wtorek, 31 grudnia 2024

Szydło szydzi, żądło żąda... a może rządzi?

 

    Bladziutkie dziewczę otulone w biel baranka odsypiało zbyt krótką noc. Długowłosa ślicznotka bezdźwięcznie śpiewała. Posypany solą przystanek obiecywał butom solne wykwity. Kobieta, znająca historię świata z autopsji, konspiracyjnym szeptem ostrzegła mnie przed umundurowaną kontrolą, nie przerywając dziergania szydełkiem czegoś ulotnego. Uśmiechałem się do rozmaitości detalicznych, jak zakupy rencisty. I nawet kozackie dziewoje świergoczące po ichniemu z typową dla nich arogancją nie zepsuły mi nastroju. Tym bardziej, że na trawniku wyrosły stokrotki! Ciekawe, co za podskórne tajemnice kryje ów trawnik.


    Fontanna mieszkająca w fosie wciąż napowietrza wodę, choć połowa tafli skryła się pod lodem. Ze zdumieniem obserwuję młódkę w futrzastych butach i minispódniczce wciągniętej na goły tyłek. Bliskość dworca, ściągająca do siebie wszelkie ekstrawagancje była jedynym wyjaśnieniem zjawiska. Kolejnym była krzepka dziewczyna w obcisłych gdzieniegdzie spodniach. Pochwaliłem ludzką skórę za nieprzemakalność praktyczną, gdyż widziana niewiasta najwyraźniej pod skórą transportowała coś mocno wilgotnego i to „coś” gęstym być nie mogło. Bez wysiłku nadążało z amplitudą drgań za żwawym, choć drobnym kroczkiem.

niedziela, 29 grudnia 2024

Wyzwanie.

 

    Misja, jak większość, była niemal samobójcza. Niemal, oznaczało w tym przypadku, że mało kto wraca z niej sobą. Ale, kiedy kobieta żąda… ciężko odmówić. Nie było czasu na przygotowania, aklimatyzację, zasadniczo w ogóle nie było czasu. Trzeba zacząć działać, nim zajdzie słońce. Natentychmiast! Podbechtany kilkoma komplementami, samiec-prawie-alfa, ruszyłem w bój. Zebrałem ekwipunek zewsząd. Z podłóg zebrałem, z kanap, zajrzałem nawet między żeberka kaloryfera, by wyciągnąć stamtąd zapodziane jak umysł zakochanych smarkaczy skarpety. Kopiec rósł błyskawicznie. Dowaliłem na wierzch zawartość kontenera z łazienki. Niezły początek.


    Byłem z siebie dumny i wzorem zdobywców zdusiłem kopiec stopą. Oddychał niemile. Smród uniósł się aż do nozdrzy i nie zamierzał ich opuścić. Kucnąłem ze wstrętem i pospiesznie sortowałem. Jak Kopciuszek. Zasadniczo pseudonim Kopciuszek oddał ideę zajęcia. Rozdzielałem brudne szmaty na trzy mniejsze hałdy, a dyslokacja dotyczyła nadziei. Nadziei, że po operacji szmaty odzyskają jedną z dwóch możliwych barw: biel, lub czerń. Wszystko pomiędzy rzucałem na trzeci stos.


    Padlina. Bo i jak rzecz nazwać bardziej obrazowo. Wepchnąłem w maszynkę do miksowania zdobyczy, kolanem dobiłem bęben. Kłapnął paszczą i pochłonął osiem kilo skondensowanego smrodu. W ostatniej chwili przed unicestwieniem przypomniałem sobie o chemii. Wiadomo – chwasty i szkodniki tępi się chemią użytkową. Chojnie sypnąłem, podlałem płynem. Chemia tak skomplikowana, że dopiero co zdolniejszy docent wydziału chemii mógł studiować zawartość opakowań bez podejrzeń, że za wiele mu umyka. Mi musiała wystarczyć płytka informacja, że środek należy dozować według ilości i stopnia zaczadzenia towaru. Krytycznie wspomniałem zawartość i nasypałem do pełna. Nic mniej w rachubę nie mogło wchodzić. Płyn takoż – na full, nie będę się rozdrabniał. Tankowanie po korek, to norma, kiedy stać człowieka na tankowanie.


    Teraz już tylko wielka chwila. Enola Gay wystartowała. Little Boy wiercił się w jarzmie komory dokującej. Czułem się jak decydent. Prezydent z walizą, kodami odpalającymi Armageddon. Final Countdown!


    Dziesięć… Dziewięć… - łykałem ślinę. Emocje. Spocone dłonie, Wzrok skupiony na celu. Byle nie chybić i nie narazić się na śmieszność. Na oskarżenie o dezercję, czy dywersję. Osiem… Siedem… Jeszcze chwila. Nacieszyć się władzą. Moc wypełniała mnie po brzegi. Byłem niewzruszony niczym Nemezis. I jak ona poskromiłem furię, by gniew nie zaślepił. Sześć… Pięć… Pod moim wzrokiem ładunek skulił się, usiłował chować za mniej ostrożne sztuki. Cztery… Sprawdziłem zawory wodne, odpływ. Trzy… Dwa… Mięśnie nabrzmiały, twarz stężała. Metalowym wzrokiem przeciągnąłem po przełącznikach. Po tablicy rozdzielczej. Jeden… Suwaki i pokrętła ustawiłem w pozycję „pełna moc”.


    Zero! Atak! Avanti! Naprzód! - wbiłem guzik do końca. Nie zadrżała mi dłoń. Otarłem spocone czoło. Bęben ruszył. Syk zaworów dał świadectwo reakcji na rozkaz. Mój rozkaz. Maszyna drgnęła i spełniła żądanie. Teraz akcja unicestwienia była już poza mną. Zsunąłem się na podłogę. Mokry od emocji patrzyłem w kalejdoskop bębna, w którym widać było zamieszanie. Chemia w akcji, to niezapomniany widok. Hipnotyzuje. Wirujący krąg motłoszył zawartość. Kłębiły się brudy zaatakowane znienacka technologią. Zaawansowaną bardziej, niż trzeba. Otwartą na walkę z nieznanym. Gotową na bezapelacyjne zwycięstwo. Na tryumf.


    Ja również byłem gotów. Nie wiem skąd nabrałem pewności, że wszystko się uda, że brak doświadczenia nie stanie na przeszkodzie i wygram ten nierówny pojedynek, nim kur zapieje. Będzie ze mnie dumna! Wiadomo. Dla swojej kobiety gotów byłem na największe poświęcenia, czy wyrzeczenia. I brak doświadczenia nie przeszkodzi mi w walce o jej uznanie. W tej chwili byłem Bogiem i mogłem wszystko! Mogłem wybełtać świat tak, że Ameryka skurczyłaby się do mizernej wyspy, a Afryka rozciągnie jak wełniany sweter na sznurku. Żeby Europa zaplątała się w rozliczne morza i oceany, a wyspy morza północnego siła odśrodkowa wypchnęła na bieguny. Czysty kataklizm.


    Mogłem. Byłem młody i silny. Testosteron we mnie szukał okazji, by się wykazać.


    Dla niej mogłem uprać całe galaktyki, drogę mleczną wyczyścić z plam i smug. Wystarczyłoby tylko, żeby wskazała je paluszkiem.

Na szczyt.

