Niechybnie jesień zajrzała do Miasta nie bacząc na kalendarz.
Pani wykradała dłońmi ciepło spod własnych piersi, dziewczęta założyły metalowe
smarki, żeby wyglądać adekwatnie do pogody. Tylko czarnowłosa i równie czarno odziana niewiasta uśmiechała się
uroczo, a pośladki miała stworzone z takim rozmachem, że pomiędzy nimi
występowała drobna, lecz zauważalna zmiana strefy czasowej. Może nawet dysponowały
lokalną grawitacją? Fanatyczny kibic rozgrzewał się całą noc i o poranku
podtrzymywał temperaturę zagrzewając otoczenie do boju pieśniami nacjonalistycznymi
w rytmie tętna elektronicznej perkusji dobywającej dźwięk z telefonu. Trochę bał
się, co mama powie, więc na wszelki wypadek nie odebrał, jednak poinformował o
tym wszechświat, który zaszczycił własną, chwilową obecnością sięgając po
kolejny kwant płynnego paliwa.
wtorek, 17 września 2019
poniedziałek, 16 września 2019
Letnie akcenty.
Pośród kurtek oblegających chodniki krótkie spodenki zdawały się być
ekstrawagancją, podkreśloną jeszcze rudym owłosieniem wspinającym się po udach niczym bluszcz ku słońcu, choć z cokolwiek odmiennym i nieoczekiwanym rezultatem. Gość z gatunku
wyposażonych na bogato w tkankę zarówno miękką, jak i tę twardszą podpięty był
do programu zewnętrznego poprzez uszy i tańczył głową, rękami czynił
podejrzanie wężowe ruchy i drobił nóżkami niczym przerośnięta baletnica rodem z
jeziora łabędziego. Całkiem niedaleko pochrząkiwał przerośniętym silnikiem
dwuosobowy samochód ledwie mieszczący miniaturę King Konga o ramionach
grubszych od ud nie cierpiących na anoreksję. King Kong oczywiście odziany był
wystarczająco ubogo, żeby można było podziwiać dywan na klatce piersiowej i wszystko
to, czym obdarzyła go siłownia. Poza rozumem, który najwyraźniej jest
przeźroczysty, albo skwapliwie chowa się w cieniu bogactwa. Pani siedząca w BMW
o rejestracji z odległych stron przemawiała do pustego wnętrza gestykulując i
przewracając oczami by omijać dzielące piersi zacisze ocienionego, głębokiego wąwozu – aż dziw, że miała czas patrzeć na drogę. Chyba
niedokładnie, bo King Konga nie dostrzegła, co było wyczynem godnym
uwiecznienia w księgach. Pomimo tłoku na przystanku nie dostrzegłem ani Galla,
ani Anonima, więc postanowiłem równie anonimowo uwiecznić w imieniu nieobecnych
kronikarzy owo widzenie. Czarnoskóry biegacz uciekał zawzięcie przed gęsią
skórką, wdychając spaliny, żeby przypadkiem nie odbarwić się pod wpływem
czystszych, więc zapewne szkodliwych wersji powietrza. Korki wlewały się w
Miasto i sączyły jadowite pomruki, co staje się normą, ilekroć niebo wypluje
choć odrobinę wilgoci.
niedziela, 15 września 2019
Przyniesiony z wczoraj.
Sroki okrążały mnie siedzącego na parkowej ławce, a najodważniejsze
spoglądały mi w oczy bez lęku demonstracyjnie wbijając pazury w korę mizernego
jesionu. Słońce rozplątywało gałęzie, żeby też rzucić mi się do oczu, więc może
to był dzień, w którym świat miał mi coś do powiedzenia. Nie chciałem słuchać?
Może trzeba zastanowić się odrobinę? Dzieci krzyczały własną beztroskę, ale
dzieci zawsze tak robią, gdy czują się kochane. Jakieś psy zliczały nieobsikane
jeszcze drzewa i robiły co mogły, żeby zmniejszyć ich liczbę do zera. Selektywna
zbiórka surowców wtórnych jak zwykle wzbudziła mój podziw nad bardzo wąską
specjalizacją. Zbieracze butelek ignorowali puszki i odwrotnie. Znaczy – nie,
że puszki ignorowały zbieraczy, tylko… ech! Co ja będę się tłumaczył…
sobota, 14 września 2019
Cykle.
Do
wnętrza można było tylko zajrzeć, kiedy zerwało się jedną z fotografii
wiszących na szkle. Wisiały tam nieskończonym szeregiem. Uśmiechnięte, bądź
smutne, nieświadome w jakim celu ktoś zrobił im zdjęcie. Czasami cherubinek
rechotał leżąc nago na brzuszku, a czasem zdawał się wkraczać w dorosłość i
wzrokiem pełnym wiary we własną siłę butnie spoglądał na patrzącego, z
przesłaniem, że podbój świata jest kwestią kaprysu. Każda fotografia miała
imię. Gdy się już zdecydował ktoś zerwać jedną ze szkła, na tylnej ściance
obrazka figurował adres napisany oszczędnym pismem pozbawionym cienia uczuć.
Puste
miejsce promieniało wtedy światłem, kusiło, by zerknąć do wnętrza. Mimo, iż
prostokąt wydarty ze szkła był niemiłosiernie mały, wystarczał, żeby ślina
zastygła w ustach, niczym podstarzała lawa. Za szybą świat sprzyjał.
Wszystkiemu i wszystkim. Kobiety oddawały się kontemplacji ciał męskich na
ogół, choć czasami sięgały wzrokiem i żeńskich. Panowie prężyli się w
niegasnących żądzach chwaląc się nienasyceniem. Kopulowali beztrosko i
bezkarnie. Zdawało się, że tylko sięgnąć ręką, albo pozwolić się uwieść płci
dowolnej i krzyczeć spełnienie, jakim przyszło.
Nie
brakowało chętnych, by zajrzeć. Tylko szyba oklejona dokładnie odbierała
możliwość sięgnięcia wzrokiem do środka. Cerber pilnował i matowym wzrokiem
poskramiał tych, którym się zdawało. Zerwać zdjęcie mógł każdy, jednak nie
każdy gotów był na ciąg dalszy. Pytali wzrokiem, albo całą nadpobudliwością,
ale cerber wzruszał ramionami i unikał wyjaśnienia zagadki, jak wejść w ów
świat. Byli też weterani, którzy z poczuciem wyższości zrywali jedno ze zdjęć,
wzruszali ramionami patrząc na wybór losu i wychodzili w milczeniu nie
poświęcając ani chwili na obserwację świata za szkłem.
Zza
szyby uśmiechnęło się do mnie nieznane mi szczęście i paluszkiem wzywało do
siebie. Wzwód boleśnie odpychał mnie od prostokącika przez który zerkałem z
głodem wyraźnie wypisanym na twarzy. Świat, który potrafiłby zawstydzić szkołę
Kamasutry rozciągał się przede mną, oddzielając mnie zimną taflą od spełnienia.
Po tej stronie nie mogłem liczyć na nic więcej, jak ukradkowa masturbacja
zagrożona powszechnym potępieniem. Tam zaczynał się inny świat, w którym
dozwolone były marzenia i każdy był nastolatkiem śpiewającym dziękczynne pieśni
wszystkim bożkom płodności naraz.
