Chłopczyka
było tak wiele, że starczyłoby go na dwa niezależne żywoty,
gdyby dało się też podzielić szczątkowy rozum, co już takie
łatwe i oczywiste nie było. Siedział, jeśli można tak nazwać
zastaną czynność na dwóch siedzeniach, między nogami trzymając
plecak i patrząc na wpół martwym wzrokiem na stojących dookoła
ludzi. Nie wiem, czy był naćpany, czy cierpiący na przewlekłą
bezsenność, jednak jego tatuś siedzący z jego braciszkiem nieco
mniej opływowym, zajmowali we dwójkę kolejne trzy miejsca i siłą
woli powstrzymywałem się od pytania, czy skasowali tych biletów
łącznie trzy, czy pięć. Szczęścia dopełniała pani z synkiem
zajmująca następne cztery siedzenia, na które zwaliła toboły,
żeby zająć się ze swoją księżniczką konsumpcją orzeszków
ziemnych z puszki, batoników szeleszczących obłędnie i sam już
nie wiem czego, bo mnie obrzydzenie wzięło. Podwójny cieleśnie i
rozumny połowicznie dysponował miniaturowym radiem, którym bawił
się z ostentacyjną lubością, zmieniając stacje z politycznych
dyskusji, na szemrane wiadomości, a że słuch najwyraźniej miał
także szczątkowy usiłował przekroczyć wbudowaną skalę
głośności. Na moją prośbę, by wetknął sobie w uszy tę
audycję, przystąpił do rozplątywania kabli słuchawkowych, co
zajęło mu połowę życia, a kiedy wreszcie usłyszał, czego
słucha, zerknął na mnie wzrokiem patroszonego dorsza i zapytał
ojca, czy może usiąść obok niego, ograniczając zajętość do
poziomu krzesełko na członka (rodziny i nie tylko).
Autobus
tkwił w korkach, posuwając się konwulsyjnie w pojedynczych
centymetrach, orzeszki śmierdziały, debaty huczały, starsza pani
udzielała porad z zakresu rozkładu jazdy i topografii miasta mniej
więcej połowie pasażerów, poziom ogólnej szczęśliwości (mojej
prywatnej) sięgnął dna. Kolejna świeżo opalona dama obarczona
potomkiem z nausznikami medialnymi usiłowała rozmawiać z pociechą,
ignorując fakt, że on ignoruje te próby, w zamian zajmując się
fryzurą pasażerki siedzącej przed nim. Oczywiście niechcący, co
nie zmieniło radości ciągniętej za włosy, gdyż podstawówkę
dawno już ukończyła i podobne zaloty jej nie w głowie,
szczególnie, że dziecię było jeszcze pod kuratelą
prokuratorskich kompetencji.
Miejski
autobus kursuje z częstotliwością (choć to obelżywe pojęcie
względem tego, co robi autobus) sztuka na godzinę. Nic więc
dziwnego, że meandruje miastem tak, jakby na każdym istniejącym
rondzie wykonywał jeśli nie pełne salto, to przynajmniej trzy
czwarte. Do zwiedzania? Jak znalazł! Ale, kiedy człek dokądś
zmierza, musi się uzbroić i to nie tylko w cierpliwość (może
stąd te fistaszki?). Ekwilibrystyka pomnożona przez ilość
zrealizowanych zakrętów stawia kierowcę na równi z uczestnikiem
zabawy w wesołym miasteczku,, gdzie pojazdy zasilane pantografem
zderzają się bez końca na ciasnym placyku i cała radocha polega
na walnięciu kogokolwiek gumowym zderzakiem. Mistrz zakrętów,
nagłych hamowań i takichże ruszeń był jednak bezkolizyjny
zewnętrznie. Wewnątrz nikt się nie przyznawał z obawy, że
otrzyma czerwoną kartkę i pójdzie siedzieć na ławkę kar, albo
poddany zostanie dyskwalifikacji.
Jako
weteran, mieliłem przekleństwa na tak drobne porcje, żeby mogły
wyjść na zewnątrz już bez cenzury i ograniczeń wiekowych. Dość
powiedzieć, że raz pojechałem w niewłaściwym kierunku, o czym
dowiedziałem się zbyt późno, czyli na pętli nie z tego końca.
Zadanie do łatwych nie należy, gdyż na ulicy, na której wsiadam,
dwa autobusy do tam stają po jednej stronie ulicy, a trzeci po
drugiej. Z wysiadaniem też okazałem się skończonym tumanem, gdyż
nacisnąłem guzik „chcę wysiadać” a ten był zaklejony taśmą,
że niby nie działa, choć zadziałał i podświetlił na czerwono
sąsiednie trzy, czy pięć. Kierowca, głosem przeznaczonym do
komunikacji z jednostkami upośledzonymi umysłowo i być może nieco
niebezpiecznymi poinformował mnie, że wysiadanie tymi drzwiami,
przy których stoję jest niemodne w mieście, więc może bym sobie
już wysiadł innymi. A kiedy się zgodziłem łaskawie, poinformował
mnie równie łaskawie, że ów przystanek się nie mieści, gdyż
jest remont, więc wysadzi mnie gdzie indziej do widzenia.
Tak
więc czuję się idiotą podróżniczym i całe szczęście, że nie
zamierzyłem się na wycieczkę międzynarodową, czy
międzygalaktyczną, a jedynie na lokalne podróże wśród swojaków,
których jakoś błyskawicznie ubywa. Naprawdę wszyscy pojechali na
Zanzibar, Dominikanę, Malediwy i inne Teneryfy? A do nas napłynęli,
jak nie Niemce, to Czesi, i (oczywiście) niepomijalni Kozacy? I
czymże oni napłynęli? Odrą? Bugiem? Bałtykiem? Ech!
Geograficznie pewnie też jestem skończony, więc skończę i
literacko, żeby już do cna się nie pogrążyć. Kończąc powiem
tylko, że wróciłem. Cały, głodny i spragniony. Wartość tej
podróży mogę jednak określić tak,, jak się określa promocje –
minus siedemdziesiąt procent, które w moim rozumieniu oznacza
podwyżkę, gdyż ujemna promocja, czyli przecena, to podwyżka.