał zmokłe kury z niemal bezludnych wysepek przystanków. Zieleń, soczyście łaknąca, opijająca się traperską metodą na zapas, bo przecież nie wiadomo, kiedy znów woda popłynie z niebiańskiego kurka.


    Sznurówka świateł lokalnego pociągu wpełzła między rubinowe światła szlabanów i znikła grzechocząc pośród szarości. Truskawkowy dym z cyber-papierosa rozprzestrzeniał się i rzedł – widocznie wsiadł na przystanku i nie mógł się zdecydować, do kogo się przysiąść. Kurz spływający rynsztokami uwalnia otoczenie od własnej uporczywej obecności. Porównuję go do mchu, który równie pazernie zawłaszcza każdą niedopieszczoną starannością przestrzeń.


    W autobusie kobiety oszczędzają kolory na lepsze czasy, więc życie przygasło w monotonii barw ciemnych jak niebo. Chodniki okazują się zbyt wąskie dla mijających się parasoli, ekstremalni kolarze pedałują, dźwigając plecaki zabezpieczone nieprzemakalnymi pokrowcami (pokrowiec, czyli potomek krowy). Woda wygładza nierówności chodników, a Rzeka zamazuje obrazy wiatrem malowane na jej powierzchni. Pnie drzew połyskują po kąpieli, a róże zakwitły na niegościnnym trawniku.


    Dziewczątko najwyraźniej wystrojone bardziej niż zwykle przegląda się w mijanych szybach, dla pamięci kronikarskiej podpierając zauważenia fotkami. Przyszły dżentelmen w garniturze ukrywanym pod kapturzastą bluzą niesie w ręku płaszcz, spłoszony jego elegancją. Góra trzynastoletnia księżniczka zakłada nogę na nogę, co natychmiast kojarzy mi się ze sznurem pulchnych serdelków – tyle jest tam tych ud i łydek… Jeszcze tylko dama lat z grubsza osiem (ile trzeba mieć lat, by zasłużyć na telefon komórkowy?) w lakierkach, spodniach w kancik, w ruchach i słowach tak elegancka, że starsze koleżanki mogłyby brać lekcje dobrego smaku i zachowania.

czwartek, 24 kwietnia 2025

Ekstrakt inspirowany prasówką.

 

    Karate-mistrz wsiadając do samolotu natrafił opór służbistów wytresowanych w wykrywaniu zagrożeń dla pasażerów, w szczególności terrorystów. Dla bezpieczeństwa pozostałych pasażerów kazali mistrzowi broń białą, czyli kończyny zdeponować w luku bagażowym, żeby rozbrojony zajął swoje miejsce.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 20.

 

    Nawet Poliszynel wie, że nie ma piękniejszego widoku dla faceta od nagiej kobiety, konia w galopie, czy jachtu pod żaglami. A, że przeciętny dzień obfituje wyłącznie w niewiasty, nic dziwnego, że rodzi się pokusa rozebrania napotkanej. Tylko czemu nazywa się ich świntuchami, a nie koneserami piękna?

Beagle jedzą bajgle?

 

    Teraz, to już drżę jak listek osiki. Podobno kupiliśmy za ciężkie czołgi, które nie przejadą przez teren walk. Czyli – MY WIEMY, gdzie będziemy walczyć! To dramat. Może to i lepiej, że te nasze czołgi nie pojadą walczyć?


    Kobieta w płaszczyku wyglądającym jak plansza wielowątkowej gry przebiegła mi drogę, raczej złowieszcząc. Niebo skisłe, gęste, pełne nierozmieszanych kolorów. Dziewczęta w spodniach o tak szerokich nogawicach, że w każdą swobodnie zdołałaby wejść w całości, jak bita śmietana w rurkę. Brodacze ze wzrokiem utkwionym poza bieżącą rzeczywistością dopełniali nastroju.


    Stadko Azjatów szarpało się z niesfornymi walizami na kołach i nie potrafili ich okiełznać, czy wytresować. Przede mną maszerowała tleniona blondyna z torbą reklamującą (ją?) jako BIG STAR. Star w niej nie rozpoznałem, za to z Big nie miałem najmniejszych problemów. Kolor pomarańczowy robi karierę tekstylną pojawiając się coraz częściej na chodnikach. Na jezdni znajduję rejestrację D0CINKA, co przyjmuję z humorem.


    Znienacka zakwitły kasztanowce, a klony pozrzucały nadmiar „nosków”, których nie zdołają wykarmić. Żywopłot z białej morwy, niemal rokrocznie strzyżony zaszarżował zielonością wilków zwiększających jego zasięg o sto procent. Jeszcze pani na przedpolu wybujała nad miarę, więc musiała być strongmenką, którą kiedyś pokona dziewczynka dźwigająca plecak/tornister, spoza którego wystają jej jedynie kończyny.

środa, 23 kwietnia 2025

Nim się wywalił pochwę pochwalił.

 

    Wrona usiadła na znaku „przejście dla pieszych” i grzecznie czekała na zielone światło, a ja tymczasem dostrzegłem okrąglutka pupę w kolorze khaki, która nijak nie chciała wyglądać na pancerną i wojskową, niemal namacalnie sugerując ciepło i miękkość. Wiatr wyczesywał słodycz kwitnących bzów i włóczy się w tych perfumach po zakamarkach, uwodząc co wrażliwsze nosy. Pustułka nerwowo okrążała kościelną wieżę z niepokojem patrząc jak bluszcz rusztowań wspina się ku niebu zagrażając terytorium łowieckiemu.