Nie
sądziłem, że mogę pragnąć tak mocno, ale stało się. Obudziłem śpiące instynkty
i gotów byłem wydrapać sobie tunel w tym szkle, żeby tylko przywitać jego drugą
stronę. Fantasmagorie rosły we mnie, miraże i obietnice niewypowiedziane dotąd
nawet w myślach. W głowie krystalizowały obrazy i przekonywały mnie, że jestem
już członkiem tamtego świata, niesłusznie oddzielonym od niego granicą
pilnowaną przez cerbera. Popatrzyłem na niego z nienawiścią. Szukałem wzrokiem
drzwi, przez które mógłbym wejść do środka wykorzystując najdrobniejszą z
szans, byle niedopatrzenie, roztargnienie, albo lenistwo.
Cerber
nie wysilał się na jakiekolwiek uczucia, tylko beznamiętnie zakleił mój otworek
kolejną fotką. Dziewczynka. Może z osiem lat. Kucyki miała związane wstążkami,
a na pyzatej buzi rozsiadły się grochy rudych piegów, staczając się z nosa
dookoła. Papier nie potrafił zgasić w jej oczach ciekawości i błysku w jakim
rodzi się szczęście. Mógłbym być jej ojcem – pomyślałem, że mógłbym, chociaż to
wierutne kłamstwo. Nie mogłem, bo dotąd nie miałem możliwości, żeby podzielić
się genami. Papierowe ręczniki w łazience nie nadają się na matkę i nie
udźwigną rosnącego życia dłużej jak okamgnienie.
Wyciągnąłem
rękę i zerwałem to zdjęcie. Była piękna w swojej niedojrzałości. Zdjęcie
podpisane było imieniem Mea, a kiedy je przeczytałem poczułem, że pierwotna
mrzonka dobija się o ciąg dalszy. Smakowałem to imię ignorując cerbera, który
wklejał kolejne zdjęcie zasłaniając widzenia. Bolało. Na odwrotnej stronie
znalazłem adres. Niedaleko, może pół godziny spacerem stąd. Ale po co pójdę. I
co powiem, jak ją spotkam? Przecież przyszedłem tu w innym celu – chciałem
zaspokoić ciekawość i wejść tam, gdzie nigdy nie byłem. Jądra puchły i
eksplodowały bólem usztywniając krok.
Miętoliłem
w dłoniach dwie fotografie obcych dzieci i patrzyłem, jak cerber wypełnia
szczeliny po wzroku ciekawskich, którzy jak ja przełykali ślinę aż się
skończyła i teraz patrzyli nie mając pomysłu, jak przekroczyć ostatnią
przeszkodę. Cerber lekko, choć zdecydowanie pchnął mnie, żebym szedł wraz z
nim, a gdy mijaliśmy kolejnego nieboraka popchnął i jego, zaganiając nas jak
rasowy owczarz. Szliśmy milcząc, z rękami w kieszeniach, głowami w chmurach i
myślami gorętszymi od wściekłości wulkanów. Przed nami pojawiła się śluza.
Wejście do raju.
To,
co pierwotnie wziąłem za kolejkę, było szpalerem ochrony pilnującym legalności
każdego, kto przekraczał drzwi. Tu nie było już żadnych zdjęć, które zasłaniałyby
widok, więc widzieliśmy, że co bardziej krewcy szczęściarze konsumowali
szczęście tuż za drzwiami. Na oczach nas, którym nie było dane wejść do środka.
A może…? Może cerber uznał, że można wpuścić i nas? Rozejrzałem się po naszym
małym stadku. Trzy kobiety i pięciu facetów, w tym dwóch takich, co jeszcze nie
zaczęli się golić. Nadzieja szeptała bezwstydne życzenia i łudziła się karmiąc
się własnymi mrzonkami do obłędu. Ktoś bardziej niecierpliwy przysunął się
bliżej kobiety jakby sugerował, że gdy tylko miniemy wrota chętnie wymieniłby
się z nią pożądaniem i pragnieniami do spełnienia.
Cerber
ustawił nas z boku szpaleru i gestem kazał zostać, a sam oddalił się, wracając
tam, skąd przyszliśmy. Pewnie niepokoił się, czy zbyt wielu zdjęć ktoś nie zdarł,
albo, czy nie usiłuje przedrzeć się przez szkło. Nikt z nas nie protestował,
chociaż nie wiedzieliśmy po co przyszliśmy tu. Widok raju rekompensował nam
brak wiedzy. Syciliśmy wzrok ciągle nie odzywając się do siebie, bo być może to
spowoduje, że wygonią gadułę z kolejki i to bez prawa powrotu. Wśród ochrony
zapanowało rozluźnienie. Szpaler zwiądł i obecnie oscylował nieopodal wejścia
raczej bezładnie, lecz nie tracąc czujności. Na nas zwracali uwagę zaledwie
marginalną, jednak nie ukrywali, że marnujemy czas stojąc w przedsionku.
Zerknąłem
na fotografię dziewczynki, gdyż daremność obserwowania obrazów po drugiej
stronie przejścia sponiewierała mnie i doprowadziła do stanów, w których gotów
byłem na żebranie i każdą niegodziwość, żeby tylko doświadczyć tego, co trafiło
się szczęściarzom. Rozkojarzony, opuchnięty od żądz niespełnionych z lekkim
opóźnieniem posłyszałem harmider. Szpaler wyprężył się i zastygł w oczekiwaniu.
Nadciągał ktoś, kto ryczał pieśń tryumfu. Biegł niosąc coś w ręku. Kiedy
przebiegał koło nas podniósł to coś nad głowę i krzyknął:
- Trzy dni! Macie
tylko trzy dni, a kolejne święto dopiero za rok! Nie stójcie przynieście
przepustki!
A
potem zniknął pośród szpaleru, który porównywał fotografię z małą, zakrwawioną
główką. Drzwi zaczęły się uchylać… Mea uśmiechała się do mnie ze zdjęcia.
Niejednoznaczności.
Pan ukrywał pod kaszkietem niedobory futra. Może rytualny krąg, może liniał
punktowo, bo mu się myśli zgrzały, aż wyjałowił poletko i nawet chwasty rosnąć
nie chciały? Nie wiem – szedł przede mną, a i na wzroście zaoszczędził, więc
pewnie zbierał na inne przywary. Kokoszą się w siatkach niedzielne obietnice i
czekają na gości. Na dzieci, którym może się zechce przyjść, na tego bruneta,
co wieczorową porą być może wreszcie przestanie być niedopowiedzeniem… Worek
butelek grzechocze szyderczo, więc pewnie znów nici z tego. A połów obfity i
krzepy wymaga by donieść gdzieś, gdzie się zamieni w brzęczącą monetę. O szeleście
banknotów można jednak zapomnieć. Niech więc słońce wyzłoci drobne, by stały
się zalążkiem fortuny.
piątek, 13 września 2019
Telegraficznym skrótem.
