piątek, 7 lutego 2025

Wiecznie strapiony traper.

 

    Pani o włosach świeżo umytej owieczki okryła wdzięki białym, pikowanym płaszczem z wielkim napisem PUMA na plecach. Gdyby nie to – nie poznałbym zwierza! Potężny gość, zbudowany bez umiaru, ze smartfonem w dłoni penetruje śmietniki. GPS-em sprawdza lokalizacje? A może dokumentuje znaleziska? W każdym razie – teleinf0ormatyka w służbie narodu dotknęła nawet śmietnikowych dziadów, a wartość śmieci można było poznać także po oznakach jakości ubioru jegomościa. Zerkam na gołębie, masowo oblegające trakcję energetyczną. Może nieświadomie tworzą partyturę nienapisanego dotychczas utworu. Zauważam, że chętniej siadają w pobliżu słupów, niż w środku odcinka między przęsłami. Wolą wyższe tony? Znaczy wyższe stanowisko pracy?

czwartek, 6 lutego 2025

Raz poproszone, rozproszone prosionki kupują skupioną kupę.

 

    Oszczędnie oświetlone ulice zdają się być porzucone. Samochody mkną, jakby się wstydziły zakłócać mroczną ciszę. Pani, z wielką, żółtą walizą, zamiast koło dworców, wysiada przystanek dalej i kołuje w stronę kompleksu krytych basenów – aż tyle ma ciuchów na zmianę? Przerośnięty młodzik nosiła na placach tyle pierścieni, że instynktownie insynuowałem, że to krypto-kastet.


    Obwieszona tobołami Czarnuszka Na Chudych Nóżkach przeciera mój szlak codzienny. Kobieta w okularach, zaplatając nogi w iksy patrzy zazdrośnie, jak ignorując czerwone światła pokonuję pustą ulicę. Grupa sześciu młodych sosen pięknie wypełnia pejzaż pełen zabytkowych budowli w Dzielnicy Boga. Naturalne ikadabuki ze snu japońskiego ogrodnika?


    Mija mnie gość, któremu udało się na podbródku wyhodować pędzel. Gęsty i niestety słabo umyty po wcześniejszym użytkowaniu. Potem, to już podziwiam żwawo maszerujący tyłek, który z rozpędu nazywam uniwersalnym. Pasującym, a kto wie, czy nie pożądanym przez każdą z hipotetycznych płci dostępnych w aktualnym katalogu możliwości. Płci tyłka osobiście nie rozpoznałem. Może dlatego, że zirytowało mnie ostrzeżenie – zastrzeż PESEL i śpij spokojnie. Szlag człowieka może trafić – otoczenie wymusza ode mnie dane wrażliwe (ZUS, US, NFZ, Magistrat, banki wszelakie), a potem podnosi larum, że zostało okradzione i to już MÓJ PROBLEM, że ONI sobie nie poradzili ze złodziejami… Marzę o normalności.

środa, 5 lutego 2025

Determinacja.

 

    Postanawiam powalczyć z naturą i odmłodzić się. Nie, żeby od razu do oseska, ale tak o połowę. Na dzień dobry farba do włosów, by były tak czarne, żeby czarne dziury skisły z zazdrości. Żeby piękne panie nie mogły powstrzymać chęci pogłaskania owej grzywy, lśniącej, pachnącej obietnicą grzechu wyssanego z mózgu nosiciela.


    Resztę sierści depiluję bez litości, czując się jak Cezar na brzegu Rubikonu. Tym wrażliwszym na historię. Efekty podziwiam przed lustrem i niestety… Natychmiast muszę przyznać się do błędu. To, co pod futrem nie wygląda. Jabłko kopcowane przez zimę podobnie wygląda dopiero w kwietniu, więc nie. Nawet zaszczepiony mi przez rodzinę narcyzm nie wytrzymał owego widzenia. Płyn na porost włosów – cała wanna i bezkompromisowa walka o ukrycie tego, co winno takim pozostać.