    Starsza babeczka poprzedzona krąglutkim brzuszkiem udaje ciężarną, choć w jej wieku to byłby już cud większy nić cud narodzin. Po tramwajowych torach spaceruje młoda, więc arogancka miłość europejsko-afrykańska. Pośród niewykoszonych jeszcze traw szykują się do odlotu dmuchawce. A na chodnikach sukieneczki najlżejsze z możliwych, żeby skóry delikatnej nie urazić, choć sutki i tak krzyczą, że się nie udało. Naprzeciw mnie siada kobieta w tak krótkiej sukience, że nawet nie patrząc czuję się skrępowany.


    Bardzo ostrożnymi kroczkami do Melancholijnego Karampuka zbliża się kobiecość, która od frontu wygląda już bardzo ładnie, choć jest schowana głęboko pod bezgranicznym smutkiem. Gdyby się uśmiechnęła, Mona Lisa mogłaby z zazdrości zejść z obrazu i obrazić się śmiertelnie. Zieleni się już niemal wszystko. Tylko stare dęby pamiętające wiosenne kaprysy czekają jeszcze na niezapowiedziane przymrozki. Długo broniłem się, by przyznać, że żywopłoty o białych kwiatach przypominających krwawnik, to zwykłe tawuły, ale dłużej już się nie da zwodzić. Przysiada się do mnie szybkostrzelna blondyna rozmawiająca przez telefon, jakby biła rekord prędkości. Chyba bluzeczka skurczyła się jej w praniu, bo eksponowała nereczki pod bladą skórą, a w talii miała rozmiar mojego uda, choć nie jestem mutantem hodowanym na żelazie siłowni. Pani być może węgierka (domniemywam absolutnie bez znajomości języka) okazuje się być mamą kociaka o zdrowiutkich płuckach. Jak przeżyła poród pozostanie zagadką


    Długopióry gość w stylu country oszukuje starość zuchwałością kowboja. Czerwona kurta z białymi frędzlami, kowbojki (niestety bez ostróg) i bojówki, a aureola westernowego kapelusza, spod którego wystają siwe kosmyki dopina całość nie pozostawiając złudzeń. Pośród świeżych cierni na dzikiej róży flirtują wróble, a wiatr zaczepia mamę prowadzącą różowy wózek i smyra ją po łydkach, przez co rąbek spódnicy faluje naśladując ruchy płetw płaszczek. Ścieżką rowerową mknie pani pozwalająca sobie podczas jazdy na gestykulację, co sugeruje żywiołową rozmowę telefoniczną. Kloszardzi eksploatujący zbocza nasypu kolejowego nazbierali złomu ponad możliwości własne i rozwiązują logistyczną zagadkę, nie chcąc rozstawać się z łupem (m.in. żeliwna wanna!).

wtorek, 22 kwietnia 2025

Ponury nur po nurkowaniu.

 

    Miasto zwilżone nocnym deszczem pachnie inaczej, niż wczoraj. Czarnowłosa sarenka XXL przebiegała ulicę drobiąc kroczki, a jej atrybuty nie nadążały za rytmem stóp. Trawniki noszą ślady świątecznych pikników. W autobusie nastolatki wtulone w siebie i spijające nawzajem miłość. Oboje wysocy nad miarę i chudzi, jakby samą miłością żyli. Niech się wiedzie, choć zdałoby się raz na jakiś czas przekąsić coś z dodatnimi kaloriami. A kiedy już zobaczyłem te dwa zakochane szczypiory, to w oczy zaczęły mi wpadać kolejne, ale już pojedynczo. Słońce obłaskawia dziewczęta, uwalnia ich dojrzewające piersi z jarzma bielizny, bo przecież wiadomo, że na słońcu lepiej się rośnie niż w cieniu. Piękne mamy wyprowadzają swoje śliczne córeczki na wybieg zwany placem zabaw, a dzieci wciągają je do zabawy, bo przecież samotnie, to żadna zabawa. W tym żeńskim gronie trafia się jeden okruszek płci przeciwnej, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto ledwie pół metra wzrostu przekroczył i to niedawno. Ale broń w krzaki rzucać już potrafi.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Smaczki.

 

    Cierpię zapewne na przewlekły, ostry kompleks mięskości. Czuję eskalujące zakłopotanie na sam widok tatara tak świeżego, że trzeba było mu nóżki spętać, by nie zwiał z talerza, kiedy się go okłada pierzynką z cebulki, albo żeby nie merdał ogonkiem, bo rozchlapie ocet, czy co tam się dodaje wg gustu. Kiedy coś malowniczo nazywa się „flaki”, nieodmiennie nawiedzają mnie wizje bestialstwa i tortur, z nawijaniem wnętrzności na kłąb kolczastego drutu, czy włóczenie za koniem lejcami z pulsującej cierpieniem dwunastnicy, niczym podczas wołyńskich krwawych nocy. Nawet surowa kiełbasa/metka wydaje się być starannie opakowanym w folię spożywczą stworem, który gotów miauczeć, ćwierkać, czy beczeć i to przed pożarciem – być może stąd właśnie biorą się tajemnicze odgłosy po spożyciu co bardziej żywotnych fragmentów? Te powarkiwania brzuszne, posapywania, przelewanie się i nienaturalnie żywiołowe ruchy robaczkowe. Salceson? Znakomite doświadczenie dla studentów medycyny, żeby nauczyli się preparatyki fragmentów tkanek. Pasztet? Podobnie, lecz dla studentów medycyny sądowej, specjalizujących się w badaniu treści pokarmowej żołądka. I jeszcze kości. Kompletnie nie archeologiczne pozostałości z ery mezozoicznej, czy choćby z wojen trojańskich, choć też można badać, kiedy się już odłowi z wywaru na rosół. Carpaccio, surowe jaja, sushi z surowej ryby, czy ledwie ogrzane na patelni podroby typu krwista wątroba uzupełniają jadłospis marzeń, potrafiący zniechęcić mnie do węszenia, zerkania, czy nasłuchiwania, jak zachowuje się potrawa na talerzu. Jestem padlinożercą, jednak preferuję mięso, które nie tylko nie żyje, ale jest pieczołowicie przyprawione ogniem.