Dżinsy opięte niemal tak, jak potrafi zająć się ciałem
młoda skóra wsiadły do autobusu i trzy uśmiechnięte, rozszczebiotane krągłości
gaworzyły beztrosko, chociaż (jak mawiają sympatycy boksu) „chodziły w różnej
wadze”. Panie nieśmiało powyciągały już z szaf zimowe rzęsy – grubsze gęstsze i
dłuższe, co może oznaczać, że sroga zima nadciąga niepostrzeżenie. Młodzieżowe
kciuki tak bardzo zaadaptowały się do mieszania przestrzeni na klawiaturze, że
płuca nie radzą sobie równie dobrze z oddychaniem.
czwartek, 12 września 2019
Niemoc.
Psy nie szczekają bez
powodu. W zamkniętej, pozbawionej obcych zapachów przestrzeni szczekanie musi
oznaczać coś więcej, niż wyłącznie deklarację żywotności. A ten akurat pies
zdążył ochrypnąć i skowytał, jakby z wyciem wstrzymywał się do czasu
osiągnięcia dojrzałości przez księżyc. Trochę musi poczekać, bo księżyc ledwie zamknął
za sobą drzwi anoreksji i pił przestrzeń usiłując wyssać z niej rzadkie kalorie,
a tylko zabłąkane asteroidy dokarmiały jego niedosyt.
Dźwięk odbijał się od
zamkniętych okien bardzo skrupulatnie oklejonych folią antywłamaniową, na
wypadek, gdyby ktoś wzorem pajęczaków potrafił wspiąć się po gzymsach na siódmą
kondygnację i usiłował sforować okno w poszukiwaniu łupów, bądź tylko poziomej płaszczyzny.
Ściany dzielnie wtórowały oknom i strunobetonowe lustra powielały ów dźwięk w
nieskończoność, gdyż lustra nic więcej, jak powielać w nieskończoność nie
potrafią, gdy tylko znajdą sobie towarzystwo do pary.
Niemal widziałem, jak gasną
ostatnie krople światła ściekające z żyrandoli, jak kurz ukradkiem osiada na
kuchennych szafkach, albo tonie w niedopitym kieliszku. Przestrzeń, bezużyteczna,
w obliczu gospodarza, który nie zamierza podzielić się z nią energią oddechu,
żeby w wibracjach wiatru pchnąć falę w przyszłość. Na parapetach trzy mrące pasiflory
wspinają się do kratki wentylacyjnej, licząc, że stamtąd nadejdzie wybawienie,
jednak ziemia w doniczkach wygryziona została do szczętu z tego, co mogłoby pozwolić
roślinom wstać z kolan i dumnie powędrować ku słońcu.
Judasz w drzwiach przewraca
oczami i sam nie wie, czy śledzić wnętrze, czy skierować swój niesłabnący
apetyt na zewnątrz. Wycieraczka sklęsła, sfilcowała się niemal do konsystencji
torfu, pozwala się kopać i deptać leżąc zupełnie niedramatycznie przed
zamkniętymi drzwiami. Człowiek tak nie potrafi. Nawet, gdy jest tylko pod
wpływem mniej, lub bardziej nielegalnych substancji, to jednak samą obecnością
potrafi podnieść chwilę z niebytu i nasączyć ją zalążkiem sensacji.
Mucha z pogardliwym
lekceważeniem okrążała jakąś paterę z psującymi się właśnie jabłkami, łyżeczka
przykleiła się do wnętrza szklanki, z której ulotniła się herbata porzucając wykorzystane
kryształy cukru. Fotel rozsiadł się przed telewizorem, jednak maca nieporadnie
dywan szukając pilota, żeby włączyć jakieś niepojęte pasmo reklam, czekając na
tę jedną, która rozwiąże jego problemy egzystencjalne, albo pozwoli pogrążyć
się w marzeniach.
Noc usiłowała właśnie
wepchnąć się za szafę, choć wąsko było bardzo i niezbyt czysto, szklane drzwi
kredensu ze strachu okryły się kroplami wyschniętego potu, gdy pomyślałem, że
czas skończyć z własną niezbornością i bezruchem. Stanąłem u drzwi. Działanie,
niechby i głupie zdało mi się szczytowym osiągnięciem aby ocalić coś lub kogoś.
Albo przynajmniej psa wypuścić na spacer, żeby bieżnik w przedpokoju nie
nasiąknął amoniakiem. Wyciągnąłem rękę w stronę klamki…
Schwytała powietrze. Pies
patrzył na mnie zdumiony i podziwiał mój profil porównując go z drugim, leżącym
na podłodze. Tamten miał grymas bólu na twarzy. Ja uśmiechnąłem się przepraszająco,
jednak gdy chciałem go pogłaskać ręka wpadła mi w gęste, psie futro aż przeszła
na wylot. Smutek mnie ogarnął, że nawet tego nie potrafiłem i z roztargnienia
przeszedłem przez drzwi. Pusty komin mrocznej klatki schodowej nie orzeźwił
mnie, ale straciłem orientację gdy zapadłem się po kolana w schody. Chciałem
się podnieść, wydostać, wyprostować, a zamiast tego ciągnęła mnie nieśmiertelna
niemalże grawitacja zapraszając do sąsiadów piętro niżej na kolację.
Pies zawył w końcu, choć
księżyc nadal potrafiłby skryć się za najbardziej zabiedzoną latarnią.
Widok z okna.
Mgły wstają wraz ze
słońcem i wspinają się na wały, żeby zajrzeć do sypialni. Słońce złoci
elewacje, aż pąsowieją z zachwytu pelargonie. Tylko wierzba płacze i rwie sobie
liście z głowy, stojąc obok bardzo smutnej brzozy. Gdzieś daleko na wantach
mostu wiatr wygrywa pożegnalne psalmy tym, którym spieszno gdzie indziej. Bliżej
pies usiłuje ogonem rozproszyć chmury, żeby je potem ścigać, jak niesforne
baranki. Noc czmycha w zakamarki, ale słońce wydrapuje ją bez litości i nawet
cienie płowieją dotknięte ciekawością światła.
środa, 11 września 2019
Współistnienia.
Wielkie białe huby wspinały się na słabnący jawor, z
którego sfruwały noski gotowe do siewu ozimego. Pod sufitem autobusu pszczoła szukała
siedzącego miejsca – chyba jechała do parku, ale nie znała okolicy, bo rozglądała
się i kręciła dość niepewnie. Trafiła i wysiadła na właściwym przystanku, choć
lipowe nasiona wplecione w wentylator mogły ją zmylić i skusić, do dłuższej
przejażdżki. Wróble bawiące się w chowanego fruną nad chodnikiem, jak chmara suchych liści i nikną w gęstwinie przymierzając różane korale. Wędkarze topią nadzieje i patrzą w spławiki beznamiętnie, jakby czas nie istniał, podczas gdy na ulicznych straganach zaczynają dojrzewać pomidory i śliwki.
wtorek, 10 września 2019
Ostrożnie.
Niebieskowłosa usiadła skromnie i kompletnie ignorowała
młodzieńca wspierającego własny, zamierający entuzjazm czarną puszką napoju energetycznego
chłeptanego bezwstydnie i dość hałaśliwie. Łzy czarnego bzu popełniały zbiorowe
samobójstwo na asfaltowym chodniku nadając mu głębi, jakiej nie miał od
nowości, a niebo zazdrosne przeglądało się w nim chcąc osiągnąć podobne skupienie
i barwę. Kawalkada czarnych SUVów wyglądała tak profesjonalnie, jak żałobny
kondukt, a przecież biznesowo zanurzały się w przestrzeń dedykowaną chyba
wyłącznie zmotoryzowanym, więc każdy pieszy stawał się intruzem zmuszonym do
szybkiej ucieczki, jeśli trafił na martwy wzrok kierowców, którzy odwykli od
istot poruszających się tak niespiesznie.
niedziela, 8 września 2019
Uciekinier.