    Szczególnie, że w pakiecie promocyjnym zaczynam dbać o ciało za pomocą roweru, który nigdzie nie dojedzie, dźwigam płonne ciężary, które nie wnoszą nic dla świata, choć moje bicepsy mają nadąć do rozmiarów talii panny nieszczególnie dbającej o linię. Zestaw ćwiczeń (morderczy dla amatorów o posturze niegodnej King-Konga) uzupełniają czary mające na moich krągłościach przypępkowych przemodelować całkowicie układ wewnętrzny i przebudować go na wzór kaloryfera. Po błyskawicznej serii zabiegów nadaję się jedynie do zanurzenia w kąpieli. Czas przyznać – włosy odrastają szybciej niż rośnie biceps, że o kaloryferze wyrażał się nie będę, bo być może nie każdy zna słowa właściwe dla tej inwokacji.


    Skoro negliżem nie mogę powalić nawet niewiasty o upośledzonym wzroku, usiłuję okryć goliznę tekstylnie. Styl się liczy. Niestety - w grubych liczbach. Wydatki ukrywam przed własnym sumieniem, żeby mnie nie ubezwłasnowolniło z tytułu uzasadnionego podejrzenia o samounicestwienie finansowe. Szmaty wreszcie mam takie, że mógłbym je puścić samopas, żeby oszołomiły płeć kruchą i powabną, ale szmaty nie chcą leżeć. Chcą się nosić z wdziękiem. Wdzięku nie znalazłem w żadnym domu mody, ani butiku. Musiałem sobie poradzić bez. Ale bez, to czujne oko niewieście od razu wykrywa. Każdy niedostatek wypunktuje.


    Musiałem podbudować majestat czymś więcej. Na przykład kasą, przy której liczba zer nie mieści się w linijce, a nawet dwóch. Albo władzą. Władcy są strasznie czuli na punkcie utrzymania tego co mają i chętnie podbierają ją innym, więc aspiranta nie dopuszczą na tyle, by dał radę wystrychnąć ich na dudka. Ale od czego giętki umysł? Skoro jakiś przedsiębiorca może sobie pozwolić, żeby puścić tysiące maszyn, żeby osaczyło naszą planetę, to ja mogę wziąć w posiadanie dowolnie wybraną, dopóki nikt inny nie wpadł na taki pomysł. Mgławica Andromedy? Wolna, nikt nie pretendował. Kasjopeja? Krzyż Południa? A co mi tam! Droga Mleczna z Przyległościami! Biorę, jak swe i od razu cycki mi rosną o sześć numerów, kaloryfer ciąży brzemieniem, a wzrok mam tak ostry, że mogę nim obierać pomarańcze, względnie depilować pryszcze na nastoletnich buziach.


    Byłem gotów. Czas wypróbować nową, lepszą wersję siebie. Avanti! Nadciąga Młody Bóg. Ze starą duszą… steraną... startą... starczą...

Kwitną kwitki, rodzą się rodzynki.

 

    Smród niekończącego się sznura samochodów wgryza się w wiekowe cegły kościelnej wieży. Zaparowane okulary ograniczają widoczność kobietom – mężczyźni, przezornie schowali swoje po kieszeniach, przez co i tak widzą, jak przez mgłę. Mróz zmatowił szyby, czyniąc je niemal pluszowymi. Starannie pobielone młode lipy wyglądają jak orszak panny młodej czekającej w karnym dwuszeregu na pojawienie się gwiazdy. Nie czuję się, więc przemykam chyłkiem.


    PS. Popołudniowe słońce wyzwala spod zimowej okupacji co zuchwalsze kolana, a nawet pępki!

Ekstrakt obserwacyjny.

 

    Podświadomość jest perfidna i tylko czyha na moment nieuwagi, by zaskoczyć świadomość czymś niebanalnym. Pani, rozmawiając ze mną, choć o połowę ode mnie młodsza, mimochodem poprawia ułożenie piersi w miseczkach stanika, albo głaszcząc brzuch pozwala dłoni zniknąć w cieple zacisza intymności.

wtorek, 4 lutego 2025

Trzewia cietrzewia.

 

    Śpiewna Nerwica udzielała się mimicznie nad panią w czerni. Pani siedziała z kolanami skupionymi na wzajemnym ocieplaniu się, a czerń rajstop rozmleczona była karnacją jej ud.