 

    W porywie bezczelności postanowiłem kandydować. Nie doczytałem na jakie stanowisko, jednak zamierzałem wygrać wyścig. Zacząłem od skompletowania obietnic, których (jak pozostali kontrkandydaci) nie spełnię. Zmiana płci gratis dwa razy do roku? Proszę bardzo! Igrzyska co dwa, a nie co cztery lata? Tak! Dwie „ostatnie szanse” dla każdego grzesznika? A co się będę oszczędzał. Dualność obietnic była rozkosznie zabawna. Podwójne wejście zwielokrotniało mnie, dając iluzję, że wyborców także przybędzie szybciej niż innym.


    Wybory tuż tuż, więc należało ogłosić program i stanąć w szranki. Emocje, niczym podczas partyjki tetrisa. Nim okrzepłem, zostałem zwycięzcą. Piastowałem przechodni tytuł pacjenta roku szpitala dla umysłowo chorych.

Imaginacja.

 

    Czasem, kompletnie bez uzasadnienia, pozwalam myślom pomknąć gdzieś, nie przejmując się dokąd, ani którędy pomkną. Coś, jak roztargniona babcia, która szukając w wielkiej torbie cukierka dla wnuczka, zapomina o nim właśnie, a ten tymczasem udowadnia, że chaos nosi w sobie od urodzenia. Zdania tracą swoje dostojeństwo, słowa lepią się do siebie tworząc mezalianse, niebezpieczne, niegrzeczne i absolutnie nieposkromione. Wyczyniają brewerie.


    Tak właśnie działa na mnie rynek, przez który szwendam się od czasu do czasu nie po to, żeby przysiąść na piwko w ogródku, nie szukając namiętności na godziny, ale by opanował mnie ów przejmujący, dotkliwy chaos. Najwyraźniej tłok, anonimowy, skupiony na sobie, staje się katalizatorem światów, w jakich zdarzyć się może (i powinno) więcej niż wszystko. Uśmiechałem się do tej myśli nieraz, twierdząc buńczucznie, że gdybym tylko pozwolił pośladkom przywrzeć do kamiennej ławeczki na czas wystarczająco długi – miesiąc, względnie dwa, zebrałbym materiału na tłustą powieść, a może i pięcioksiąg. Tak wiele fascynujących „ciągów dalszych” snuje się za obcymi ludźmi, ochrypłymi okrzykami, czy zdarzeniami pełnymi pikantnych zakamarków.


    Łżę oczywiście, bo kto mnie zna, ten wie, że cygańska dusza nie pozwala mi na cokolwiek więcej, jak snucie domysłów, bajek bez znaczenia, wymyślanie maligny i mieszanie jej łyżeczką, jakby to był malinowy kisiel. Powieść? A kto wytrzymałby tak długo przy jednym temacie? Co innego opowiadania – bez początku, czy końca, wątek zaciągnięty zaledwie tyle, ile wymaga zaspokojenie apetytu. Porzucam potem bez żalu, jak miłorząb jesienne liście.


    Ale… Bo zawsze jest jakieś ale – rynek działa. Wyzwala podskórne uczucia. Pozwala na więcej, niż się po nim spodziewam. Sam nie wiem ile opowiadań ma początek, albo pochodzenie rynkowe. Przecież nie zacznę teraz liczyć, jak emeryt trzęsący się nad kieliszeczkiem koniaku. Niemniej – szukając magii idę między węższe niż gdzie indziej uliczki, w zaułki, zakamarki, podwórka nieznane turystom, a potem nurzam się w rynkowym gwarze, jak oliwka w martini. Czary dzieją się nienachalnie. Tak po prostu. Podchodzą, niczym napalony nastolatek do piegowatej księżniczki i usiłują uwieść banalnym tekstem.


    Wydłubuję z tłumu wątki może nie najwspanialsze, oprawiam je w słowa, poleruję, wydobywam blask. Czasami sądzę, że potrafię, innym razem żałuję, że nie. Banał? Przy skończonej liczbie liter i słów każda treść jest już od niepamiętnych lat banałem. I choćby urodził się geniusz z nieziemskim talentem, to nie przeskoczy granicy kiczu. Może… natchniony poeta zdołałby upleść sznur słów nieznanych, splotem dziewiczym scalonych, tajemną mantrą niemożliwej interpunkcji stukającej w rytm rodzących się i gasnących uczuć.


    Szukam niemożliwego, czytam co popadnie, piszę, gdy tylko drgnie świat, patrzę i czuję. Snuję mrzonki. Myślę niedyskrecje i marzę, że ze słów skleję coś, co stopi obojętność. Jeśli obojętność w ogóle zauważy moje wysiłki.

Szumi tłum tłumiąc szum.

 

    Ciemność, rozcieńczona dymem mokrych mgieł zdaje się być kawą, po której właśnie rozpływa się mleko. Wiatr plącze się po pustych kwartałach osiedla nie potrafiąc dostrzec nikogo, kogo mógłby obedrzeć z ciepła świeżych snów. W taki dzień widzenia mogą być jedynie iluzją, kanwą do snucia fantastycznych opowieści, mogących na przykład zacząć się tak:


    Kamieniołom zjadał wzgórze powoli. Już teraz wyglądało jak niedojedzona muffinka, a prace dopiero się rozpoczęły.


    Samoloty skamlają z głodu. Szukają budy, przy domu, skąd gospodarz wyniesie miskę pełną ciepłych uczuć. Psy w garniturkach popuszczają z zimna i tęsknie zerkają w stronę domów. Z wnętrz (być może) zerkają ci, którym doskwiera samotność i pościel chłodna nieobecnością kogoś do pary.

sobota, 28 grudnia 2024

Koneser

 

    Przyłapałem dzień, gdy wstawał i dopiero rozciągał majestat na okolicę. Nagi, bezbronny, nieco siąpiący noskiem. Szczeniak! Hardy, bo nie zna moresu. Zbierze od życia po tyłku, to spokornieje, bo o końcu żywota myśli, że jest domeną innych.


    Miałem się zanurzyć? Jak jakiś plemnik jeden-z-iluś-tam-milionów? O nie! Gustuję w dojrzalszych okazach. Takich, co znają wartość i docenią. Poranek zostawiłem tym, którzy wytrzymać już nie mogli i ruszyli w plenery. Na łowy. Na cielęcinkę. Elegancko puściłem przodem pochopnych, czekając trzynastej. Sprawdzona w peerelu metoda stosowana do zwalczania alkoholizmu. Mniej szkodził, gdy dzień był dojrzalszy. Toteż postanowiłem poflirtować z dniem dopiero po południu.

Sprzątnęliście liście?

 

    Szron spadł na Miasto i osiadł na czym tylko się da. Skostniałe rośliny ani drgną. Mamusia z nogą w gipsie wyznaczona została do pilnowania hulajnogi, a dziecię przesiadło się na zjeżdżalnię. Podglądam nieśmiałe spacery poświąteczne, żeby rozruszać nogi i pozwolić żołądkom odsapnąć od smakołyków. Niespieszne, być może bezcelowe. Niebo ciężkie od chmur, choć i słońce zdołało postawić swój stempel. A przecież nadchodzący tydzień również nie zapowiada się pracowicie.

środa, 25 grudnia 2024

Prasówka cd.