Słowa.
Zewsząd słowa. Czułem się osaczony i niemal widziałem, jak spływają karnymi
szeregami podzielone na plutony interpunkcją i usiłują mnie otoczyć, zanim
ruszą do szturmu i zatkną w mojej głowie proporzec zwycięstwa. Mądre głowy
sączyły jad i chwytały mój umysł na lasso, bym chodził w zaprzęgu jak koń, co
jedną tylko drogę zna, choć z dwóch końców. Tam i z powrotem.
Uciekłem,
zanim wyroiło się mrowisko czarnych, wypasionych liter poskładanych w pancerne
zagony i kipiące wiedzą tak gęstą, że trzeba ją było kroić na plasterki i
rozcieńczać, zanim się człowiek zdecydował na konsumpcję. Od wewnątrz czaszkę
miałem udrapowaną girlandami słów, całe mgławice czaiły się w zanadrzach, żeby
spuchnąć, zakwitnąć i rozsiać nasienie.
Za
mną huczało i szumiało, gdy gęste mrowie zmieniało strategię widząc moją
paniczną ucieczkę. Chyba zaskoczyłem je, bo moja przewaga rosła, a one wciąż
się przegrupowywały i debatowały całkiem nie po wojskowemu, lecz tak, jakby
trafiły na partyjne plenum. Na akademicką dyskusję, w której nonszalancka teoria
wyprzedziła doświadczenie i żadnym dowodem wciąż się nie dawała podeprzeć, w
coraz bardziej niesprawdzalnych tezach.
Udało
się. Zniknąłem z ich widnokręgu. Natura dyszała ciężko, jesiennie. Była
brzemienna, więc zewsząd sypała się przyszłość z nadzieją na spełnienie.
Nasiona wiatr chował po kieszeniach i porywał w świat, a kiedy wyjmował chustkę
do nosa, żeby siarczyście kichnąć sypały się chaotycznie i bezładnie, kryjąc
się w najdrobniejszych zakamarkach. Owoce turlały się próbując zniknąć z
jadłospisu żerujących głodomorów. Patrzyłem w milczeniu na cud przyszłych
narodzin, a wokół szemrało od schnących liści i traw trzeszczących w
przegubach. Pejzaż falował swobodnie i pozwalał sobie na rozkołysanie w rytmach
miękkich, erotycznie słodkich.
Dałem
się porwać w ten taniec nieskończony, powtarzany od tak dawna, że powinien się
znudzić, spłaszczyć i trącać kiczem, a przecież wszedłem w ocean traw z
zachwytem. Co bardziej odważne usiłowały rozpiąć mi guziki, albo łaskotały,
żebym sam się im oddał, więc ze śmiechem rozpinałem koszulę, a gdy to nie
wystarczyło oddałem się cały. Miękkie warkocze i pióropusze traw zapraszały tak
żarliwie, że nie chciałem im sprawić zawodu. Utonąłem w ciepłej, pachnącej
sianem łące patrząc, jak po niebie sunęły drobne, białe chmury wyglądające jak
niewinna zmarszczka w bezmiarze morza.
Słońce
ścierało mi z twarzy zmęczenie, a nieliczne, niezwykle wysoko latające jaskółki
żeglowały po niezgłębionej toni w kolejnych windsurfingowych zawodach. Gdzieś
pośród drzew krzyczał ptak w nie mojej estetyce, więc pewnie w głosie krukowaty
i zawstydzająco czarny, jednak inny mu odpowiedział, co sugerowało
niespodziewaną wzajemność. Zmysły karmione milczeniem popadały w błogostan
lenistwa i najwyraźniej chciały zacumować tu na stałe.
Ciało
niczym kałuża wpasowało się w nierówności gruntu i chyba usiłowało weń
wsiąknąć, niż słońce wyliże je do białej kości. Zainteresował się mną jakiś
żuk, kilka mrówek, ważka i parę much, jednak byłem wciąż niedojrzały i
niejadalny. Zwiedzały mnie, jakbym był katedrą, albo deptakiem nad rzeką bez
nerwów czekając aż dojrzeję, a ja z maślanym uśmiechem poddawałem się
łaskotkom, aż mi łzy pociekły z oczu.
Słońce
kreśliło wytrwale kreskę na niebie chcąc je podzielić jak urodzinowy tort, lecz
chyba się wypisało, bo żaden ślad nie pozostał wytrawiony w błękicie. Trawy
zerkały na mnie i wspomagały drobnicę owadzią w pieszczotach, a ja zgubiłem się
w czasie i przestrzeni. W milczeniu i radości. Zaginąłem bez wieści pośrodku
niczego. Świat przepływał mimochodem przez palce i włosy, pomiędzy powiekami.
Przysiadał na nagiej piersi, żeby odfrunąć dalej, czy bliżej, a ja trwałem
niczym pustostan oferujący każdemu gościnę.
Jakiś
liść nadzwyczajnie pruderyjny usiłował okryć mnie własnym ciałem, jednak wiatr
mu nie pozwolił na takie figle, gdyż psuł mu zabawę i nie mógł na mnie policzyć
piegów, więc zaczynał kolejny raz, a słońce parskało śmiechem i domalowywało
kolejne tam, skąd już poszedł, by rachunki zmylić do cna.
Leżałem
całkiem jak świat. Nagi i bezbronny. Cichy i cierpliwy. Jeszcze nie tak stary,
jednak pracowałem nad tym bez nadmiernego wysiłku. Wiatr zabrał mi wszystko, co
zabrać mógł, a podzielił się ze mną tym, co w kieszeniach nosił. Żuliśmy
nasiona, suche trawki. Chwila nieskończona się być zdawała, aż gdzieś z daleka
nadfrunęły słowa. Wulgarne i pełne zacietrzewienia. Wiatr zasłonił rękami usta
i schował się gdzieś pod moją pachą, a ja w trawy zaplątany patrzyłem na niebo
z niepokojem. Znalazły mnie… Słowa znów mnie dopadły… Koniec włóczęgi…
sobota, 7 września 2019
Kobieta w oknie.
Stała
w oknie ubrana wyłącznie w jedwabną koszulkę, która nie tyle kryła jej ciało,
ile powodowała, że było jedną wielką pokusą. Przełknąłem ślinę raczej nerwowo i
oczami wyobraźni widziałem, jak jedno z ramiączek zsuwa się, żeby nakarmić mój
wzrok obrazem piersi. Oblizałem wargi, żeby nie pękły i nie umarły na suchoty i
patrzyłem. Pani przytulała do siebie bukiet biało-czerwonych georginii i chyba
coś do nich szeptała. Patrzyłem już całkiem bezwstydnie na ten taniec, jakby
był dla mnie.
Kiedy
mnie zauważyła speszyłem się, jak zdecydowana większość facetów przyłapanych na
pożeraniu kobiecej urody i myślach tak odważnych, że mało kto je wysłowi. A ona
kiwnęła mi głową i niech będzie, że to mrzonka, ale palcem dyskretnie zachęciła
mnie, żebym się wspiął do niej. Wbiegłem po schodach, żeby się nie rozmyśliła.