    Nad Rzeką rozpanoszyły się światła siedzące w stadach, bądź rozrzucone po brzegach wzdłuż nurtu. Udawały, że spijają z niej wilgoć, odzierając ją z intymności, ale to tylko pozory, naskórkowa znajomość, pobieżna, jak rzucone w przelocie „dzień dobry” komuś, kogo znamy jedynie z rutyny poranków.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Szeherezada.

 

    - Rzucam robotę – oznajmiła z dumą, nie przejmując się, kto zazdrości, a kto kompletuje ploteczki dla szefa.


    - A co? Masz lepszą? - Zapytała ta, co zawsze musi pierwsza wiedzieć, bo wiedza, to przecież waluta wiecznie niedoszacowana i pożądana, niczym cnoty domniemane.


    - Nie.


    - Nie? - niedowierzanie kipiało w pytajniku i tylko patrzeć, jak eksploduje niczym wulkan w Yellowstone – więc jak?


    - Od jutra zostaję Księżniczką.


    - …?


    - No, tak. Mój stary…. Znaczy Mój Pan i Władca, jak wiecie jest zapalonym działkowiczem. I wczoraj właśnie poszedł wykopać korzenie od jabłonki, co to uschła zeszłego roku. Ściął ją, a pień zamierzał wykopać, żeby na jej miejsce posadzić czereśnię, czy wiśnie… Grunt, że zabrał się do roboty i dokopał się do ropy. Więc ja, od jutra, jak tylko ruszy sprzedaż zostaję Petro-Księżniczką. A dzisiaj proszę mi już nie przeszkadzać, bo sprawdzam trendy mody i dostępność kiecek w Mediolanie, brylantów w Amsterdamie, oraz biletów na najbliższą premierę w Metropolitan Opera...

niedziela, 2 lutego 2025

Wielki łowczy.

 

    Dzień rozkwita, dziecię kwili, więc czemu by nie do piaseczku? Co prawda na drugą zmianę z piaseczku korzystają osiedlowe pieski, a po nocach hmmm… cóż. Powiedzmy, że z piaskownicy dzięki kreatywności wzmocnionej wódeczką łatwo powstaje sala uciech, jaką nie pogardziłyby domostwa spod herbu czerwonej latarni. Ale – dziecię kwili niesione poranną energią, więc do piaseczku. Nie wolno odmówić rozszlochanej z emocji drobinie, ciurkającej górą i dołem „eeee.. mi się chce piasku… eee…”


    Cztery ławeczki szczelnie zasiedlone przez mamusie. Jedna piękniejsza od drugiej. Wymalowane, upudrowane, wystrojone. Aż strach pomyśleć, że jakaś sierotka z glutem do kolan zapragnie przytulić się do mamusi, a nie daj Bóg zwymiotuje na kolana godne Miss Wszechświata I Okolic. Wózeczki markowe. Mercedesy normalnie. Takie, to chyba kosztują drożej, niż prawie-nowe-autko ściągnięte zza Odry. Siadam półgębkiem na skraju jednej, zasiedlonej nieco mniej szczelnie od pozostałych i wypuszczam Młodego, jak jastrzębia ćwiczonego do krwawych łowów. Rusza bezgłośnie. Kołuje, szuka ofiary. Zosie i Krysie już wiedzą co się zacznie za chwilę i piszczą. Natalka na wszelki wypadek posikała się tak, że na tiulowej spódniczce zakwitło wilgotne serce.


    Rzutem oka oceniłem szanse narybku. Piaskownicę kolonizowało małe stado barbarzyńców. Osiem dziewcząt i trójka samczyków. Wszystko oswojone, ugładzone, spacyfikowane już w rodzicielskich domach. Jeden, to nawet miał kamizelkę i sfatygowaną muchę pod szyją. Materiał na ofiarę. Młody jednak szuka kontaktu z płcią piękniejszą. Zuch! Rozumiem szczeniaka, jak nikt. Po cichu życzę mu powodzenia. Szczerze mówiąc, liczę, że przeprowadzi grę wstępną, a ja skorzystam z okazji, by nienagannym smoltokiem uwieść mamusię jego wybranki. Młody chyba podjął decyzję. Loczki, warkoczyki, sukieneczka od ślubnej różniąca się jedynie rozmiarem… Kokardy we włosach, buciki błyszczące, jakby je pies właśnie wylizał. Zerkam na monitorujące sytuację mamusie. Chyba ta Ruda jest pierwszym nosicielem księżniczki, którą mój Młody hipnotyzuje wzrokiem. Jak kobra. Dobry jest. Istne zwierzę. Udaję, że nie dostrzegam, jak opracowuje strategię ataku i zerkam na Rudą. Fałszywie rudą oczywiście, ale niech tam.