    Życie pełne jest zwrotów akcji i niespodzianek, ale czas potrafi wygłaskać je na gładko i pamięć co najwyżej pośliźnie się na krawężniku historii. Albo i nie. Zachwycające i kompletnie niezrozumiałe jest, że można pamiętać tak selektywnie. Znałem człowieka, który uwielbiał fusy z kawy, choć kawy pić nie znosił. Kupował ją w restauracji, prosząc znajomych o wypicie, a następnie łyżeczką wyjadał śrutę z dna. Inny na szklankę sypał ze cztery czubate łyżeczki (jak już pić, to musi być mocarna) kawy i sześć (jak już pić, to musi być słodka) łyżeczek cukru. Kiedy pytałem, gdzie mu się woda zmieści, wzruszał ramionami i zalewał, tworząc gęste błoto borowinowe, które spożywał (nie wiem, czy pił, czy jadł, więc użyłem słowa niezdeterminowanego czynnościowo) z lubością.


    Był taki czas, a jak słyszałem, nie każdemu się taki trafił, że los pchał w moje objęcia pijaków (bo pijaków i szaleńców los pcha i nie ma jak z tym walczyć). Nie, że zawsze i wszędzie. Los był łaskaw obarczać mnie zdezynfekowanym dogłębnie towarzystwem podczas podróży pociągiem. Znajdą się tacy wśród żywych, co jeszcze (może) pamiętają, że jeśli na peronie stał jeden jedyny człowiek z mózgiem rozcieńczonym wódeczką, to bezbłędnie trafi do przedziału ze mną i będzie się fraternizował wyłącznie z piszącym, kompletnie ignorując pozostałe towarzystwo. Próbowałem różnych sztuczek – udawałem, że śpię, kręciłem się po korytarzu, z desperacji sam usiłowałem nieco się podtruć zacnym trunkiem z lokalnego browaru. Wszystko na nic. Los był uparciuchem i sterował nieszczęśnikami z wprawą i rutyną. Byłem jak bulaj w bezpiecznej przystani, a oni cumowali wdzięcznie, wonnie i swoją elokwencją zmieniali odległość z miasta A do miasta B. I odwrotnie, bo wracając trafiał na mnie jak na ostatnią deskę ratunku kolejny z zaburzonym postrzeganiem rzeczywistości.


    Można zapomnieć wiele z życia, ale niektóre drobiażdżki tak mocno przykleją się do człowieka, że prędzej zapomni własnego imienia i drogi do domu, niż ich.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 19.

 

    Przez tysiąclecia Sprawiedliwy zasiedlał piekło, żeby osiągnąć satysfakcjonujący poziom zadiablenia, bez konkurencji raju, gdyż miałby piekielników niewielu i sporą rzeszę opornych. Dopiero kiedy skolonizował otchłanie, zesłał dekalog, syna, kapłanów i sakramenty, rozpoczynając nabór w niebiesiech.

Cywilizacja – wyjście z wojska.

 

    Nieużytek pomieszkujący od zawsze za osiedlem, przecięty rzadko używanym torowiskiem, nagle okazał się być przyszłą siedzibą bliźniaczo skoligaconych rodzin w dużej ilości. Płoty otoczyły miejsce, gdzie pasły się dziurawce, wrotycze, czy krwawniki w solidnej pierzynie nawłoci. Padły od pił głogi i robinie, mirabele i nawet dzikie róże, dumne ze swej dzikości.


    Trzeba było iść hen, za tory, tam, gdzie czarny bez nie droczy się z włoskimi orzechami, czy tarninami, bo każdemu znajdzie się miejsce. Pod drzewami i krzewami masowo kocą się jasnoty purpurowe i białe, dąbrówka zaczaiła się na maleńkiej polance w gąszczu mirabelek, na parkowych przestrzeniach drzemią złotogłowe mniszki, nieświadome, że są chętni zebrać ich smak do słoików. Ożyły osiedlowe place zabaw od pisku dzieci, w koronach drzew trwają koncerty słowicze, choć, jakiego gatunku są soliści – nie wiem. Wystarczy, że pięknie śpiewają, a każdy na własną nutę.


    Psy sprawdzają węchem, co zmieniło się od wczoraj, kto był, kto nie zdołał. W wąskich gronach ludzie spacerują alejami, albo opalają uda na ławkach. Trzmiele ćwiczą się na kontrabasistów, osiki ciągną za długie nogi za sobą, jak kotwicę uprzykrzającą nalot. Biedronki zachwycone rosnącą populacją mszyc obżerają się nieprzytomnie i świata poza zielonym obrusem nie widzą.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Kumple raz kumają, raz kumkają.

 

    Wszystko ucichło. Nawet korony drzew przestały zarażać radością niecierpliwą ptasiej drobnicy. Wiatr wyniósł się hen, albo wstrzymał oddech na wystarczająco długo, by można było o nim zapomnieć. Na chwilę. Pusty plac zabaw, trawniki nie niepokojone psią potrzebą, nawet w okna nikt nie zaglądał. Zupełnie, jakby dopiero miał się pojawić początek wszystkiego.


    Zmysły zdezorientowane brakiem bodźców poczuły się niepotrzebne, oszukane, rozleniwione. Czas stracił istotność, a widnokrąg skurczony do skrawka okręgu zamkniętego ramą okiennicy zdawał się być żałosny. W tych sielankowych, rozkwietniałych cieplicach nawet marginalny ruch stać się mógł rewolucją, na jaką czekało życie, by najpierw bezwolnie taplać się w bezkresie oceanu, a potem umknąć na nadbrzeżny kamień i wyschnąć. Zapytać, co kryje się tam, za horyzontem. I pójść za pragnieniem nieznanego obrazu.