Uchylone drzwi były bardziej niż wyraźną wskazówką, gdzie mam szukać obrazu,
który uwiódł mnie na ulicy i nie pozwolił odejść.
Bałem
się mówić, żeby nie zacząć się jąkać, ale zamknęła mi usta palcem wciąż
pachnącym kwiatami stojącymi już w wazonie. Na piersi sechł jeszcze deszcz
kropel wody z łodyżek, kiedy zsunęła z siebie jedwab, pozwalając, by przytulił
się do jej stóp. Ręce mi drżały z niecierpliwości, gdy ściągałem w pośpiechu
ubranie. Kiedy zasłoniła mi oczy opaską jęknąłem z powodu straty. Pozbawiła
mnie widoku, jednak jej palec znów na moje usta położony sugerował
rekompensatę, jakiej nie byłem w stanie przewidzieć.
Poprowadziła
mnie w stronę łóżka i przewróciła. Gorączka we mnie rosła, jakby nie miała żadnych
granic. Chwyciła mnie za ręce i klęcząc na mnie pętała je materiałem. Czułem
zapach jej kobiecości, gdy spętała mi nogi w kostkach. Mocno zacisnęła, ale nie
skarżyłem się nawet, gdy przypięła moje więzy do ramy łóżka. Czekałem na ciąg
dalszy, jednak ona zniknęła gdzieś i moje pożądanie niespełnione, podrażnione
szukało wszystkimi zmysłami kusicielki.
Nozdrza
wypełnił ziołowy aromat, a zaraz potem poczułem ciepło mokrej gąbki zwiedzające
całe ciało. Poddałem się nieznanemu. Jej dłonie zwiedzały zakamarki ciała
potęgując to, co we mnie dyszało od dawna. Łóżko nie pozwalało na dokładność,
więc nie zdziwiłem się, gdy zaczęła gmerać przy moich więzach. Dopiero, gdy
usłyszałem szczęk metalowych bloczków zliczających oczka łańcucha poczułem się
niepewnie. Wisiałem rozpięty za ręce i nogi, niczym jeleń transportowany na
drągu w pobliże ogniska.
Gęsia
skórka niepewności okryła mnie błyskawicznie, lecz kobieta uspokajająco
obmywała mnie, jakby to był element planu, aż udało mi się rozluźnić i znaleźć
w sobie zgodę na taką ekstrawagancję. Nie wiedziałem już, czy więcej we mnie
było ciekawości, czy podniety. Schłem czując jak ostatnie krople spływają pode
mnie, gdy poczułem na nogach miękkość materiału. Kobieta z niebywałą wprawą
bandażowała mnie i nim się zorientowałem nogi miałem kompletnie unieruchomione.
Gdy
zaczęła okręcać ręce czułem się już całkiem niewyraźnie, i niepewnym głosem
usiłowałem zapytać, co się dzieje. Ledwie otworzyłem usta, jak poczułem, że
wpycha się w nie coś dużego i gładkiego. Kula na sznurku, którym można ją
przywiązać, by nie udało się jej wypluć. Pewnie czerwona jak georginie… Strach
mnie dopadł ostatecznie. Teraz, to już i kula była zbędna, bo nie byłem w
stanie wydobyć z siebie głosu, a kobieta bandażowała dalej, jakby chciała ze
mnie zrobić mumię. Żywą!
Wisiałem
wystarczająco nisko, żeby mogła swobodnie manewrować moją bezwładnością.
Usłyszałem, jak wysuwa spode mnie łóżko, żeby nie przeszkadzało i przepycha je
dalej. Byłem niemal kompletnie zabandażowany, gdy poczułem jej dłonie na intymności.
Reszta nadziei zgasła w bólu zakładanego cewnika i czymś twardym,
przedzierającym się przez zwieracz. Rzucałem się, jak rzucać się może ryba na
uwięzi, jednak nic nie wskórałem System bloczków uniemożliwiał swobodę ruchów,
a kobieta dokończyła bandażowanie.
Odsłoniła
mi twarz i popatrzyła na mnie, jakby czuła się w obowiązku wyjaśnić powody.
Wciąż była naga, a na jej ciele perliły się pojedyncze diamenty potu. Patrzyłem
przerażony w oczy skupione na mnie i pozbawiające złudzeń.
- Ślimaki
wycierają się ze śluzu w soli i trocinach. Ciebie też wyczyścimy. Na początek przewód pokarmowy, co nie potrwa długo, a później będziesz karmiony
oliwą z rozmarynem, jałowcem i majerankiem. Lubisz majeranek? Nieważne. Na
pewno polubisz.
Przemowa
trwała, gdy szykowała już pierwszą lewatywę, wsuwając pode mnie nogą miednicę.
Dowiedziałem się, że będę wisiał, aż nie zacznę pocić się ziołowo, co pozwoli
mi przejść do kolejnego… dla mnie ostatniego etapu, czyli wykrwawiania, patroszenia
i suszenia. Mój poprzednik… W detalu sprzedawał się błyskawicznie… I żadna szwarcwaldzka
szynka nie stanowiła wystarczającej konkurencji.
Zanim
mnie naszprycowała poczułem, że przeciekam i miska napełnia się odorem. Bandaż
przykrył mi twarz i tylko lejek łączył moje usta ze światem zewnętrznym.
Czyściłem się szybciej niż się spodziewałem, gdyż gospodyni nie pozwalała mi
nawet na chwilowe lenistwo. Musiał być spory popyt na dojrzewające mięso. Kiedy
poczułem w ustach majeranek podciągnęła mnie wyżej i zakołysałem się pod
sufitem. Delikatny przeciąg lizał moją bezradność i wąchał, czy wystarczająco
nasiąknąłem przed suszeniem.
Słuchałem
odgłosu bosych stóp drepczących między mną, drzwiami i oknem. Zapewne w wazonie
mieszka już inny bukiet, a kobieta zerka na mnie, czy już pora znów stanąć w
oknie…
Nowe idzie.
Pod oknami stłoczyli
się posiadacze małych psów stojąc obok siebie pod mizernym daszkiem i pokrzykiwali
radośnie na swoje ogoniaste szczęścia, więc się zbudziłem. Deszcz. Niezbyt
intensywny. Taki, że łowca metali kompletnie go zignorował wybierając z
kontenera co bardziej zachwycające eksponaty. Bluszcz wspinający się z piwnic
do pracowni malarza znikł zupełnie i przyjdzie mu powtórzyć cykl dorastania nim
sięgnie kutej, żelaznej kraty w oknie. Przykre, że remont podwórka dotknął i
jego. Za to szczury rozpierzchły się po opłotkach, bo stare, oswojone
lokalizacje zmieniły się poważnie i o ukrywaniu się w nich nie ma mowy. Wróble
nawołują się zapraszając w gościnę, bo łatwiej przyjąć gości, niż samemu się
wybrać. Tylko wrona niewzruszona siedzi na antenie i kontempluje okolicę. Może
dłubie w zębach? Albo popadła w głęboką, filozoficzną zadumę?
piątek, 6 września 2019
Moda miejska.