    Młody nastroszył się i z pozorowaną nonszalancją promenuje przed Księżniczką. Księżniczka drepcze w miejscu. Czuje co się święci i zabezpiecza odwrót niezbyt pewnym okrzykiem:


    - Mamusiu, patrz, ulepiłam bałwanka!


    Bałwanka? Z piasku? Widać, ściema na kilometr. Młody ignoruje, niczym doświadczony samiec zaangażowany w procesję zbliżającej się prokreacji. Zgadłem! Ruda szybko porzuca ploteczki zwraca buzię ku Księżniczce.


    - Brawo Martynko!


    Rumieniec na twarzy mamusi wyrósł niezgorszy. Najwyraźniej gawęda zawiodła panie na skraj pikanterii, albo w świat tekstylnych promocji. Ruda dostrzega mojego Jastrząbka, sprawdza szansę na przetrwanie Księżniczki i szacuje stopień zagrożenia. Mój czas. Uśmiecham się kocim głodem uczepiony jej twarzy, podnoszę uspokajająco rękę. Czujność należy uśpić w zarodku, bo gotowa ewoluować do stanu agresji obronno-zaczepnej. Zwiałaby jak nic, gdyby zwęszyła podstęp. Tymczasem wstaję, by zademonstrować klatę pozbawioną piersi, więc (być może) atrakcyjnej dla kogoś obciążonego nimi nieodwołalnie. Skanuje mnie od góry do dołu. Powtarza. Szuka ukrytych wad, albo monetyzuje moje zewnętrze. Cholera! Mogłem się ubrać dostatniej!


    Siadam, nieco przygaszony. Pozostaje nadzieja, że gustuje w barbarzyńcach. Goliłem się wczoraj rano i szczecina musi już połyskiwać w promieniach słońca. Młody Jastrząb uwodzi Martynkę udając, że jej w ogóle nie dostrzega. Księżniczka niczym elektroniczna czujka podąża za Młodym. Niechcący burzy bałwanka. I dobrze. Niech nie kala lata przybłędą spoza czasu. Zaczyna pociągać perkatym noskiem. Jastrząb tylko na to czekał! Podbiega niemal ją przewracając i mówi głosem dyktatora:


    - Posuń się. Zaraz go naprawię.


    W piaskownicy zapada cisza, która elektryzuje ławeczki. Jednocześnie odwracają się wszystkie piękne główki. Dzieciakom z wrażenia powypadały z buzi lizaki, czy co tam miętoliły w swoich małych pyszczkach. Jastrząb Zagarnął już materiał, narzędzia i eskaluje. Moja krew! Odtwarza bałwana w skali 2:1. Tłuściutki, pękaty, genetycznie idealny. Mamusie rzucają okiem to na Martynkę oczarowaną Jastrząbkiem, to na mnie. Spływa po mnie chwała tak gęsta, że mógłbym ją kroić i wysyłać do krajów trzeciego świata dla kacyków wszelakich wyznań. Sam nie wiem kiedy, w gęstwinie bioder, piersi, kolan, szmatek, butelek, ubranek na zmianę, butelek z piciem i kanapkami znajduje się miejsce na moje lędźwie. Jak Mojżesz przez Morze Czerwone na suchego przestwór oceanu….


    - Mój Jastrząbek! - Zawojował je wszystkie naraz. Teraz pora skanalizować ów zachwyt, przejąć kontrolę nad stadem i ustalić hierarchię. O reszcie będzie można myśleć później.