 

1. Retorsje duńskie.

    Pan Trump powiedział, że niezbędnym się stało (oczywiście dla światowej demokracji), aby Usaki przejęły trwałą kontrolę nad Grenlandią, więc Duńczycy natychmiast eskalowali budżetem wojennym na ochronę terytorium, które zostanie wyposażone w parę (czyli dwie sztuki) statków, dronów dalekiego zasięgu i psich zaprzęgów. Drżyj najeźdźco!

PS. Apetyt pana Trumpa rozciąga się także na Kanadę i kanał Panamski. Ciekawe, kiedy zamierza zacząć wprowadzać tam „demokrację”.


2. Ładne kwiatki

    Narcyz, to nie zarozumialec, ale psychopata pozbawiony empatii. Osiąga władzę nad otoczeniem, zrzucając winę na innych, stając w roli ofiary, wymuszając pomoc i współczucie. Osiąga życiowe sukcesy manipulując innymi. Rany boskie – jakbym czytał o ...(tu wstaw personalia dowolnego polityka).


3. Kwestia religii.

    Arabowie „pokochali” Zakopane, a niektórzy rozciągnęli miłość także na Kraków. Zdumiewa ich, że po wyjściu z nocnego klubu Polacy dalej tańczą, popijając alkohol, na co ich Bóg nie pozwoliłby nawet od święta. Bo w najbardziej nawet liberalnych krajach muzułmańskich pić (i tańczyć) można w wyznaczonych hotelach/knajpach, a poza nimi, to już grzech. U nas, najwyżej wykroczenie karane mandatem, co zresztą jest dziwne, skoro budżet opiera się na sprzedaży alkoholu, bez wpływów z którego dziura byłaby już nie do zasypania.


4. Cudowny świat.

    Jest coś takiego, jak „efekt niebieskiej kropki”. Rzecz polega na tym, że jak sobie wmówimy, że ją widzimy, to ją zobaczymy. Już myślałem, że artykuł ostrzeże mnie przed sianiem propagandy w mediach, czy praniem mózgu, żebym nauczył się bronić, ale nie. Ostrzega mnie, że być może to ja jestem „dziwny” i dostrzegam coś, czego nie ma. Wyławiam (dla siebie) uwagę, że warto skupić się na faktach, a nie na mniemaniach i emocjach.


5. Kreatywność w walce z kartelami.

    Tajny agent przebrany za Grincha, uzbrojony w młot wpada do siedziby kartelu. Policja jest z tego znana, Agenci przebrani za Św. Mikołaja, czy walentynkowego misia, to niemal norma. Liczy się skuteczność – uważa szef peruwiańskiej policji. Bez przebrania nie da się aresztować narkotyków?


5. Gdybym był zadowolony.

    Ale nie jestem, więc jeżdżę za pracą. Bo 11-13 tys emerytury brutto (plus drobny milionik za Nobla) nie wystarcza, by „jeździć na rybki, czy grzybki”. Skrajna nędza byłego prezydenta poraża. Nie stać nas, żeby zafundować mu dom nad jeziorem w środku lasu? Miałby wszystko na miejscu i mógłby w końcu odpocząć, a nie tylko skakać przez płoty, mury, czy granice.


6. Brak zaufania.

    Zachód wprowadza AI do biznesu zdecydowanie szybciej od nas, bo u nas bariery są większe. Brak kadr, brak świadomości, brak przekonania, że to w czymś pomoże. A do tego obawy. „AI ma tendencje do generowania nieprawdziwych informacji, tzw ‘halucynacji’, a to wyklucza jej stosowanie w branży budowlanej” Ciekawe, czy w dziennikarstwie też zauważono takie ryzyko.


7. Gdzie tu logika.

    Szczytno, znane przede wszystkim z policyjnej szkoły sprzedało prywatnemu inwestorowi wieżę ciśnień za złotówkę. Miał tam powstać apartamentowiec, ale nie powstał, a wieża niszczeje. Miasto chce odkupić ją, ale już nie za złotówkę, a za trzy miliony. Dlaczego tak? Skoro inwestor nie dotrzymał warunków kupna i budowy, to trzeba mu to odebrać i obciążyć jakąś karą. Wrocław odbierał Anglikowi wzgórze w centrum Miasta przez ładnych kilka lat, ale się udało – też miał coś budować i rewitalizować, a za obietnicę dostał teren na własność i używał go latami...


8. Walka z pleśnią.

    Kiedy rusza sezon grzewczy, a doniczki z roślinami na parapetach zaczynają porastać pleśnią – trzeba walczyć. A do walki (jak dowiodła historia) najlepszym wspomagaczem jest gorzałka. Bo to i humor podratuje i odwagę wzmoże. Roślinki są mniej trunkowe i wprawy nie mają, więc podlewać trzeba rozcieńczoną do połowy wódeczką, ale doświadczony podlewacz nie musi chlać tyle wody, bo i po co? Żeby mu kijanki w brzuchu pływały? Zamiast motylków?


9. Korrida.

    No, prawie. Po asfalcie nieopodal Biłgoraja, nocą Struś biegał za świnią. Dziwne, nie sądziłem, że świnia jest tak szybka, za to strusie, to prawdziwe pędziwiatry. Ponoć biegały tak kilka godzin, tamując ruch uliczny, ale właściciel okazał się jeszcze sprawniejszy od zwierzaków i je „odłowił” Pierwsze takie łowy na asfalcie… Księga Guinessa czeka na zgłoszenie.


10. Obowiązkowa reklama.

    Zaledwie dziesięć procent na reklamę, to skrajna nędza, więc choć tyle MUSI BYĆ. Dziś nieprześmiewczo, za to ze zdumieniem. W ramach corocznej celebry związanej ze starzeniem się organizmu, mój organizm został dopieszczony kosmetykiem niwelującym aromat niemłodego już ciała przewlekle i nieumiejętnie nadużywanego. Nie minął tydzień, a mój wyrafinowany monitor zwęszył ów aromat i nieodmiennie serwuje mi reklamy kosmetyków tej firmy. Ciekawe, bo zamawiacz nie miał kontaktu z monitorem. Przydałaby się jakaś teoria. Choćby spiskowa.


wtorek, 24 grudnia 2024

Posiano przyszłe siano.

 

    Święta, święta! Jeden z dyskontów przebudował (w reklamach) parkingi „ram-pam-pam-pam”, na parkingi „dzyń-dzyń-dzyń-dzyń” – koszt inwestycji nieznany. Jeśli jednak wziąć pod uwagę, że wydaje miliony na chwalenie się, że jest o złotówkę tańszy od konkurencji (jeśli wyda się ponad dwieście złotych), to działalność wygląda na niezwiązaną z ekonomią. Może warto zerknąć na taki uświąteczniony parking?


    Małe psy wysłano po świeże bułki, nim dzieci wstaną z łóżek. W kolejce dywagują, czy ich obecność w piekarni jest, czy też nie jest uciążliwa dla tych, którym „adopcja pieska” nie w głowie. Młoda kobieta taszczy wielkie siaty do domu, bo wiadomo. Włosów ma tyle i tak długich, że mogłaby się nimi swobodnie okryć. Może nie wyszłoby modnie, ale wstydu by nie było na pewno. Tradycyjnie pieką się i smażą karpie, pierożki pływają wierzchem w gorących źródłach, śledzie z kwaśną miną balsamują się w occie. Ciasta uwodzą aromatem, a drzewa w otulinie biżuterii mrugają filuternie, choć pewnie boją się tych, którzy mogliby się na nie zamachnąć siekierą, gdy im światło sen odbierze.