Na przystanku, spoza wiechcia nawłoci starsza pani
zerkała na świat, sprawdzając co też właśnie podjechało. Wyglądała na
szczęśliwą pszczółkę, które podobno nawłoć uwielbiają. Murzynka wystraszona, że
w tutejszym klimacie wyblaknie założyła czarne rajstopy, żeby chociaż udawać
czarnoskórą, lecz ręce i twarz zdradzały już objawy uciekającego głębiej
pigmentu. Wystrzyżone na gładko skarpy wałów przeciwpowodziowych zazdrośnie
patrzą na porośnięte wrotyczami i przekwitającym szczawiem nieużytki. Krótkie
spodenki wciąż odsłaniają młode uda, ale kurtek przybywa błyskawicznie. Zdumiewająco
wyglądają te kurteczki, uzupełnione czarnymi, lub zgoła różowymi kapciami z
lśniącym futerkiem.
czwartek, 5 września 2019
Rośnie nie tylko serce.
Dzień pełen kontrastów i żywych barw. Powietrze było
tak przejrzyste, że niemal skaleczyć się było można o ostre krawędzie budynków
flankujących widnokrąg. Słońce czochrało się o jakiś las anten, Rzeka wiła się
jak młody zaskroniec i lizała brzegi porośnięte nieoswojoną zielenią. Piękna
pani stała na skrzyżowaniu w bluzeczce, która nie umiała przykryć jej pępka, w
spodniach, które nawet po naciągnięciu nie zdołały dosięgnąć kostek i różowej
kurteczce z rękawami zbyt ubogimi, by dosięgnąć przegubów dłoni. Bielizna
wpijała się w młode pośladki, więc pewnie też się skurczyła. Wszystko było za
małe, może poza butami. Podejrzewałem nawet, że w nocy tak bardzo wyrosła i
teraz podbiegała radośnie, żeby się znajomym pochwalić, jaka jest śliczna. Dobrze, że
nie ja pożarłem bakcyla wzrostu, bo wyglądałbym jak kudłata tyczka do fasoli.
środa, 4 września 2019
Hipoteza meteo.
Purchawka wielkości małego arbuza rozsiadła się na
trawniku i od nieustannego tycia aż się rozstępów nabawiła. Spłukana deszczem
pobielała bardziej niż damskie łydki, o których słońce zapomniało. Pani w
cienkich klapkach założyła kaptur, żeby nikt jej nie rozpoznał, ale achillesy
łypały na świat gdy bladym świtem przyszło jej wędrować w Miasto. Inna zamiast
klapek wybrała spacer w kozakach, czyli pogoda niepewna i kto wie, czym dzień
się zakończy. Poszedłem w swoją stronę, zerkając na własne obuwie z lekkim
zaledwie niepokojem. Niebo gęste od chmur z czasem zrzedło, więc rośnie
nadzieja.
wtorek, 3 września 2019
Szperacz.
W
ramach nieuniknionego wybrałem się na poszukiwanie skarbów. Błyskawicznie
przeprowadziłem rachunek sumienia i pogmerałem w pamięci, aż zabolało. Jakieś
baśnie, lektury szkolne, filmy wojenne i przygodowe - te z piratami i tamte z
Indianą Jonesem. Zasadniczo było mi obojętne kto i z jakiego powodu porzucił
skarb i zostawił na warcie zaklęcia, toksyczne pułapki, czy nieśmiertelnych
strażników. Gotów byłem podjąć się rozwiązania szarady. A żeby nie być
gołosłownym zapisałem się na intensywny kurs samoobrony i całą zimę pociłem
się, żeby nauczyć się upadać lżej niż suche liście jesienią i wstawać, jak
wstają giganci.
W
końcu wdrapałem się na dach, który zdawał się wystawać ponad okolicę i
rozpocząłem poszukiwania sezamu. Rozpocząłem od oczywistości, czyli bezludnej
wyspy, jednak nie majaczyła na horyzoncie żadna. Nieurodzaj zapanował na
bezludne wyspy, a jedyna wyspa na miejskiej fosie tętniła skrytym życiem i nie
darmo tubylcy nazywali ją wyspą miłości. Skreśliłem ją i wszystkie inne wyspy,
które gotowe były wynurzyć się z fosy, gdy lato wypije nadmiar wody.
Rozglądałem
się za bunkrami i innymi fortyfikacjami, które z natury swojej bardziej nadają
się na przechowywanie dóbr niż żołnierzy. Znalazłem jeden, który pod wpływem
mojego wzroku cofał się, aż utknął we wnętrzu wzgórza i tylko łypał na mnie
otworami strzelniczymi, które zostały odrutowane, żeby zniechęcić szczury,
gołębie i nietoperze od zasiedlenia tego podziemnego raju. Kraty były mocne, bo
za nimi były również magazyny pełne beczek piwa i innej rozpusty. Uznałem, że
byłaby to przewrotność, gdyby skarb miał się kryć w takim miejscu i odpuściłem
bunkrowi, aż ten westchnął i kopułka mu się lekko zapadła z ulgi.
Kolejno
zwróciłem swój wygłodniały wzrok ku okolicznym zamkom i pałacom, bo przecież
one niejako z obowiązku powinny kipieć i ociekać nachalną, jawną majętnością
pełną antyków o nie policzalnej wartości, jednak czekały mnie kolejne
rozczarowania. Jak nie muzeum sztuki współczesnej, która antykiem będzie za
jakieś tysiąc lat, to biuro poselskie preferujące szkło i chromowane poręcze,
więc najstarszy w tych pomieszczeniach był bezpański kot dogorywający z
niedostatku szczurów, które uciekły, gdy tylko główny lokator uwalił się na
otomanę z Ikei, bo w fotelu mu się nie mieściły spodnie pełne majestatu. Ja
wiem, że majestat, to też majątek, ale jego pozyskanie wiązało się z kilkoma
paragrafami, względem których chciałem pozostać przeźroczysty.
Lochy,
podziemia i piwnice z wysokości dachu zdawały się być rynsztokami i nawet
mrzonki o perłach, co przed wieprze rzucone nie skłoniły mnie, żeby je z
mierzwy wydobywać. Niech kto inny w tak jednoznacznych warunkach pomnaża, albo
i nie. Wspomniałem groty, pieczary i jaskinie, które chętnie wynajmowały
przestrzeń różnym zbirom, czy smokom w zamian za lichwiarski procent łupów, który
czasami sięgał niepojętych stu procent, gdy nieborak padł na korzonki,
reumatyzm, albo inną dolegliwość spowodowaną przykładowo nadgryzioną przez
niedźwiedzia wątrobą, albo nieudaną laparoskopią nerek wykonywaną kłami tygrysa
szablozębnego. Niestety. Najbliższy teren geologicznie był totalnie
nieprzystosowany do posiadania niezbadanych dziur, chyba, że ktoś na działce
pracowniczej wykopał ziemiankę, aby przechować w niej jabłka i dynie przez
zimę, oraz flaszeczkę „na wszelki wypadek”, bo wiadomo, że czasami człek się musi
zdezynfekować, choćby i wewnętrznie.