    Słowa pływały we mnie jak rozpuszczający się we wrzątku cukier. Smużyły, zaczepiały, zarażały słodyczą, a ja pozwalałem im swobodnie przemieszczać się we mnie. I wtedy, nisko nad osiedlem pojawił się samolot. Ciężki, hałaśliwy, natrętny. Leciał ciężko, jakby miał brzuch rozdęty do granic ładowności. Dziewczynka w różowej sukience, na wszelki wypadek nie wypuszczając z rączek rodziców zerkała w niebo, lecz nie patrzyłem, czy w tych oczach rośnie nadzieja, czy strach.


    Aby przełamać nieświadomy dryf z prędkością obrotową Ziemi, który niewiele różnił się od bezruchu, dla zabawy obracałem w zamkniętych ustach słowa jak niekończącą się pętlę perpetuum mobile:


            Z górki zeszła kurka,

            z kurki zlazła skórka,

            skórkę wzięła córka

            i poszła na górkę.

sobota, 19 kwietnia 2025

Bełkot marudera.

 

    W ramach rozmów o perypetiach wychowania potomstwa w pojedynkę, jak to zwykle bywa zaczyna się od licytacji, kto bardziej i w ogóle. Wiadomo, że lekko nie jest, szczególnie w pojedynkę. Ale.


    Facetowi chłopaka wychować jakoś łatwiej, choć to zadanie więcej niż ekstremalne. Trzeba uczyć moresu i jego braku jednocześnie. Żeby był hardy kiedy trzeba, i uległy kiedy to nic nie daje (np. w obliczu ojcowskiej determinacji). „Zrównoważona agresja” – pojęcie przemilczane przez media równoważące wszystko, co tylko się da, nie wnikając, jak to osiągnąć. Kajtek rośnie, trzeba mu portki wymieniać na większe, bo z dopiero co kupionych już mu łydki (daj Boże tylko) wystają, żre jak odkurzacz ze świeżo wymienionym workiem, lekceważy każdy autorytet, zasady i reguły świata „dorosłych”, a na dodatek zadaje pytania. Trudne, już choćby przez sam fakt ich postawienia. Normalnie, z dorosłym, oparłoby się sprawę o bufet, zmierzyło się z tematem w obrębie własnych jelit, rozcieńczyło wyczynem dla małolitrażowych wojów, czyli cztery razy sto z zagrychą, po czym można byłoby już wybełkotać zwrotną odpowiedź, lekko przyprawioną ciężką, uliczną ekspresją. Trzeba przyznać, że są pytania, na które trening należałoby zwielokrotnić, zanim rozwiązanie pojawi się między uszami. Co prawda wtedy strasznie trudno je stamtąd wydostać, a w wyniku nieuchronnego parowania myśli giną podczas rutynowej dezynfekcji centralnego układu nerwowego i jego ponownego odpalenia do działania 24/7.


    Szkoła, usiłująca utemperować i ucywilizować ludzkie szczenię jest w tarapatach, ilekroć taki osobnik jest dobrze odżywiony, wyspany i nie do końca zadowolony. Personel nie przyznając się do tej prostej konkluzji udaje zaniepokojenie, kiedy dziecię jest senne i nieskore do przejawów aktywności jakiejkolwiek. Szczególnie, że owa aktywność, w zależności od wieku delikwenta sprowadza się do ciekawości (co będzie jak tym rzucę? Kiedy zauważą, że mnie nie ma wśród tych nudziarzy? Będzie płakał, jak mu zabiorę? Można to zjeść?), eksperymentów społecznie nagannych (palenie w toalecie, wykradanie alkoholu z piwniczek starszych pań i z domowych barków, wagarach z…, albo całkiem bez, spontaniczna Wielka Majówka na Patagonię, z garścią bilonu i trasą opracowaną ad hoc w głowie), czy wreszcie Pierwsza, Nieśmiertelna Miłość, wymagająca dowodów wzajemnych, przechwałek i skrupulatnie ukrywanej ekspresji autoerotycznej. A kiedy popełni się już Pierwszy Raz, wraz z nim zgaśnie niewinność, mleko pod nosem i świat spolaryzuje się dążąc do niekończących się powtórek, bez względu na wydolność eksploatowanego do kresu wytrzymałości organizmu, można powiedzieć, że proces dorastania szczeniaka dobiega końca, a dorastacz może powoli wyprzęgać i zająć się sobą.


    Można dramatyzować, że to droga przez mękę, jednak byłoby to nadużyciem, bo przecież NIEKTÓRZY chłopcy JAKOŚ dorastają, nie wszyscy zaraz w Patagonii, a co bardziej zacofanym w rozwoju udaje się nawet nie ulec nałogom. Jeśli któryś zdąży się wylizać z sideł pierwszej miłości, albo w ogóle ominął tę rafę, dzięki doświadczeniu sąsiadki, względnie temat odpuścił z powodów duchownych, szansa na okiełznanie arkanów dorastania i dojrzałe życie rośnie. Czyli niepotrzebna martyrologia.


    Niewątpliwie trudniej jest dorastać dziecko płci odmiennej. Przede wszystkim, najpierw trzeba zrozumieć potrzebę przytulania, co łatwe nie jest. Żarcie w przypadku tych kruchych istot zdaje się być ponurą koniecznością, która już w wieku lat pojedynczych zdaje się odkładać nie tam, gdzie należy, więc lepiej byłoby wszystko wypluć, zanim osiądzie grubą warstwą na brzuchu, czy biodrach. Za to kwestia tekstylna staje się źródłem dramatów na miarę szekspirowskich arcydzieł. Ile halek, falbanek, kolorów księżniczkowatych koron, czy może koronek, z których wyrastają po jednokrotnym zaledwie użyciu? Kokardy wiązane tak wymyślnie, że tylko włosy wymagają większej wirtuozerii, a w końcu nie każdy jest mistrzem fryzjerskim.