O dupie Maryny.

 

    Jak każdy, ocieram się o „wytrychy”. Kąśliwe, pozornie zabawne teksty, stygmatyzujące porządek świata. Niezwykle popularnym jest jadowity szept poliszynela głoszący, że „CHŁOP MYŚLI TYLKO O JEDNYM”.


    Uproszczenia pozwalają „zaoszczędzić” energię na przetrawienie mniej trywialnych zdarzeń, czy rozwiązanie dylematów w sytuacjach niepewnych, podpierając instynkt zgrabną podpowiedzią.


    Jeśli kobieta korzysta z prawd objawionych, skąd bierze odwagę, pytając mężczyznę:


Czym mogę służyć?

Co mogę dla pana zrobić?

Pomóc panu?


    Należy taktownie skłamać, czy wyznać prawdę? Przecież ONA WIE, więc konsekwentnie wypada odpowiadać:


Ciałem.

Rozebrać się.

Owszem, masturbacja mnie upokarza.


    Tylko, która kobieta zniesie powszechnie znaną prawdę bez urazy? A może właśnie oczekuje szczerości?

sobota, 21 grudnia 2024

Ekstrakt o wańce-wstańce.

 

    Im bardziej chudłam, tym bardziej się bał, a najbardziej tego, że wiatr mnie porwie w nieznane. Wiem, że to absurdalne, jednak nijak nie potrafiłam go uspokoić. Na imieniny przyniósł mi drinka z rtęcią; uspokoił się dopiero, kiedy go wypiłam do dna.

Pas żyta dla pasożyta.

 

    Chmury gdzieś się spieszą. W przelocie usiłują zetrzeć księżyc z nieba. Pierwsze sukcesy widać, bo mizerniutki jakiś taki, blady ogryzek tuła się po bezkresie. Przez niezabudowania oglądam Paluszek – lokalne NAJ. Nazywam je paluszkiem, choć podniebna wieża plus moszna okalających ją biur przypomina raczej męskie przyrodzenie. Więc nie. Lepiej zerknąć na kobietę solidną w marmurkowych leginsach (szarość z żyłami czerni). Dysonans aż kłuje mnie w mózg – marmur uwielbia być zimnym, bo inaczej nie potrafi, a pani utkała pod marmurową skórkę tak dużo dobra, podkreślonego niewątpliwym bogactwem, że ciepło niemal kipiało przepychając się bliżej skórki.


    Tęczowa promocja miłości szczypie źrenice z billboardów. Kobiety wyciągają z szaf coraz większe szale, choć zima wciąż czai się za horyzontem. Myślę, że z takim szalem człowiek nigdy nie będzie nagim. Chodnikiem maszerowała drobna istotka w minispódniczce i czyniła to z takim impetem, jakby chciała zatłuc kogoś, gdy już dotrze na miejsce. Nie wysiadałem. Za to odważnie wysiadła półwiekowa z grubsza córka olbrzyma o wielkiej, skamieniałej twarzy i zaszczyciła plac swoją obecnością. Może gdzieś tam już szykowali cokół dla niej, żeby mogła zawisnąć nad okolicą, jak meduza nad morskim dnem.


    Bladziutkie dziewczę na przystanku rozpięło biały kożuszek i obficie spryskiwało piersi czymś starannie zabutelkowanym. Tak (chyba) opryskuje się jabłuszka, albo winogrona, chcąc uchronić je przed szkodnikami, by cieszyły oko jędrną i rumianą skórką. Kolejna kobieta wyskalowana z rozmachem siedziała sobie grzecznie, a rozcięcie spódnicy pozwalało cieszyć wzrok sporym fragmentem… nie udka, ale raczej udźca, w czarnej siateczce szykownych rajstop. Z przekąsem zauważyłem u siebie skłonność do podziwiania urody w większym wydaniu – cóż, jeśli już patrzeć, to na większe rozmiary, szczególnie, gdy z ostrością widzenia już nietęgo. Po cichu przyznam się, że skutecznie bronię się przed okularami, gdy tylko mogę – znaczy zawsze, poza literackimi ekscesami.


    Ha! I jeszcze jedna, o rysach twarzy zgrubnie wyrzeźbionych. Pasła się pączusiem, odginając malutki paluszek, by go nie pożreć w trakcie rozpusty. Wystarczyło, że skończyła popas, by rysy jej złagodniały. Jakżesz żałowałem, że nie mam drugiego, a może i kolejnych pączków. Ciekawe, ilu byłoby trzeba, by „jej twarz wysłała tysiąc okrętów za morze”? Na koniec, dla odmiany staruszka idąca z wnuczką turkocącą torbą na kółkach pełną dóbr na najbliższą przyszłość. Pani przystawała, ilekroć chciała powiedzieć coś do dzieciątka.

piątek, 20 grudnia 2024

Serce kole kolegów, gdy biegły biegnie po wybiegu.

 

    Oryginały grawitują ku Rynkowi. Skórzane miniówki w obowiązkowej czerni i błękitne płaszcze z wełny merynosów. Olbrzymie słuchawki wczepione niczym koala w wielkie kaptury. Beztroska, radość. Knucie wygrywających strategii na wieczór. Na przystankach trwa już Wielkie Ssanie – z butelek, puszek, plastików płyny niezamarzające przepływają w organiczne opakowania wielokrotnego użytku. Trafiają tam, by nie przepłacić w rynkowych przestrzeniach, by nie popaść w samounicestwienie ekonomiczne, gdyby wieczór był nad pojęcie udanym.


    Fałszywe rudzielce, blond-oszustki, brunetki od wczoraj – jakby żadna nie umiała być sobą, jakby to było faux pas, źle świadczące o nosicielce. Telefony z zawieszkami imitującymi różańce, emo-buty wyglądające na pluszowe zabawki, teleinformatyczny obłęd, dresy potrafiące w pojedynczej nogawicy pomieścić zakochaną parkę, drugą zostawiając jak pusty talerzyk wigilijny, na wypadek zabłąkanej duszyczki. Czapki niczym z dziecięcych obrazków, nogi, którymi trzeba się pochwalić nim będzie (dla nich) za późno. Legginsowe pupy podrygujące jak wahadełko w rękach doświadczonego różdżkarza, stada koczujące przy paśnikach, czekające, aż każdy napcha się „cobądziem”.


    Młode damy, na chwilę zaledwie porzucają cnoty, by zanurzyć się w blichtr, miliardy światełek, zachwyt ochrypły od alkoholu – falujący jak ocean zasilany z nieskończonej ilości kurków, czy butelek. Usiłując uwolnić się od skrupułów, piękni, młodzi i bogaci śmieją się udawaną beztroską, bezczelni Królowie Życia. Ślepi na tło. Dżungla ekstrawertyków. Czerń nie mająca uzasadnienia w żałobie. Brody plugawe, skołtunione czekają aż nosicielom wypadną przekrwione oczy i pozwolą im uwić gniazdo na wzór domu remiza. Piersi usiłujące utrzymać rytm narzucony przez pięty, szum grzesznych myśli


    Byle nie utonąć, aby do brzegu i po krawędzi szaleństwa bezpiecznie zachować siebie. Jakieś afro większe niż aureole świętych zdobi głowę absolutnie nie afrykańską. Łapię widzenia na jednym wdechu, gromadzę, wypluwam i łapię powietrze by ostudzić chaos w głowie. Tonę w gąszczu pragnień, domniemań, zachwytów i przekleństw. Tak miało być? Naprawdę?