Usiadłem
na czarnym dachu pełen czarnych myśli, aż zmierzchać zaczęło, a mi nogi
wysiadły od tej niecierpliwości z jaką nimi przebierałem wypatrując celu. Gotów
byłem już ograniczyć roszczenia do mniejszych gabarytów, byle przystąpić do
ekspedycji zanim początkowy entuzjazm się we mnie wypali. Zacząłem głodnym
wzrokiem wypatrywać dziupli w co bardziej szlachetnych drzewach, bo przecież w
takiej robinii, to nikt przy zdrowych zmysłach nie ukryje nawet wyznania, a co
dopiero fortunę. Szybko okazało się, że szlachetne drzewa, gdy tylko zacznie je
toczyć próchnica traktowane są niczym zęby mleczne i się je wyrywa zanim
nabawią się brzęczącego, czy skrzącego się depozytu, względnie zalewa się je
betonem, licząc, że taka plomba przetrwa wieki.
Po
cmentarzach snuły się wieczne wdowy, czarno odziane patrole z gatunku tych
widzialnych i tych niekoniecznie, więc cmentarze skreśliłem nim głowa zaczęła
opracowywać łupieżczą strategię. Z totolotka wyleczył mnie nauczyciel
matematyki, który w porywach niewytłumaczalnego sadyzmu kazał mi policzyć koszt
wygrania miliona w totka, a w mękach uzyskany wynik zdawał się być fortuną,
przy jakiej milion wyblakł całkiem. Strychy mogłyby być jakąś namiastką
przyszłego dobrostanu, jednak majątek mający długotrwały kontakt z objawami
czułości gołębiej tracił na wartości od chwili złożenia w postępie
geometrycznym i tylko mocno oszołomiony posiadacz mógłby równie bezmyślnie
lokalizować bonanzę.
Złotonośnych
pól nie było widać absolutnie, rozbieranie pieców węglowych w nadziei na łupy
ukryte przed wojenną zawieruchą byłoby ciężką pracą w zawodzie zaniedbanym i
mocno już zapomnianym, a ja nie zamierzałem odświeżać ginących zawodów, tylko
odnajdować zaginione dzieła, metale, czy minerały jak najbardziej naturalne.
Ostatnią deską ratunku zdawało się być samotne drzewo gdzie na rozstajach, albo
rosnące pośrodku niczego, kuszące urodzonych samobójców, bo tam ciemną nocą
dziać się mogły zupełnie niestworzone historie.
Chwyciłem
łopatę, bo ręce miałem wypoczęte i jakąś rozłożystą lipę-klona-być-może-buka
wytypowałem na początek. Kawałek drogi było do niej, bo jak tu rozstaje w
mieście znaleźć. Lazłem i lazłem, a noc kuliła się w sobie. Nim dotarłem
zetlała już całkiem i przez dziury zaczął zaglądać świt. Schetany byłem jak
koń, gdy dotarłem pod rzeczoną, domniemaną lipkę i jako poeta położyłem się pod
nią, by odsapnąć chwileńkę nie najchudszą. Łopata ułożyła się u mojego boku,
jak wierny pies i patrzyła z nadzieją, kiedy ja zamiast do melioracji gruntu kierowałem
się w objęcia Morfeusza, choć preferuję objęcia płci piękniejszej. Trawa niczym
broda przywołanego łaskotała mnie w policzki, kiedy wtulałem się w twardą
szczecinę steranego historią specjalisty od światów równoległych.
Zarzuciłem
kolanem i łopatę chudą w pasie objąłem, żeby mi się nie zapodziała nim oczyska
zamknąłem bez wyrzutów sumienia. Romans z Morfeuszem miał się znakomicie, choć
nie przypuszczałem. Błąkał się po mnie jakiś uśmiech nie do końca
bezinteresowny, gdy dzień dojrzewał zdolny do wszystkiego, a ja pogrążony w
otmętach niezbadanych masowo osiągałem sukcesy przyszłe w dyscyplinie, w jakiej
dopiero zaczynałem karierę zawodową. Byłem mniej więcej na etapie wynajmowania
Kremla, żeby shałdować dobra wydarte trzewiom natury pomimo wrzasku niezłomnych
straży, gdy jakiś ignorant wyrwał mnie z objęć Morfeusza, bogactwa i łopaty. I to
wszystko jednym, celnie mierzonym kopniakiem.
- Ty! Rów kopać
miałeś, a nie kimać pod drzewkiem. Pół dnia już przespałeś, a łopata raz w
ziemię nie wbita!
Nic dziwnego.
Pani z przepraszającym uśmiechem rozpychała się we
wszystkich trzech wymiarach przestrzeni i nawet nikt jej tego za złe nie miał.
Przestrzeni o poranku nie brakowało. Ptaki odsunęły się z wrodzonej ostrożności
i tylko jakiś wróbelek nie potrafił powstrzymać ciekawości i zerkał z gąszczu mirabelek.
Pani szła na wschód. W kierunku wiaduktu uciekającego łukiem z Miasta w stronę
słońca. Kobieta szła w srebrnych bucikach, jakby je dostała w prezencie od
księżyca, by teraz iść się słońcu pochwalić, a może poprosić o złote? Rzeką
dryfował na prawym boku karp śnięty, a wędkarz kontrolował wzrokiem ów dryf,
czy żyłek mu nie poplącze. Na klonach liście zmęczone latem pokryły się
brązowymi piegami, a co słabsze zaczęły się zwijać w ruloniki udając słabo
zwinięte cygara. Kominy wytrwale pokazują skąd wieje wiatr i są raczej
jednomyślne. Dzień rozgrzewa się błyskawicznie i po nocnej wilgoci ślady
znikają bezszelestnie.
poniedziałek, 2 września 2019
Niedosyt.
Panie chudsze od mojego wyobrażenia uporczywego głodu dosiadały się do
mnie na chwilę, jakby liczyły, że podzielę się śniadaniem, lecz zanim nabrałem
odwagi i otworzyłem usta wysiadały znikając z horyzontu mojej codzienności.
Wspomniałem wronie dyskusje (żeby nie powiedzieć karczemną kłótnię), gdy w
trakcie porannych przelotów postanowiły rozwiązać jakieś ważkie problemy
egzystencjalne na moim podwórku i dopiero brak słońca wygnał je stąd
rozpraszając ową chmurę po Mieście. Budzik wysilał się nadaremnie i nawet on
spochmurniał. Nad rzeką korale dzikiej róży demonstrowały nowy odcień, bo od
pewnego czasu róże stroją się i wciąż w nowych odsłonach występują. Trochę mi
to przypomina zabawy z lakierem do paznokci wciąż innym i mniej oczywistym.
Niedoszły deszcz, gdy zobaczył, gdzie ma spaść po prostu zrezygnował i uciekł w
siną dal. Dosłownie. Na ulicach zostawił po sobie mizerny ślad niczym spieszący
się dokądś ślimak i tyle. Nawet samochody nie umiały znaleźć kałuż, żeby
potaplać się w nich dziecięcą rozkoszą.
niedziela, 1 września 2019
Wampir.
Czas
był fioletowo-czarny i nie było w tym żadnej przesady. Fiolet wymieszany z
czernią dojrzewał niczym winogrona we wrześniowym słońcu i zdawał się gasić
wszystkie niedopowiedzenia, wykluczając obecność innych, cieplejszych barw.
Zmrok oszroniał, zmarzł, a może nawet skostniał. Szedłem najciszej jak umiałem,
lecz pod nogami kruszyły mi się liście skute przymrozkiem. Trudno idąc zachować
ciszę, nawet w pantoflach o bardzo miękkich podeszwach.