    - Brawo Młody! - krzyczę z kciukiem uniesionym do góry. Młody ignoruje mnie. Słusznie. Ze Starym pogada w domu, a teraz pilnuje, żeby mu się nie zbiesiła samiczka. Martynka zresztą świata już nie widzi wokół, o mamusi zapomniała wieki temu i tylko testuje poziom zaangażowania Jastrząbka, prosząc o zamek, ale taki prawdziwy, z wieżą, fosą i zwodzonym mostem. Młody prycha lekceważąco i przystępuje do realizacji zamówienia. Martynka sprawdza, ile paluszków może się zmieścić w buzi.


    - Młody? - nieśmiało pyta Ruda.


    - Młody! - odpowiadam hardo, żeby poczuła mores. Tajemnica wzbudza ciekawość – Przecież nie stary, hę?


    - Ale chyba ma jakoś na imię?


    - Ja mówię do niego Jastrząbek – łaskawie zdradzam godność Młodego, zajętego oczarowywaniem Martynki. - Matka uparła się na Stefka, po dziadku, ale dziadek nie żyje i nie chciałem obarczać młodego takim brzemieniem. Dzieciństwo ma być szczęśliwe.


    Kobiety powoli trawią moją filozofię.


    - Moja ma na imię Zosia, po babci, ale babcia jeszcze żyje.


    - I całe szczęście! - winszuję pani przodka.


    - Z babcią uczą się francuskiego. A Jastrząbek? - ciekawość to najlepszy z lodołamaczy.


    - Jastrząbek nie! - mówię z dumą. Jego nie interesują języki obce. Obcy ma się dostosować i podporządkować. Jastrząbek gustuje w surwiwalu, sztuce przetrwania, walce wręcz, ekonomii i gospodarce barterowej. Rozwija się biznesowo i towarzysko.


    - Krysię zapisałam na jazdę konną – chwali się druga.


    - Dobra rzecz – kiwam głową z uznaniem – tylko koni w kraju niewiele. Lepiej było ją zapisać na motokros. O motor łatwiej. A jakby poćwiczyła na kładach offroadowe rajdy, to dopiero byłoby.


    - A Martynka chodzi na balet i gimnastykę artystyczną, a w soboty gra na pianinie. - Ruda musiała się pochwalić, bo przecież nie wypada, żeby jej dziecko, jako jedyne nic-nigdzie.


    - Jak pani chce, to Jastrząbek nauczy ją czegoś pożytecznego. Rozpalania ognia, albo budowy szałasu. Nieskromnie powiem, że jest budowniczym mistrzem, choć jeszcze sił ma niewiele. Ale ćwiczy. Na Mikołaja dostał hantle i sprężyny. Spać nie pójdzie, zanim ze dwóch serii nie przećwiczy.


    Rudej chyba się w głowie zakręciło, bo nieco się jąkała, mówiąc, że Martynka jest wschodzącą gwiazdą modelingu i już dysponuje profesjonalnym portfolio za które zapłacili krocie, ale warto było, bo pierwsze zdjęcia w lokalnej prasie już się pojawiły, a przy reklamie słodyczy dostrzegł ją sam pan Eugeniusz, promotor młodych talentów, guru świata mody w tej części Europy.


    Pogratulowałem sukcesów, z premedytacja ocierając pot z czoła.


    - Nie za gorąco na zabawy w piasku? - chytrze zapytałem Rudej? - Przydałoby się napić coś chłodnego, no i młodzież warto ostudzić, bo dzień jeszcze długi. A zdjęcia chętnie obejrzę, jeśli szanowna pani byłaby łaskawa...


    Pozostałe mamusie zaczęły zerkać na zegarki. Jastrząbek oszołomił Martynkę rozmachem i było już widać, że stracona dla świata. Jeden Bóg jej był już tylko w głowie i nazywał się Jastrząbek. Zuch Młodziak! Ruda nieco się krępowała (może zbyt szybki szturm przypuściłem?), ale w końcu bąknęła nieśmiało.