Ekstrakt o czarnopiątkowej promocji.

 

    Z powodu przeludnienia sprzedamy potępione dusze, pod warunkiem zachowania przez nie neutralności i braku aspiracji przystąpienia do układu niebieskiego, czy kółka czyśćcowego. Wysyłka w pakietach po sto dusz na palecie. Zainteresowanych zachęcamy do kontaktu bezpośredniego (broń zostawić w szatni).

Zgorzkniały.

 

    No i stworzył Bóg tego nieszczęsnego Adama i zobaczył go doskonałym. Z dumą powiódł umęczonym okiem po równie doskonałym (bo przez siebie stworzonym) wszechświecie i zauważył brak zachwytu nad swoim dziełem. Nie to, że złośliwcy się odwrócili. Po prostu nie było nikogo do wzniecenia zachwytu. Zafrasował się, brodę wytargał, capnął Adamka, który oczywiście niczego się nie spodziewał i wyszarpnął mu żeberko. Ponoć jedno, ale cholera wie, jak było naprawdę. Spróbujcie wyszarpnąć sobie żeberko, to zobaczycie, jak to boli. No i oczywiście Adamek już taki doskonały nie był. Powiedzmy Ideał Minus.


    Twórca z tej mizerii adamowej ulepił Ewcię. Po prawdzie, to uchetany był już niemożebnie tym wszechświatem i Adamkiem, więc na odczepnego lepił i modlił się by jak najszybciej skończyć. Dlatego Ewcia mu wyszła pulchna, jakby glina spomiędzy palców mu się wycisnęła i nie wygładził. Mnóstwo różnych takich okrągłych wypustek miała, i słusznie wściekła na świat przyszła. Ledwie okiem na Adaśka rzuciła i natentychmiast zauważyła niedoskonałości. Delikatności dopiero miała się uczyć, więc otwartym tekstem wypomniała mu to i owo, a chłopa zatchnęło, bo przecież na jej rzecz Bóg go obszarpał.


    Kiedy krew Ewci zeszła z oczu nieco pomiarkowała i wstyd jej było, że tak zbeształa chłopa, który stał teraz i dużym paluchem wiercił w piachu dziurę. Na zgodę zaproponowała wyprawę do księżowskiego sadu na jabłka, a może i inne rozkosze, jakich pod jabłonką zaznać można w ciepłe letnie popołudnie. Jak raz niedziela była, więc proboszcz na parafii kazanie wiernym prawił, albo przymierzał się do onego prawienia, więc hycnęli przez płotek cnotę tracąc od niechcenia. Wołami napisane było, że od jabłek proboszczowych wara (NIE ŻREĆ MI JABŁEK, BO PIEKIELNYM OGNIEM TYŁKI WAM POKĄSAM), ale do szkół nie chodzili, więc analnie potraktowali alfabet i poszli w rozpustę jak dzik w żołędzie.


    Żarli właśnie te jabłka, pot z czół ocierając sobie nawzajem, aż Ewci brzuch napuchł jak balon i planktonu całą rzeszę powiła, wywołując sprzeczne we wszystkich uczucia. Bóg o czole rzadkim, coraz wyższym i bardziej pomarszczonym nieco się przestraszył, mimo uciechy, że dziadkiem został, ale przypomniał sobie jak sad wyglądał po przejściu szarańczy, a to tylko Ewcia z Adamkiem broili. Za rok-dwa przyjdzie zdecydowanie większe stadko i ogołoci drzewka nim owoce dojrzeją. Zagotowało się w nim i miłosierdzie sklęsło, chowając się po zakamarkach. Na kopach wyrzucił i pięścią pogroził, a sad od wygnańców na wszelki wypadek morzem szerokim ogrodził (pierwsza we wszechświecie fortyfikacja obronna, dotychczas niezdobyta).


    I pewnie do dziś pilnuje świętych jabłek, Adamki łażą skrzywione i niekompletne, przez co zniechęcenie ich ogarnia i grzeją się w słońcu kombatantów bez godziwej renciny na pociechę. Ewcie przez wszelakie skaczą płoty, kiecki zadzierając wysoko i żaden się nie ukryje przed ich zuchwałością. Granic i umiarów nie znają, wytrwale węszą świętego sadu szukając. Bo jest. Był. Skoro więc wyjść się dało, to i wrócić pewnie można. A jabłuszka słodkie, jak grzech spod jabłoni.

czwartek, 19 grudnia 2024

Jelenia je leń.

 

Mamusia o krótkich siwych włosach tłumiła rekcje wózka ze śpiącym brzdącem jedną nogą gasząc amplitudy drgań a drugą utrzymując ciało we względnym pionie. Dziewczynka podśpiewująca coś nosiła tornister którego boczne kieszenie wypełniały butelki z wodą. Wyglądało toto jakby ćwiczyła transport pocisków do pancerfausta albo bazuki (jak kto woli). Wiadomo nie od dziś że chlebak jak sama nazwa wskazuje służy do przenoszenia granatów. Trzeci malec chłopię pulchne i słabe podróżował siedząc z głową na kolanach towarzyszącej mu mamusi. Spał beztrosko a kiedy przyszlo wysiadać zdawał się być zrobiony z gumy. Zero kręgosłupa. Mama usiłowała utrzymać go w pozycji wyprostowanej żeby nie rozlal się po brudnej przecież podłodze.

W szale na szali kładę szale.

 

    Mała Budda oświetlała krzyżówkę i przystankową wiatę swoją urodą w rozmiarze XXL i (jak zwykle) wzbudzała szacunek sugerujący pozostałym tłoczyć się gdzie indziej. Blond Golem, stercząc mi nad głową, konsumował śniadanie wprost z układu oddechowego, świadomie eksploatując zawartość nosa, by nie uronić ani kropli. I nikt się nie zlitował i nie wręczył Golemowi chusteczki higienicznej – sam noszę materiałową… Gdzieś na reklamie czytam o występie Kresowiaków. Czyżby pod tą nazwą kryli się Kozacy? Bo nasi, to już pewnie wymarli co do jednego.


    Gość w beżo-różowym płaszczu, ogromniastym szalu z frędzlami, z długimi włosami poprzetykanymi licznymi pasemkami w kolorze słomy dryfował wizerunkowo ku kobiecości. Zdradziła go nieogolona gęba, niwecząca wysiłki i nawet kolczyk w uchu nie był już w stanie przechylić szali. Kaptury kurtek i bluz obszywane są obecnie futrem. Nie wnikając w płeć nosiciela podziwiam rozmiar, tak kaptura, jak i futerka. Zuchwale wymyślam teorię, że nauce udało się skrzyżować w celach hodowlanych anakondę z szynszylą, by pozyskiwać futerka w metrach bieżących, a nie kwadratowych.

środa, 18 grudnia 2024

Marynarz – gość w marynarce. Mąż Marynaty.

 

    Na początek humor poprawia kobieta w wełnianej czapce z napisem CEBULA – jeśli było to imię, to niezwykle oryginalne. Chwilę później samochód unoszący w mroczną dal napis na tylnej szybie NIEPOKALANA. Nieco na wyrost, bo szyba już została pokalana napisem. Taki paradoks. Była niepokalana do czasu pokalania pochwałą.