    Dziewczynki, jako istoty o wyższej inteligencji, wymuszonej niedostatkiem siły fizycznej uczą się podstępów i knowań, przy których Richelieu to szczeniak. Jak pozyskać misia od dwa razy tłuściejszego Bysia? Co zrobić, żeby połowa lodów trafiła do jej brzuszka bez przystanku w jego buzi? Jak zdobyć łopatkę, o którą właśnie bije się trzech rozkoszniaków? Nie wspominając o wyszukanych pytaniach, z których tylko nieliczne mają podwójne dno – reszta ma ich najmarniej cztery, a może i siedem? Nie zapominając o szóstym zmyśle, który u dziewcząt budzi się przed ząbkowaniem i chyba już nie zasypia do końca świata, można być pewnym tylko jednego – nic pewnego pod słońcem! Oczywiście nieuniknione są pytania i inne, jeszcze trudniejsze historie, jak dobór pierwszego stanika, czy instrukcja obsługi pierwszego okresu, skąd do Pierwszej, Nieśmiertelnej Miłości droga jest zawiła, jak kłębek wełny po kocich igraszkach. Dziewczęta częściej od chłopców czas traktują arogancko i błyskawicznie dostrzegają względność, więc Pierwsza i Nieśmiertelna Miłość mogła się odbyć w przedszkolu, a teraz jest jedynie podrasowana doświadczeniem zdobytym w pierwszej C i paroma rozchichotanymi wieczorami w jedynie słusznym, damskim gronie rówieśniczek przy bezwstydnie podkradzionym babci wermucie.


    Lepiej w ogóle nie wspominać o końcu Pierwszej, Nieśmiertelnej Miłości, bo to czas, kiedy cała wychowawcza empatia dorastacza zostaje zużyta w pierwszym paroksyzmie, a momenty dopiero zaczynają się rodzić i robią to w postępie już nie geometrycznym, a logarytmicznym. Odetchnąć można… Nie, skoro tak się zaczyna zdanie na temat wychowania dziewczęcia, to znak, że wypowiada je ignorant. Pofolgować można dopiero, kiedy kto inny przejmie pałeczkę i podejmie się opieki, póki śmierć i tym podobne pierdoły nas nie opuszczą. Ale i to nie jest takie pewne.

Dialog ze ścianą.

 

    Niezbyt pewną ręką nakreśliłem kręgosłup. Na ścianie świeżo pokrytej gładzią szpachlową. Ołówkiem, raczej miękkim, choć kręgosłup zasługiwał na większą twardość i zdecydowanie. Nigdy nie aspirowałem do roli malarza, ani grafika. Dumny byłem, że kręgosłup w ogóle wygląda. Mógł przypominać martwą jaszczurkę zwinkę, albo ogryzek drutu kolczastego. A tak? Istniał sobie i zdawał się zawierać pierwiastek żeński. Lekarzem także nie jestem i nie mam pojęcia, czym różnią się kręgosłupy męskie od żeńskich, więc zaufałem intuicji - męski by mnie tak nie pociągał. A ten najwyraźniej gotów był na przyjęcie ciężaru piersi i rozłożeniu go na odcinku lędźwiowym z wykorzystaniem solidnych bioder. Miednicy nie zacząłem nawet malować, ale ona sama pragnęła zaistnieć i nie spytała mnie o zdanie. Babeczka musiała być fest zdeterminowana. Chyba zniewoliła moją podświadomość i wykorzystała ją do celów własnych. Nim pojąłem co się dzieje, biodra było już na czym rozpinać. Piszczele (czy piszczele mogą być zgrabne?) pożądały ciągu dalszego, a choć liczba kości stóp, to koszmar dla laika, wnet stała na paluszkach i najwyraźniej opierała się łopatkami o pięknie wygłaskaną ścianę. Kiedy pojawiły się łopatki? Zapewne w tak zwanym „międzyczasie”, który jakoś umknął kronikarskiemu opisowi. Okazało się też, że kręgosłup przewidział konieczność dźwigania czaszki, nie zapominając o dodatkowym wyposażeniu, bez jakiego kobieta czuje się nieubrana. Czaszka z klawiaturą uzębienia najwyraźniej czekała na coś.


    Miękkim ołówkiem porywać się na kreślenie układu nerwowego? Trzeba zadufańca, albo kompletnego ignoranta. Mózg puchł w oczach, a na synapsach zaczęły się pojawiać pierwsze, wściekłe z jakiegoś powodu impulsy. Kiedy pojawił się krwiobieg, pojawiła się także sugestia wściekłości niewiasty ściennej. Ta czerwień zasiedlająca oczodoły i policzki. No i kości dłoni zaciśnięte w pięści. Organy wypełniały klatkę żeber i otrzewną. Płuca miała zdrowe, jak nikt. Pompowały w tempie spóźnionej lokomotywy, jawnie już świadcząc o złości na pograniczu furii. Tylko patrzeć, jak gardło wypełnią struny głosowe i stanę się celem dla inwektyw, które sprowadzą mnie do parteru. A przecież robię co mogę, żeby jej nie skaleczyć, nie zdeformować, nie urazić zbyt mocną kreską, czy „złym dotykiem”. Czy to moja wina, że talentów plastycznych ciężko się we mnie doszukać?


    Kościec okrywał się warstwami tkanek i kwestią chwili już było, by pojawiła się skóra, detale twarzy, włosy, a nawet dyskretne piegi przydające ciału cienia pikanterii.


    - Z tymi włosami, to nie przesadzaj – usłyszałem miękki, choć zirytowany głosik – nie wszędzie będą konieczne.


