Kurz.
Całkiem nie antyczny, więc nieatrakcyjny wcale. Robił to, co kurz
potrafi najlepiej, czyli zalegał. W chwilach frywolności kurzowi
zdarzało się wirować, jednak gdyby od niego to zależało, wolał
oddawać się medytacjom oblegając powierzchnie płaskie z
wytrwałością kolonizatorów. Czasem coś się doń przykleiło,
czasem gęstniał. Cichy był bardziej niż kościelna mysz, więc
nie angażował słuchu i wydawał się nieszkodliwy. Domowy kurz, w
przeciwieństwie do budowlanego był miękki, pluszowy. Nieszkodliwy.
A jednak doczekał się! Wypatrzony przez wyćwiczone damskie oko,
został nazwany i skazany na unicestwienie.
-
Stefan! - głos wibrował oburzeniem zasługującym na świętość –
Zrób coś. Natychmiast.
Stefan,
czyli ja, pod wpływem wieloletniej praktyki w kontaktach
międzyludzkich ze szczególną intensywnością ćwiczonych na mojej
Małgosi powstrzymałem się od prozaicznych pytań. Zamiast tego,
podniosłem lędźwie, albo to co jak sądziłem nimi jest.
Rozejrzałem się niczym peryskop pośrodku oceanu, aby
namierzyć/osaczyć i zlikwidować wroga, lecz ten… był chyba
niewidzialny.
-
Gdzie on? - zapytałem z rozpaczy, licząc na wsparcie optyczne ze
strony żony, która w naszym związku była także oczami.
-
Wszędzie – Małgoś omdlewającą dłonią wskazała wszystko i
nic jednocześnie. Tak potrafią wyłącznie wyrafinowani stratedzy.
Z
braku jednoznacznych wskazówek poprawiłem umundurowanie – znaczy,
gacie naciągnąłem tak, że aż w kroku zaszczypało, a następnie
ruszyłem po stereoskopowe wzmacniacze widzenia.
-
Wolniej! - krzyknęła moja najmilejsza – Jak się tak kręcisz, to
się podnosi!
-
Ale jak – zaskoczony, ale jednak poruszałem się dalej w
spowolnionym tempie, jakby to była powtórka efektownej bramki.
-
W kółko – żachnęła się na moją ignorancję w dziedzinie
ruchów podnieconych drobin. - Wiry widziałeś?
-
Widziałem.
-
Więc nie wzbudzaj w nich chęci do przemieszczania się, bo ciężej
będzie wyłapać.
Stanowisko
dowodzenia założyła w naszej sypialni, tworząc na łóżku wał
ochronny z pościeli i usiadła wewnątrz – piękna i
nieprzysiadalna. Bruzdy na twarzy sugerowały, że opracowuje
błyskotliwy plan kontrataku, przeciwnatarcie.
-
WSW – zakomenderowała – i kieliszek wina. Białe i schłodzone.
Co
to WSW, wie każdy, kto ukończył służbę wojskową, czyli
wiadro-szmata-woda. Nim mrugnęła wystarczającą ilość razy, by
obudziła się jej niecierpliwość byłem już przygotowany. Zwarłem
szyki (znaczy pośladki), wciągnąłem brzuch na tyle, na ile się
dało i stanąłem za wiadrem, w drugim szeregu. Uzbrojony w lampkę
wina byłem gotów na szturm, a nawet długotrwałą okupację.
Małgorzata (w chwilach oficjalnych i pełnych napięcia występowała
pełnoskalowo, dumnie i nie pozwalała sobie na miękkość
Gosiaczka, czy coś w tym stylu) schłodziła nadwyrężony komendami
przełyk białym półsłodkim i wskazała, gdzie powinienem uchwycić
przyczółek.
-
Zacznij tutaj! - wskazała na TV, bo ten działał na kurz jak
grawitacja na jabłko spadające z drzewa.
Zacząłem.
Lustro monitora nabrało głębi. Idąc za ciosem przetarłem komodę,
pobliskie półki, podłogę. W sumie wyeliminowałem wroga z
kubatury z grubsza metr sześcienny. Biła brawo. Ostrożnie, żeby
nie wzniecić reakcji. Dla kontroli pstryknęła pilotem i monitor
rozjaśnił się jak gęba kloszarda, któremu ktoś w kapelusz
rzucił tłuściutki banknot. Nieskalany nalotem monitor wzbudził
akceptację mojej pięknej, więc podała mi pusty kieliszek prosząc
o kolejny, a kiedy uzupełniłem niedobory, wskazała następny
kwadrat.
Nim
sprzątnąłem sypialnię, jej humor poprawił się i sięgał już
odmiennych stanów świadomości. Przełączyła kanał na muzyczny i
kiwając głową tańczyła nie wstając z okopów.
-
Chodź! Zatańczymy – zaproponowała figlarnie – Dawno nie
tańczyliśmy, a przecież lubisz.
Rzuciłem
broń ręczną, nożną, białą i każdą inną. Z braku innego,
otarłem dłonie o materiał pocący się na moich pośladkach i
wyciągnąłem ręce w stronę Małgosi. Wstawała z okopu niezbornie, z
figlarnym błyskiem w oku. Czy wspomniałem, że miała na sobie
mniej materiału niż ja? Uwielbiam tę moją Gosieńkę. Wróg
musiał poczekać. Choćby i do końca świata.