    Na oknie balkonowym drżą taktycznie (znaczy w takt, lub rytm, jak kto woli) miliardy światełek wymodelowanych w supernową. Przy czymś takim da się spać snem niewiniątka? Ja zakląłbym się na śmierć, a sen byłby chyba tym wiekuistym.


    W zagajniku zlokalizowanym pomiędzy kratami na środku chodnika sprzedają się świerkowe (jodłowe?) jelonki umajone bombkami i świecidełkami. Takie ekstrawaganckie origami – układanka z drzewa, zanim stanie się papierem. Po ulicach wędrują dziewczęta w spodniach z tak szerokimi nogawkami, że na wietrze wyglądają na bojowe sztandary. Leciutkie minispódniczki też łopocą w tym wietrze, niczym musze skrzydła w drodze do (nie)świeżego łupu. A mi taki wiatr pachnie. Jest wilgotny, nasiąknięty wszystkim, co pozbiera po drodze i zarażający tym czymś wszystkich bez wyjątku.

wtorek, 17 grudnia 2024

Brukiew – hurtownia kostki brukowej.

 

    Pani w czerni lepiąca pierogi uśmiecha się do mnie skromniutko, więc widziała, jak przechodzę pomimo. Robi mi dzień, kompletnie bezinteresownie, choć świt nadal wesoło popierduje pod ciężką kołdrą chmur.


    Nad Rzeką kołyszą się sieroco pióropusze wyschłych traw, czapla z rozwianym żabotem smętnie wypatruje jadalnych fragmentów nurtu. Platany, odarte ze skóry do naga połyskują pomiędzy pociemniałymi pniami pozostałych drzew. Wysokopienna niewiasta w skórzanych spodniach wypolerowanych na wysoki połysk usiłuje w autobusie wywalczyć zapleczem odrobinę miejsca, by dało się ony podziwiać, zachwycać jakością w 3D, 4K, HD i w czym kto jeszcze zdoła. Śliczny rudzielec, który wczoraj przeglądał na monitorku ślubne kiecki, dziś wertuje pierścionki. Czyżby zaręczynowe? Intrygujący temat, bo rudzielec ma na TYM PALCU obrączkę. Na pierwszy rzut oka – złotą.

Passa wypasionego w paśniku pasożyta.

 

    Pani, doświadczona długoletnim użytkowaniem życia ziewała radośnie, jakby chciała połknąć małe jabłko. Zmieściłoby się bez kłopotu w paszczę, choć może przełyk miałby z nim kłopot. Patrzyłem zafascynowany, więc w końcu zauważyłem, że włos miała wymięty, zmierzwiony, jakby noc nie minęła nadaremnie, szczególnie, że podpierała się dyskretnie uśmiechem pełnym satysfakcji.


    Autobus pędził przez Miasto niesiony zieloną falą, a tłum wewnątrz zatracał się w wirtualnym świecie i sennych marzeniach. Wiatr męczył się, by postrącać z nieba drobne stada gołębi i pojedyncze gawrony. Niesione nim nasiona bożodrzewu wirowały obłędnie, niczym myśli pobudzone gorzałką. Nie sądziłem, że elegancka skądinąd kobieta może tak intensywnie pachnieć potem, jeśli w ogóle ów aromat można rozpatrywać w kategorii zapachu. Mało który owocowy ocet pachnie tak intensywnie.

sobota, 14 grudnia 2024

Czai się czajnik na kapkę czaju nad brzegiem ruczaju.

 

    Nastoletnia księżniczka zainwestowała w sztuczne szpony wszystkie zaskórniaki i zabrakło jej na chusteczkę. Żeby nie rozmazać kunsztownego makijażu nieustannie wciągała gdzieś głębiej zawartość zadartego nosa. Staruszka dreptała w zmiennym tempie, najwyraźniej od czasu do czasu zapominając, że nogi już nie te. Ale czemu stanęła na środku (szczęśliwie nieuczęszczanej) jezdni, by się rozglądać?


    Młodziutka dama w czerni, z torebką wtuloną pod pachę, szła jak na ścięcie, choć przecież piękna, młoda, zdrowa i najwyraźniej nie najbiedniejsza o co nie tak łatwo. Może uśmiechać się dzisiaj potrafi już tylko sąsiadka, która jak nie wyprowadza paru psów, to różowy rower? A kiedy to robi, zdaje się być o niebo piękniejsza.

piątek, 13 grudnia 2024

Lektyka – pojazd do przewozu leków, albo lekkich lekarzy.

 

    Ciemność śpiewała ptasią arię, a mi ktoś usiłował zadeptać cień na śmierć. A przecież wlókł się skromnie za mną i czaił się, wykorzystując okazję, by całkiem zniknąć w mrokach.


    W autobusie podglądałem (jak zwykle) i naszła mnie myśl, że znowu komuś udało się wmówić paniom, że piękne będą dopiero, gdy ukryją twarze pod maską makijażu. Im grubiej, tym lepiej. Skąd mniemanie, że twarz jest brzydka i trzeba ją „upiększać”. Ja wiem, że kobiety mają zmysł artystyczny i potrafią wymalować takie cuda, że Michał Anioł z zazdrości umarł, zanim zobaczył.


    Melancholijny Karampuk dyskretnie pachniał mandarynkami, Ruda Kobra z rezygnacją wlokła swoją dojrzałą urodę już myślącą o jesiennych szarugach. Zbudowana z rozmachem pani, na własnych piersiach wystukiwała rytm, gdy przez okna tramwaju pokonującego krzyżówkę mogliśmy podziwiać, jak gaśnie nam przychylne światło. Kto tak ustawił sygnalizację, że każdy tramwaj zabiera jak nie cały, to większość czasu na przejście?


    Zaraz potem zrobiło się popołudnie. Na klombie pełnym białych róż usiłowały się okopać koronkowe, czarne majtki. Niewiele później dostrzegam na asfaltowym chodniku czerwone, niemal pachnące jeszcze nosicielką. Parę kroków dalej dziecięce getry w samochodziki zerkały spod balustrad oddzielających piechotę od jazdy. Schludny, dobrze ubrany gość penetruje śmietnik uliczny, kompletnie nie zwracając uwagi na zdumienie przechodniów.

czwartek, 12 grudnia 2024

Lepsza wersja.

 

    Promocja rozumu „szła” w telewizji. Pomyślałem, market niedaleko, czas mam, więc może zaryzykować i zafundować sobie na święta odrobinę rozumu? Może niekoniecznie od razu cały wielki i wypasiony jak jesienne owce na hali, ale mały rozumek. Startowy. Na próbę. Taki, co to go bez żalu wyrzucę, jak się nie sprawdzi. Albo oddam komu, niech se donosi i dodrze do cna.


    Tak i polazłem, z dumą myśląc, że ostatni spacerek głupiego odstawiam, ale do domu już wrócę mądralą takim, że nosem będę po suficie szorował z dumy. W markecie, w koszu promocji na samym dnie kulił się ostatni. Zabiedzony jakiś, albo cwaniak, ukrył się przed porywczymi klientami, albo mu się nie podobali i dopiero przy mnie wynurzył się oddech złapać. Opakowanie miał już rozdarte i kod kreskowy nadszarpnięty, ale się zaparłem. Wziąłem, bo ostatni i hyc do kasy. Kombinowałem, że ponegocjuję i zejdą mi z marży, bo przecie towar lekko przechodzony. I faktycznie – kierownik dał 10% w zamiana za brak gwarancji i rozum zyskał nosiciela.