    Podniosłem głowę, z zaskoczenia zapominając, że nie wymaga to otwierania gęby jak u stomatologa i zerknąłem na swoje (moje?) dzieło.


    - Może byś mnie ubrał zboku jeden? - syknęła, ale dostrzegłem, że z satysfakcją zauważyła, iż nie jest mi obojętną. Mój zachwyt wypełzał ze mnie wszystkimi porami skóry – i nie zapomnij o biżuterii przyjemniaczku! Nie oszczędzaj na mnie, wiesz, że bardzo lubię!

Barber dla barbarzyńcy.

 

    Ławice mleczy wygrzewają się na trawnikach. A gołębie stadnie wysiadują komin. Liczą, że co się wylęgnie? Eko-groszek? Dym splecionych łańcuchów DNA? Małe, lśniące kominiątka? Bo chyba nie ekipa kominiarzy płci wszelakiej?


    Kos, nieco poirytowany moim pojawieniem się na krawędzi trawnika nie ustawał w wysiłkach, by wyszarpnąć spod ziemi coś długiego i rozpaczliwie broniącego się przed apetytem ptaka. Lipy zazieleniły się nieco zawstydzone, że dopiero teraz uznały wiosnę. Na straganie nieco zziębnięta kobieta sprzedaje ostatnie narcyzy i tulipany, ciężkie, świąteczne siaty wędrują ku domostwom.


    I nikt się nie uśmiecha. Wszyscy mozolą się i opracowują strategię prac. A nawet rezygnacji, bo czasu na wszystko zabraknie.

Bez kompromisów.

 

    Było ich równiutko trzy, bo trójcami lubią chodzić i święci i furie. We czwórkę, chadzają ci dosadni, przewidywalnie brutalni i bezkompromisowi nawet względem siebie. Więc we trzy, żeby dawać złudzenie, że można je ominąć bez szkody dla… no właśnie. Ciał nie ruszały. A raczej ruszały tylko wtedy, kiedy nie mogły wyłuskać myśli spomiędzy uszu. Zazwyczaj umiały, więc nie sięgały głębiej i ciało nawiedzonego przez tę trójkę zachowywało się jak każde inne, które zostało otrute, czy padło na zawał serca – zimne, z obłędem niedowierzania w pustych, szklistych oczach.


    W sumie nie wiadomo, po kie licho wyszły, udając, że spacerują, czy może szukają ciucha dla jednej z nich na specjalną okazję, a przecież okazja, to coś, co w ich przypadku zdarza się na pstryknięcie palcami. Wystarczy, że trafią na swojej drodze ofiarę i już okazja szczerzy zęby w podejrzanie nieszczerym grymasie. Więc wiadomo, to jedynie pretekst, żeby wyjść i zapolować niewybrednie. Pierwszy zawsze był wystarczający. Musiały być w wybitnie romantycznym nastroju, żeby grymasić i pozwolić się minąć bez ekscesów. A kiedy delikwent, kompletnie nieświadomy, że cudem uszedł uwadze tej trójcy, obejrzał się i zaczął wydawać pomruki, niczym zadowolony z życia grizzly, fortuna musiała odwrócić się od niego i nonszalancko zademonstrować zadnią stronę szczęścia.


    Pierwsza wynurzyła się z romantycznego zanurzenia najmłodsza. Oczywiste, że najbardziej narwana, szalona i głodna psikusów, jeśli wyjadanie myśli z żyjącej głowy można nazwać psikusem. Przyszpiliła osobnika spojrzeniem gotowym stopić szyny kolejowe nie tykając podkładów. Jęknął, czyli (chyba) zrozumiał swój błąd. Ale był tylko facetem, któremu trudno nie obrócić się, kiedy idą trzy i dopiero szukają stroju na ekstra okazję. Stroju dla jednej, bo pozostałe nie widzą potrzeby zakrywania pokusy czymkolwiek. Czyli tak. Czas przyznać, że były nagie wszystkie trzy i naprawdę szły znaleźć coś wyjątkowego dla jednej z nich. Miał to być eksperyment podparty solidnym zakładem. Jeśli mająca na sobie cokolwiek skusi faceta szybciej niż dwie nagie towarzyszki, wtedy one będą polować na rzecz odzianej, same przy okazji uzupełniając garderobę, którą z niezachwianą złośliwością dobierze im zwyciężczyni. Jeśli jednak przegra, to ona będzie pościć i do stołu będzie dopuszczana dopiero wtedy, kiedy co smakowitsze myśli zostaną już rozparcelowane i skonsumowane przez nagie siostry.


    Siostrami oczywiście nie były, ale to bez znaczenia, gdyż ofiara już została zahipnotyzowana i czekała na ciąg dalszy, którego nieuchronność zbliżała się kołysząc sześcioma biodrami. Zerknęły na siebie, otaczając faceta, któremu żadne słowa nie mieściły się w ustach. Za chwilę wszystkie i tak opuszczą czaszkę w trybie przyspieszonym. Języki trójcy, niczym żmijowe organy powonienia uwijały się zapoznając się z pierwszym daniem. Facet był mało wyrafinowany, ciężko zaniedbany kulturalnie i ogólnie umysłowo ciężki, żeby nie powiedzieć ociężały. Nadawał się na zaspokojenie śmiertelnego głodu, lecz nie na wykwintną kolację.


    - Nie bawmy się jedzeniem – westchnęła Pierwsza – trudno, mogłyśmy trafić gorzej.


    - Gorzej? - Druga była wyraźnie zdegustowana – Ani się najesz, ani naliżesz, same śmieci. Trudno wyczuć, czy w ogóle toto ruszać.


    - A może – Trzecia, ta najmłodsza, która dopiero co miała okryć się czymś, co znajdzie w sklepie – może jednak się nim zabawimy?