Szczęściem
świat opustoszał kompletnie i nie śmiałem nawet marzyć, że wystraszył się mnie
i tej mojej ekstrawagancji, która wygnała mnie na spacer. Szedłem wzdłuż
strupieszałego muru, z którego czas dawno ogryzł już tynki i teraz dobierał się
do cegieł kruszących się po cichu. Pająki kuliły się w swoich sieciach i żadną
siłą nie dawały się wyciągnąć na patrol, żeby sprawdzić, co też trzepocze w
opłotkach ich zmyślnie utkanych labiryntów. Ta noc aż prosiła się, żeby zostać
w domu chowając głowę pod poduszkę ukrytą pod łóżkiem w dobrze zamkniętym i
jeszcze lepiej oświetlonym pokoju.
Mrok
zdusił już większość kolorów i dobierał się do kształtów spotwarzając je i szydząc
z ich dziennej natury. Cienie o wydłużonych mordach szczerzyły się złowieszczo
i usiłowały gryźć mnie w kostki. Na razie udawało się je przeskakiwać, ale kiedy
zza muru wynurzyły się cienie łysiejących dębów wiedziałem, że przegram. Wiły
się pośród chodnikowych płytek jak kłębowisko wygłodniałych węży i rozlewały
się na cała szerokość przejścia, sięgając pordzewiałej furtki z kutego żelaza
skrzypiącej w bezradnym uśmiechu, gdy wiatr ją łaskotał opieszale.
Wsadziłem
nogę ostrożnie w ten kłąb, a on zaskwierczał złowieszczo. Myślałem, że zaplączę
się weń i przewrócę, a wtedy mnie pożrą całkiem, jednak pozwoliły mi zrobić
krok i kolejny. Nabrałem odwagi depcząc to wijące się podłoże i szedłem
wypatrując czegoś, czego nie zgubiłem. Nie wiem czego szukałem, ale po coś
chyba lazłem w tę noc opuszczoną przez żywych. Wiatr coś mamrotał, może się
modlił, może zaklinał. Chmury uczyły się kłębić, ale były gęste tak, że nawet
fiolet mroku zerkał na nie niepewny swego losu.
W
murze ktoś wygryzł sardoniczny uśmiech. Do samej ziemi, więc musiał być
kolosem. Po brzegach pękały cegły chyląc się ku ziemi, a zaprawa wysypywała się
niczym ostatnie ziarnka z klepsydry. Za wygryzioną dziurą stał na warcie
szkielet dębu. Martwy. Bezlistny żołnierz z ciałem przeszytym tak wieloma
dziurami, że nie miał już czym krwawić. Stanąłem ogarnięty współczuciem widząc,
że nie poradzi sobie. Kwestią zupełnie niedługiego czasu było, aż się osunie na
kolana i polegnie przygniatając mur, by świecił kolejną szczerbą.
Noc
starała się okryć ten dąb peleryną niewidką, żeby nikt i nic go nie znalazło,
jednak daremny był to trud. Dołem skradał się bluszcz. Macki grubsze od moich
palców sięgały już pnia i obejmowały go, by ostatecznie zadusić i odebrać
złudzenia. Liście matowe, pięciopalczaste, wąsate łodygi o łyku twardszym od
ludzkich ścięgien parły, by wgryźć się w korę i powędrować ku słońcu. Pasożyt
wiedział, że u szczytu dębu znajdzie dziuplę pełną wody i będzie mógł
gniazdować tam bezpiecznie kwitnąc i owocując poza zasięgiem ludzkiej
ciekawości.
Ziemia
zdeptana, pełna niedopałków, kapsli i śmieci nie wystarczała bluszczom. Chciały
więcej i więcej, a gdy zobaczyły ranne drzewo nie oparły się pokusie i starały
się je osaczyć ze wszystkich stron. Rzuciły się jadowitą chmarą i gryzły bez
litości. Wypatrzyłem w pęknięciach kory ukrytą żmiję ukradkiem przedzierającą się
w górę. Wydłubałem ręką i szarpnąłem.
Krzyknęła
jak krzyczeć potrafi bazyliszek, bezgłośnie kalecząc uszy po dno sumienia.
Szarpałem zaciskając zęby, a ona puszczała niechętnie broniąc się z całych sił
i wzywając na pomoc pobratymców. Poczułem, jak przecina mi skórę dłoni, aż
spływa ciepłem czarnej od nocy krwi. Oszołomiło to żmiję, bo zaczęła chłeptać i
zapomniała o obronie. Szarpnąłem raz jeszcze. Mocniej. Objąłem ranną dłoń drugą
i podparłem ciężarem ciała wysiłki. Wrzasnęła ostatni raz i zwiędła mi w rękach
oplatając się w pośmiertnym skurczu.
Usiłowałem
się wyplątać, jednak w konwulsjach uczepiła się mnie jakby ktoś umiejętnie mnie
spętał linami. Cofnąłem się, żeby nic nie przeszkadzało mi się uwolnić.
Chciałem wyjść ze snu, uwolnić dłonie od padliny. Szarpałem się, by się
obudzić, a wtedy okazało się że żmija tylko czaiła się czyhając na chwilę
nieuwagi. Gdy usiłowałem opuścić sen chwytała muru, drzew, chodników, nocy i
wiatru. Wszystkiego, co znalazła usiłowała się złapać, jednocześnie wpijając się
we mnie i liżąc krzepnącą krew. Na nogach szukała tętnic, żeby wgryźć się i
dokończyć dzieła.
Szarpałem
się żałując, że wdałem się w tę walkę, gdy wreszcie udało się. Wyśliznąłem się
ze snu i padłem bezsilnie dysząc w całkiem mokrą poduszkę. Strąciłem ją na
podłogę. Nie miałem sił na nic więcej. Oczy trzymałem otwarte szeroko ze
strachu, że sen może mnie dopaść i wróci fioletowo-czarny zaduch i nie
powstrzymam już dłużej głodnego pasożyta. Noc po tej stronie snu była bardziej
siwa. Matowo-szara i przetykana dziurami pojedynczych świateł. Oddech usiłował
się uspokoić, a serce macało klatkę żeber od wewnątrz usiłując sprawdzić
rozmiar zniszczeń, gdy oszalałe chciało uciekać nie czekając na resztę ciała.
Leżałem
sapiąc z wysiłku, a pot stygł na mnie pokrywając ciało zimnymi plamami o
nieregularnych kształtach. Chciałem spać, ale nie mogłem się zdobyć na
zamknięcie oczu. Czekałem, aż słońce ozłoci świat i zwróci mu kolory. Kiedy
wreszcie się udało – zasnąłem. Spałem mocno, by zrekompensować sobie całonocną
walkę ponad moje siły. A kiedy się obudziłem liżąc pokaleczoną dłoń… na ścianę
obok łóżka wspinał się bluszcz. Bordowo zielony, skurzony dojrzałością. Odważnie
wbijał szpony w miękką gipsową ścianę i wspinał się, by skoczyć na mnie z góry.
Miękkie języki na wierzchach pędów oblizywały się łakomie zerkając na moją
bezwładność.
Subskrybuj:
Posty (Atom)