    Zaraz za sklepem przymierzyłem, czy rozmiar dobry. Pasował. Wszedł jak do siebie i coś tam ględził. Szczęśliwie po naszemu, bo równie dobrze mógł być z dalekiej Mongolii, albo innej Kostaryki. Postanowiłem dać mu szansę, więc cicho siedziałem, a on zwiedzał i zwiedzał, jakby wyleżał się w tym sklepie całe wieki i spragniony był rozrywek.


    A ten od wewnątrz capnął mnie za uszy i zajrzał głęboko w oczy, jakby chciał tamtędy wyskoczyć na świeże powietrze i mówi:


    - Te, co tu tak pusto? Nikt tu jeszcze nie mieszkał?

Ważka waga odważnej ważki.


    Dziewczęta pozaplatane w iksy okupują przystanki. Śnieg topnieje pod wpływem wzroku, jakby na potwierdzenie twierdzenia, że obserwacja zmienia obiekt. Tyraliery świateł zamkniętych sklepów gapią się na przechodniów skulonych, chowających głowy w ramiona. Latarnie, miejskie księżyce, przysiadły nisko i nie im myśleć o zerkaniu na horyzont, czy wyższe kondygnacje kamienic. Żaden Twardowski nie połakomiłby się na nie, jedynie wrony przestępując z nogi na nogę liczą na drobny cud chodnikowy i pojawienie się na nim czegoś jadalnego.


    Garażowy Człowiek, spędzający więcej czasu w nim, niż w domu, dziś przydreptał z psem marki chart. Przywiązał go do przyczepy samochodowej tak krótko, że pies nie mógł nawet usiąść, więc stał i czujnie rozglądał się dookoła. A ja, bo tak już mam, zastanawiałem się, co w takich warunkach robi/myśli pies, nie znając choćby orientacyjnego czasu zniewolenia.

środa, 11 grudnia 2024

Nostalgia znosi nos nosiciela noszy.

 

    Kiedy czytam, że sprzątanie, albo masowa produkcja śmieciowego żarcia „jest pasją” to podejrzewam, że autor reklamy jest psychopatą.


    Wolę patrzeć, jak kobiety o długich włosach radzą sobie z zimową garderobą i utykaniem włosów pomimo kurtek, kapturów, grubych szali, co mi zdaje się być sztuką pełną wyrafinowanych i subtelnych zabiegów. Świąteczne światełka przeglądają się w ulicznych kałużach, podstarzała architektura woli przeglądać się w Rzece.


    Zabawka:

    Mili – ony na mikro – granty, by finansować mega – inwestycje w giga – ntyczne zakłady nano – technologicznych cudeniek.

wtorek, 10 grudnia 2024

Sromotnik – facet, któremu oczy sromem zarosły. Najczęściej samotny.

 

    Czarnuszka O Bladych Nóżkach (domniemanie uzasadnione pamięcią – skoro blade były na koniec lata, to z dużymi szansami na sukces, są blade również na progu zimy) drobiła kroczki nerwowo kręcąc kółka na przystanku, a ja w tym czasie marnotrawiłem czas we własnej głowie, by wyszło mi, że końcówki nazw pewnych zawodów w sposób jawny (a na końcu) wskazują kobietę – na przykład kierowca, łowca, przedszkolanka, prostytutka. I w tych przypadkach bardzo trudno znaleźć męskoosobową formę nie prowadzącą do nieporozumień, czy śmieszności. Przedszkolanek? Prostytutek? Kierowiec? Łowiec? Łowczy, to szef chyba łowców, więc raczej nie.


    W przeszklonej kuchni lepią się pierożki z każdego zakątka świata. Młoda pani trzymając w dłoniach ciasto namiętnie je wygniata patrząc w oczy młodego pana śmiejącego się raczej zbyt szeroko, niż skromnie. Poszedłem, nie chcąc przeszkadzać rodzącej się chwili i lepieniu tego, co nie na sprzedaż. Na przystanku wysokopienny pan prowadzi mamę której nos ledwie wystaje ponad balustrady. W autobusie zlot gigantów płci wszelakiej. Dość powiedzieć, że poręcze podsufitowe były niebezpiecznie nisko, jak dla nich.

poniedziałek, 9 grudnia 2024

Materialistka.

 

    Dama z łasiczką… Piękna, ponadczasowa. Nazwać moje zauroczenie fatalnym, to nawet nie dotknąć tematu. Najchętniej nie wychodziłbym z muzeum i rozmawiał z nią bez końca, choć zdawała się być zdecydowanie dojrzalszą ode mnie i taktownie milczała, słuchając moich płomiennych przemów. Zerkała z obrazu poprzez okno złoconej ramy, całą sobą manifestując dumę i świadomość nieśmiertelnej urody. Nie była nastolatką, jak ja, ale „kto nigdy nie jadł jabłek, nie sięgnie po zielone” – tak odpowiedział filmowy nastolatek kobiecie w obozie koncentracyjnym, gdy sugerowała mu poszukanie młodszej kobiety na pierwsze miłosne uniesienie. Magia. Zamykałem oczy, a wtedy mogłem dotykać jej policzków i cieszyć się ciepłem jej oddechu.


    - A może… - obrazoburcza myśl niczym błyskawica nocne niebo przeszyła mnie na wskroś – może…


    Ostrożnie, żeby nie zostawiać śladów, pęsetą zdjąłem z jej nadgarstka jeden włosek, tak drobny, że musiał umknąć oczom widzów.


    - Ała – poskarżyła się dama z obrazu, albo mi się tylko zdawało.


    Da Vinci sięgnął doskonałości malując to dzieło. Wierzyłem, że udało mu się pokonać granicę między życiem i śmiercią, między rzeczywistością a fantazją. On pewnie nie miał możliwości, a może i potrzeby, by chcieć sięgnąć po modelkę, by pomóc jej zejść z obrazu i zanurzyć się w życiu geniusza. A teraz ja ukradłem DNA tej, o której nie potrafiłem przestać myśleć. Nie bezinteresownie. Poddałem się szaleństwu. Bez reszty. Aż w końcu stworzyłem ją na nowo. Sklonowałem, skopiowałem, czy co tam jeszcze, aby była moja! Piękniejsza niż na obrazie, bo żywa.


    Patrzyłem na nią z takim zachwytem, że brakowało mi powietrza w płucach. A ona przeciągała się po bardzo długim śnie, po bezruchu trwającym ponad pięćset lat… Gdy mnie ujrzała krzyknęła zaskoczona, okryła się prześcieradłem i rumieńcem dodającym jej uroku. Ciekawość biła z jej oczu, a siła życiowa szukała ujścia po wiekach stagnacji.


    - Tyś to zrobił? - ręką wykonała jakiś nieokreślony gest, który odczytałem, jako pytanie o jej obecność, więc kiwnąłem głową na tak, dumny jak sam Bóg-stworzyciel – A gdzie mój gronostaj łobuzie?

niedziela, 8 grudnia 2024

Ekstrakt o złowionej szansie.