    - Mieszkamy tuż obok, ledwie dwie klatki dalej. Jeśli ma pan ochotę…


    - Zdjęcia – przypomniałem, bo rumieńce na twarzy nabierały barwy, którą dostrzegły pakujące się mamusie. - Z wielką przyjemnością obejrzę zdjęcia. A Martynka, jak widzę, dobrze bawi się w towarzystwie Jastrząbka...


Pożyczeni narzeczeni na życzenie rzekomej rzeki.

 

    Noc pękła na drobne okruchy wałęsające się po niebie w postaci chmur, kolorowanych słońcem świtu. Czernie stopniały do szarości, różowe brzuszki ogrzane wstydem rumieńca spąsowiały niczym wata cukrowa z dodatkiem soku z owoców.

    Mamusia z okrąglutką buzią prowadzi pyzatego synka na plac zabaw, żeby upuścić z dziecka nadmiar energii życiowej. Dziecię kolebie się na boki, jak pijany bosman po nocy w tawernie. Na huśtawce mama wytrząsa z dziecka słyszalne z daleka porcje bezinteresownego szczęścia. Czasem szloch nieszczęścia tak dotkliwego, że ukoić je mogą jedynie mamine ramiona. Obrazek tak czarujący, że trudno odejść od okna, choć to niby „zwyczajna rzecz”. Czy na pewno?

sobota, 1 lutego 2025

Skrypty z krypty.

 

    Cisza, bez zbędnego rwetesu, spadła na osiedle i kokosiła się nie niepokojona ludzką ciekawością. Rozłożyła się na chodnikach, trawnikach wzdychających za słońcem i płotach, porośniętych osiwiałymi brodami gałęzi winobluszczu. Gdzieś za płotem stadko wróbli szczebiotało wdzięcznie i radośnie, jak orszak panny młodej po kieliszku wina wypitego duszkiem dla kurażu. Tylko w piekarni karna kolejka czekała, aż pani obwieszona bursztynami podzieli się ciepłem pieczywa z głodomorami.

Malutka Mulatka.

 

    Kopernik tonął w pieszczotach pod starą wierzbą, o żółknących witkach, zerkając nieśmiało na wzgórze, gdzie rozpoczął się kolejny etap remontu. Wilgoć szukała schronienia w spękaniach murów i chodników, deptała parapety i lizała zakurzone witryny. Dwóch mutantów komentowało poczynania znajomków, ku rozbawieniu pani o pucołowatej twarzy skrywającej się pod okularami. Nachlany Kozak, bezczelny jak pijana dziwka na głodzie, perturbował we wnętrzu, wskazując coś paluchem i śmiejąc się obłąkańczo. Coś tam bełkotał, strasząc pasażerki i plując przy co trudniejszych słowach. Pani ugniatająca ciasto, dziś w dżinsach wypinała pośladki, na których śmiało można byłoby wykaligrafować dekalog, albo ciut skromniejszą inwokację.

Bez uprzedzeń.

 

    - Jedz, musisz mieć siłę – zachęcał – popatrz, stek dobrze wysmażony, tak, jak lubisz…


    Płakałam, bo zamiast mięsa wciąż widziałam ciało Kubusia. Litościwie ukręcił mu główkę tak, żebym nie widziała, poćwiartował i usmażył, a teraz próbuje wepchnąć mi w usta to, co zostało z mojego maleństwa.


    - Jedz – powtórzył – zobacz, Antoś wcina, aż miło popatrzeć. Na pewno wyrośnie na silnego faceta.


    - On wie?


    - Powiedziałem mu, że urodzisz nam nowego Kubę, kiedy już skończy się nasz eksodus.


    - A jeśli nie?


    - Wiesz, jak nie będziesz jeść, to błyskawicznie stracisz pokarm. A nim moglibyśmy się z Antkiem posilać. Dlatego ważne jest, abyś jadła mięso.


    - Bo jak zabraknie mleka, zabijesz nasze drugie dziecko?


    - Tak. Kiedy już świat wróci do normy, urodzisz nam nowego Kubę. Jesteśmy młodzi i silni, Damy radę. Ale, jeśli będzie trzeba, to będziemy musieli zjeść także i Antka. On bez Ciebie nie przeżyje. Jest za mały i nie poradzi sobie bez naszej pomocy. No… Jedz...