    - W co? - obie były zaintrygowane, gdyż żarty z jedzenia wydawały się czymś niestosownym.


    - Jedzmy go na raty. Po małym kęsku. Zabierzmy mu najpierw rozsądek…


    - A ma?


    - Jeszcze nie wiem, ale spróbujemy. Zabierzmy pamięć…


    - Tę, to chyba mieć musi.


    - I co dalej?


    - Dalej pozwolimy mu iść gdzie zechce i pójdziemy za nim. Zobaczymy, jak zachowa bez pamięci i rozsądku. A potem możemy dobrać się do wszystkiego co znajdziemy poza popędem. Będzie ciekawie, kiedy zostanie mu tylko determinacja prokreacyjna. Nikt nie kazał nam wygryzać im myśli do końca. A nuż okaże się, że tacy mniej myślący staną się bardziej interesujący? Bezpośredni, szczerzy w zachowaniach i słowach.


    - Dotychczas nie pozwalałyśmy nikomu odejść.


    - I miałaś polować w stroju, a teraz co? Wystraszyłaś się?


    - Jedno drugiemu nie szkodzi. Możemy go nadgryźć i pójść na zakupy. Taki ogryzek nie nakarmi nas, choćbyśmy go zeżarły do czysta. I tak będziemy potrzebowały dokładki. Może w sklepie się trafi?


    - Chcesz iść do takiego, gdzie damskie fatałaszki sprzedaje facet?


    - Pikantnie, co?


    - No, nie wiem. Więc jak?


    - Niech ci będzie. Najpierw zabawa, a potem uczta. Zostawmy mu te popędy i „smacznego” – Pierwsza potrafiła mówić z przekąsem doskonale zastępującym cudzysłów.


    Facet wciąż nie mógł wydobyć ani słowa, być może z powodu potrójnej nagości przyglądającej mu się i oblizującej lubieżnie. Przynajmniej tak sądziłby, gdyby znał słowo lubieżność. Nie do końca siostry, zaczęły łykać ślinę i jednocześnie, w idealnej harmonii ćwiczonej wiekami praktyki dopadły oszołomiony mózg dawcy myśli, żeby go splądrować. Pierwszy raz miały żreć selektywnie i nieco je to rozpraszało, może nawet podniecało. Zakazany owoc. Sięgnęły językami, nie grymasząc, przez nos, ucho, czy oko, byle do wnętrza, byle spaść na tętniący od myśli umysł i ogołocić go z większości idei, empirii, marzeń, czy co barwniejszych fatamorgan. Pociągnęły mocno, mając świadomość, że żadna z sióstr nie odpuści. Jeśli nie chciały, żeby burczało im w brzuchu z niedosytu, musiały za pierwszym razem pobrać całą należną część. Umawiały się, że nie tkną popędu, a honor ważniejszy był od sytości – przynajmniej na razie.


    Facet skamieniał. I sztywniał bardzo malowniczo. Nic dziwnego. Trzy nagie samice ogryzały go z wszelkich myśli, wypijały nawet zorganizowany chaos, trzymając się z dala jedynie od popędu. A ten, czując coraz większą przestrzeń osobistą, coraz mniej ograniczeń i coraz większą potrzebę zaspokojenia, rzucił się na wszystkie naraz. Na wpół głodne, zszokowane bezpośredniością kontrataku poddały się trawione przez niewyszukane myśli, które dopiero zaczynały trawić. Facet naprawdę był prosty. A one ową prostotę dodatkowo podzieliły na trzy. Zanim ją strawią, nie będą w stanie się bronić. Transfer przykrył umysły samic strawą ciężką, wymagającą czasu i mnóstwa samozaparcia. Po każdym posiłku potrzebowały chwili na trawienie, a teraz jej nie miały, bo samiec przyszpilił je do ziemi i realizował popędy z takim animuszem, że zabrakło im tchu. Wszystkim naraz i każdej z osobna także.


    Konsumpcja trwała krótko, jak to w świecie przyrody, gdzie licho nie sypia i w trakcie aktu można zostać pożartym, bez mrugnięcia okiem. Bezbronne istoty umysłowo uwięzione w prymitywnych myślach, cieleśnie zaspokojone jak nigdy dotąd zaczynały dopiero otrząsać się po jedzeniu, a musiały też poradzić sobie z nieoczekiwanym „gratisem”


    - A wiecie, czemu się nie zrasta? - parsknęła Pierwsza


    - Bo nie ma czasu – chichotała Trzecia, nieco jeszcze pijana po niespodziewanym rozdziewiczaniu.


    - Oględnie mówiąc – Druga jako jedyna zachowała resztki rozsądku – nie było to takie złe. Od czasu do czasu mogłybyśmy pozwolić sobie na szczyptę szaleństwa. Pomyślałybyście, że taki prostak potrafi wykrzesać z siebie tyle ikry?


    - Na głodniaka kiepsko myślę – mruknęła Pierwsza, najwyraźniej kończąc trawienie.


    - To jak? Idziemy na zakupy, czy…


    Wzięły się pod ręce i zaśmiewając się poszły, zostawiając niedopowiedzenie zwijające się właśnie w znak zapytania gdzieś tam, gdzie dopiero co doszło do masowej defloracji, przygniecionej nieco przaśną konkluzją, że już się nie zrośnie.

piątek, 18 kwietnia 2025

Ekstrakt o wstydzie niedokształconego.

 

    Tak żarliwie prosiła, bym nakarmił ją nasieniem, że uległem. A kiedy futerał jej ust wypełnił się po brzegi pchnięta egoistyczną potrzebą posiadania dziecka wypluła wszystko na rękę, by dokonać błyskawicznej auto-inseminacji. Teraz nie wiem, czy zostałem ledwie wykorzystany, czy całkiem zgwałcony?