 

    Wyszedłem na zewnątrz, a tam, w oceanie chłodu tułał się pozornie bez celu ostatni promyczek nadziei. Żal mi się zrobiło biedaka i z własnych dłoni uwiłem dlań wygodne gniazdko. Kiedy skorzystał, zamknąłem dłonie, żeby mi nie zmarzł, a wtedy świat pogrążył się w mrokach depresji.

Nowalijki.

 

    Ludzie przekroczyli barierę rasy i krzyżują się, zuchwale mieszając geny z różnych kontynentów. Lecz to obecnie za mało. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc kolejnym etapem, przewidywalnym i zgoła oczywistym stały się eksperymenty w obrębie jednopłciowej bliskości. Nauka, jeśli tak można nazwać dążenie do spełnienia takiego kaprysu – robi co może, żeby się udało, pionierom gwarantując sławę wiekuistą i nimb boskości. Przy takim zaangażowaniu, kwestią czasu jest medialny sukces eksperymentu.


    I co dalej? Ludziom wystarczyło odwagi (fantazji?) by kopulować międzygatunkowo, partnerów wyławiając ze świata fauny. Pewnie taki seks przestanie dziwić, gdy nieplatoniczna miłość do kotków, psów, czy kucyków stanie się treścią porannych wieści z wielkiego świata, a śluby z sarenką, delfinem butlonosym, czy wietnamską świnką staną się propozycją dla koneserów ekstrawaganckiej miłości. Tym bardziej, że już za chwilę, dzięki osiągnięciom zaawansowanej elektroniki wirtualne będzie można poeksperymentować w zakresie wirtualnych doznań, nawet z partnerem dawno wymarłego gatunku.


    Więc, idąc tym tropem, warto poszukać dziewiczych uczuć gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie na dotychczas nie eksplorowanych polach. Amatorsko, ale jednak zainteresowała mnie biologia, gdyż nowoczesna, niedopracowana technomiłość zdawała się być nieco kanciasta i pozbawiona duchowości. Elementu związanego z tajemnicą istnienia i instynktami, w jakie wyposażony został świat natury ożywionej.


    Zacząłem czytać, studiować życie i rozmnażanie roślin, od prozaicznie płodnych warzyw okopowych, poprzez chwasty z ich niezachwianą wolą przetrwania, aż wreszcie swój zachwyt skierowałem ku drzewom. Tak. Życie potrafiące przetrwać każde warunki, rozciągnięte na setki, a może i tysiące lat. Najpierw, naiwnie, gromadziłem nasiona, eksperymentowałem. Jak oślepiony żądzą nastolatek całe zapasy nasienia przeznaczałem wyłącznie im. Masturbując się pozyskiwałem materiał badawczy każdego dnia. Nawet w święta nie odpoczywałem. Każdy sukces ejakulacyjny trafiał prosto do starannie wyselekcjonowanych próbek zawierających tyle nasion, ile zdołałem pokryć spermą, żeby zwiększyć szanse. Podejrzewałem, że to będzie trudne, jednak liczyłem na łut szczęścia, albo przypadek, jaki stawał się udziałem wielkich odkrywców.


    Jak skończony głupiec usiłowałem zapłodnić nasiona drzew, zapominając, że to gotowe do życia embriony. Mijały miesiące pełne goryczy i zniechęceń. Żyłem tak zdrowo, jak tylko się dało. Zrezygnowałem z nałogów, używek i wszystkiego, co mogło zdegradować nasienie. Wtedy nadeszło olśnienie. Trzeba zapładniać kwiaty żeńskie, a nie nasiona! Całymi tygodniami snułem się po lasach, wspinając się na drzewa i zapładniając „partnerki” wprost na stanowisku badawczym. Jakżeż żałowałem, że nie urodziłem się kobietą i nie mogłem pyłkiem zapładniać siebie. Byłem pewien, że już dawno osiągnąłbym spektakularny sukces. Znałbym swoje ciało i wiedziałbym, kiedy przeprowadzić iniekcję pochwy maksymalizując nadzieje na potomstwo gęstymi strumieniami męskiego pyłku. A tak? Rozlewałem nasienie gdzie popadnie, niczym nieszczęsny Onan, a żaden Bóg nie zamierzał ofiarować mu życia.


    Popadłem w marazm. Zimą, kiedy drzewa nie kwitły, przez co spółkowanie było daremnym snułem się po mieście, nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie. Na jakimś afiszu wyczytałem informację o prelekcji światowej sławy dendrologa na miejscowym uniwersytecie. Z rozpaczy postanowiłem pójść, a po części oficjalnej poprosić o indywidualną konsultację. Prelegent okazał się być kobietą, a nie tylko zawodowy kontakt z przyrodą wzmógł w niej empatię. Instynkty macierzyńskie również mogły mieć swój udział – niespełniona w życiowej roli, bezdzietna kobieta po menopauzie usiłowała zrozumieć mój punkt widzenia.


    - Przedłużenie gatunku brzmi dziwnie – skomentowała ostrożnie moją rozbudowaną opowieść – Szczególnie, gdy zamierzasz zmienić świat i zapoczątkować nowy gatunek. To oczywista mrzonka, ale rozumiem twój punkt widzenia. Po co powielać schematy, skoro można pójść pionierską ścieżką i zrobić coś nieoczywistego, choćby była absurdalna. Krzywdy raczej nikomu nie robisz, więc można to traktować jak ekstrawaganckie hobby. A skoro zdobyłeś się na śmiałość, żeby ze mną porozmawiać by zwiększyć szanse sukcesu, to podrzucę kilka wskazówek. Skorzystasz, jeśli zechcesz.


    Kiwnąłem głową, bez słów, żeby się nie zniechęciła, albo nie wystraszyła współudziału w rewolucji seksualnej. A co mi tam. Niech mnie uzna za kompletnego czubka, ale chciałem skorzystać z podpowiedzi.


    - Człowiek i drzewo… dojrzewają w swoim czasie. Przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Nocne polucje pojawiły się zanim poczułeś instynkty. Potem był ten trudny czas, kiedy dostęp do seksu był niezwykle trudny, a ciało potrzebowało go i gotowe było do działania na zawołanie. Wtedy mówili ci, że jesteś niedojrzały. Teraz powiedzą, że już za późno, że twój czas minął, chociaż erekcję miewasz pewnie regularną. Przypomnij sobie, że w pierwszym okresie aktywności (a raczej jej braku) nie myślałeś o perwersjach, o doznaniach nieoczywistych, bo takimi stawał się każdy akt, choćby i autoerotyczny. Dobrze byłoby założyć, że drzewa mają podobnie. Tylko dojrzewają proporcjonalnie dłużej. I choć młode okazy miewają kwiaty żeńskie, to nie są gotowe na perwersję. Z kolei te najstarsze mogą już nie mieć w sobie wystarczającej siły życiowej. Stąd prosty wniosek, że celować ze swoim apetytem musisz w „panie w średnim wieku”. Dla sosny to będzie jakieś sto-dwieście lat, choć znana jest nauce sosna oścista, które w skrajnie niekorzystnych warunkach przetrwała ponad cztery i pół tysiąca lat i wciąż żyje. A tak poza protokołem, powiedz, jak zamierzasz potwierdzić ojcostwo? Może już się udało i w gruncie pod drzewami leżą twoje dzieci, czekając na wiosnę? I ostatnia sprawa, czy te dzieci mają wrosnąć w grunt i stać w lesie, czy też chodzić na dyskoteki i zwiedzać świat?