Głownie głównie w gównie.

 

    Osiedlowa magnolia postanowiła pobić rekord świata, więc w trzy dni rozkwitła i zgubiła kwiaty. Leżą teraz na trawniku jak pierzyna, spod której dawno już uszło życie i podążyło ku zaświatom. Kobieta z mocno już opalonym dekoltem pruła na rolkach, jakby doganiała peleton. Rzadki deszcz mieszał się z kurzem, co nie pachniało szczególnie dobrze. Za to kosom służyło, bo ich garnitury nabrały głębi trudnej do odtworzenia. I dopiero-co-zieleniejącym się brzozom, także było w smak.


    Wysoka, szczuplutka dziewczyna w gumowych dżinsach stałą sobie na przystanku i pozwalała spodniom wymodelować własną sylwetkę. Musiała mijać kozacką sprzątaczkę, także w podgumowanych dżinsach, które musiały się o wiele bardziej natrudzić nad efektem, choć etn wyszedł więcej niż pierwszorzędnie. Mięśniak w „markowej” i mocno obcisłej czerni demonstrował sploty mięśni wszystkich kończyn. A wszyscy czekaliśmy na jeden i ten sam autobus do tam.


    Wewnątrz była istota istotnie za długa, za chuda i płciowo niezdeterminowana. Ludzki patyczak, a może modliszka? Przynajmniej proporcje nie byłyby jakoś szczególnie pokrzywdzone. Przed piekarnią (ponoć najlepszą w Mieście) kolejka jak za Peerelu. Później, to już kręciła pupką pani Księżniczka. Pupka nie powiem, że wiekowa, bo to byłoby nadużycie, chyba, żeby zsumować ponad pół wieku na każdy pośladek, wezwała wsparcie w postaci męża, żeby pomógł wyrzucić śmieci. Jak się chce mieć księżniczkę w domu/łóżku/życiu, to nie można skalać jej brudną robotą. Aż żal, że nie zaprosiła mamusi i dziadziusia by wygładzili jej szlak przez życiorys. W mojej Galerii Pasożytów Księżniczka wyróżnia się wśród gwiazd.


    Córka piekarza, pulchna jak bochenek i gorąca niczym chlebowy piec wyrozbierała się ile tylko się odważyła, by miesić ciasto na ciepłe bułeczki, które cieszyły gawiedź mniejszym zainteresowaniem niż ona, spocona. Na moście z nazwy Piaskowym pachniało mi świeżo obrabianym drewnem, a wokół pomykały w Dzielnicę Boga młode piersi i pupki otulone misternymi koronkami udające piękne pisanki i zasługujące na miano świątecznych. Jeszcze kiecka z farbowanej na czarno moskitiery w komplecie z kozakami – tak też można, bo można wszystko. I bysior w okularach i plisowanej spódniczce polujący na wózek przed „Biedronką” – to nie jest kryptoreklama dyskontu, już prędzej faceta.

czwartek, 17 kwietnia 2025

Na krawędzi krawiec wędzi skrawek wędzidła.

 

    Większość zrezygnowała z kurtek, część poszła o wiele dalej i wybrała krótkie spodenki, koszulki na ramiączkach i najkrótsze z możliwych mini. Tylko siedzący na przydworcowym przystanku Boliwijczyk, Ekwadorczyk, czy Kolumbijczyk marzł jawnie, chowając dłonie pod pachy i patrząc na wpół zamarzniętym spojrzeniem na przewijające się przed nim postaci. Pani z twarzą krwawo powygryzaną przez trądzik niewzruszenie raczyła się papieroskiem.


    Kwitnący na wzór krwawnika żywopłot skłania mnie do kombinowania, jak może mieć na imię, ale o imionach roślin wiem niewiele i w drzewa genealogiczne im słabo zaglądam, więc machnąłem ręką. Sprawdzę w sieci. Rajskie jabłonie chciały mnie zaciągnąć do raju poprzez nos, ale chyba miąłem zbyt małą pojemność płuc i nawet schnące prześcieradło frotte w kolorze kwiecia nie dało rady wywindować mnie ponad ziemski padół. W tramwaju niebieskowłosa nosiła rzęsy dalekiego zasięgu i tyle osobistego żelastwa, że mogłaby spokojnie skapitalizować owe dobra w skupie złomu i wystarczyłoby na drobną rozpustę. Później nieco rzuciłem okiem na dziewczynę w szerokich ogrodniczkach w zgasłej zieleni i białej bluzeczce. Wydała mi się delikatną i piękną, aż chciałoby się rozsmarować po języku takie zauważenie, lecz dziewczyna umknęła damką stylizowaną na wiekową.

środa, 16 kwietnia 2025

Gadka Agatki to zagadka o gadach.

 

    Wypucowane okna lśnią w słońcu z lic kamienic pamiętających wojnę, odzierającą je z wierzchniej szaty. Plamy, liszaje, strupy i niezagojone blizny poprzerywane błyskiem szklanych tafli, z których mucha gotowa się ześlizgnąć i skręcić kark.


    Kasztanowce ocknęły się z letargu i zawiązują kwiatostany pośród młodych liści. Pisklę w głębokim wózeczku ma na głowie kask, lecz to chyba chorobliwy strach pierworódki skłonił ją do takiej ostrożności w upał, który w nastolatkach wyzwala chęć odsłonięcia możliwie dużych płaszczyzn ciała. Pępki podrasowane cyrkoniami, piersi wyswobodzone z pęt staników, minispódniczki sięgające ledwie-ledwie, topy pozwalające oddychać bez skrępowania wzrokiem przechodniów. Rejsy po Rzece kołyszą rozmarzone ciała, a tłum korzysta z języków obcych i czasem trudnych do rozpoznania.