środa, 16 lipca 2025

Bąk błąka się po łąkach.

 

    Kobiecie pod sukienką mieści się więcej wiatru, jak brzuszka, ale to chwilowo. Na placu zabaw mama zerka na warczące niebo, czy jaki samolot nie spada (spadolot?). Nisko france dziś latają. Jak poranne jerzyki polujące stadem na ławicę detalu bezkostnego. Drużyna cmentarnych dam pod dowództwem kaprala o kulach wdarła się do autobusu mieszcząc swój nieco przaśny humor.


    Starsza babeczka przedarła się żywcem przez niemal dwumetrowy żywopłot, by zadrzeć kieckę i kucnąć, ale gdzie tam. Wiadomo – musiał nadjechać autobus a w tę wąską uliczkę obok żywopłotu właśnie wchodził gość w białej koszuli i święty spokój trafił szlag. Blade nogi drałują na dworzec, a z niego wysypują się pięknie opalone. Normalnie maszyna do opalenizny. Ale sugeruje, że Miasto nie jest kurortem. Kobieta udająca staruszkę (popielate włosy) założyła na się kombinezon tak zmyślnie powycinany, że powstała trudna do powstrzymania hipoteza, iż figi pod spód nie miały gdzie wejść. Za to stanik – obowiązkowo. Inaczej piersi wylałyby się podpachowymi dekoltami kończącymi się poniżej bioder, jak nic.


    SPOKO ZIOMUŚ poczuł wenę twórczą i chciał się podzielić ze światem swoimi przemyśleniami, więc szrajbnął na dziewiętnastowiecznej elewacji spostrzeżenie z głębin własnego życiorysu: CIPKI SOM FAJNE. Kiedy więc okamgnienie dalej dostrzegam żarliwe wyznanie KOCHAM ANETĘ W, zaczynam knuć brakujące uzupełnienie zdania. W bramie? Wszędzie? W środy? W każdym razie oczekiwałem czegoś natchnionego, lecz chyba pisak się wypisał, albo miejsca na tablicy zabrakło. Może malarz zużył wszystkie litery?


    Rynek, co wie każdy, kto choć raz był (najlepiej na trzeźwo), jest źródłem wszelkich inspiracji, a ja powtarzam, że gdybym tak usiadł jak zzieleniały ze złości Fredro, że go obsrywają nie tylko w szkołach, ale i na cokole, gdzie demonstruje pomnikową zadumę, no więc, gdybym tak usiadł na miesiąc, to nazbierałbym życiorysów wymyślonych i postaci ekscentrycznych nie na jedną książkę, ale na przyzwoity księgozbiór. Tym razem trafiła się panna opalona, wystrojona w jednoczęściowy (oczywiście czarny) strój kąpielowy, podkolanówki wełniane (wiadomo – lipiec doskwiera) i kozaki. Strój wręcz idealny. Do opery, albo na promenadę rynkiem. A tam czarni, żółci i beżowi przedzierają się przez kozacze stada. Nie są turystami, bo nie interesuje ich architektura, atrakcje turystyczne, smakołyki lokalnej kuchni, czy choćby krasnale. Jeśli prawdą jest, że Niemce przepchnęli ku nam zaledwie tysiąc nielegalnych, to chyba wszyscy wybrali to Miasto, jako miejsce do życia.


    Pocieszam się, że dzisiaj widziałem więcej ciężarnych, niż odkrytych pępków mimo skwaru i duchoty. Szkoda jedynie, że maleństwa na ogół będą gaworzyć cyrylicą. Tramwaje jeżdżą jak pijane, a na monitorach wewnątrz, zamiast bieżącej trasy wyświetlają się peany rodem z darmowej gazetki, że gdzieś jest lepiej, a gdzie indziej dopiero będzie. Autobusem z przodu n atył dworca dojechać można, lecz zabranie w podróż kanapki nie będzie dużą ekstrawagancją.


    Pan wsparty na balkoniku podziwia piersi wielkości poziomek dziewczęcia usiłującego jakoś grzecznie zniechęcić go do dialogu, szczęściem autobus otworzył podwoje i pan wtarabanił się z całym nabojem, a dziewczątko odetchnęło niezbyt pełną piersią. Jadę. Chudzielce biegają wzdłuż ulic, albo jeżdżą rowerami. Okrąglutcy jeżdżą samochodami, względnie komunikacją miejską, jak im odwagi starczy i obżerają się czekoladowymi batonami szeleszcząc nieprzyjemnie – rozumiem, z przodu na tył dworca, to niemal odyseja, ale po co szeleścić. Nie dałoby się tych opakowań zrobić mniej rozpasanych akustycznie?

Epizod medyczno-erotyczno-mistyczny (E-mem).

 

Na odcinku podwójnego drabbla, czyli 200 słów, jak obszył.


    Na korytarzu tłum pacjentów oczekuje przyjęcia do jednego z rozlicznych gabinetów, czy laboratoriów, jednak najczęściej uchylają się drzwi pomieszczenia gospodarczego, skąd co rusz wchodzi i wychodzi przedstawiciel personelu. Choćby teraz! Weszła starsza laborantka tuż przed emeryturą, a po niej siwiuteńki salowy. Chwila ledwie minęła, kiedy na korytarzu poniosła się pieśń bezwstydnie szczytującej kobiety i ryk bawołu spełnionego w rui.


    Ludzie uśmiechali się półgębkiem i pozwalali sobie na wulgarne komentarze, kiedy drzwi pomieszczenia otworzyły się i wyszła zza nich piękna, zarumieniona z emocji lekarka i świeżutko spocony ratownik medyczny, cudny jak z amerykańskiego serialu. Korytarz zamilkł zachwycony i zszokowany. Starszy pan, nie w ciemię bity puścił oczko do szybciej od innych myślącej staruszki, a ta poderwała się z krzesełka i już idąc uniosła rąbek sukienki, aby zrobić wrażenie przed wejściem. Pan szarmancko przepuścił ją w drzwiach drżącą ręką rozpinając górny guzik w koszuli.


    Na korytarzu zaczynało rozkwitać zrozumienie, kolejki coraz szybciej przemieszczały się, by ustawić się w parach przed wejściem do pomieszczenia gospodarczego, po drodze pertraktując dobór naturalny, bo nie wiadomo, jak często trzeba będzie powielać „zabieg”, żeby uzyskać trwały efekt. Warto zaryzykować utratę kolejki, by pobrać leki na starość, kiedy można sięgnąć po młodość. I to po niezwykle wyrafinowanej kuracji.

Ostrożnie z ostem, ostróżką i ostrogą Strogonowa.

 

    Kobieta z naręczem tataraku schylając się sprawdzała, czy bardzo umoczyła buty rwąc wonne liście. Piękna pani o zmysłach zajętych wirtualiami pachniała melisą, co rozpoznałem, bo rankiem ładowałem susz do słoja. A pani miała mniej szczęścia i obserwowała niechlujnych mężczyzn, nieogolonych, porysowanych beznadziejnie i byle jakich. Nie to, co chłop rozbudowany tak, że rola w filmach akcji należałaby mu się li tylko za rozbudowaną fizyczność, ale i twarz miał niepokancerowaną i fryzurę męską. Samiec Alfa, o rękach kowala. A przecież panel dotykowy obsługiwał lekko i bezbłędnie.


    Chudziutka mamusia usadziła dziecię, a sama poszła skasować bilet. Musiała przy tym rozstawić szeroko nogi, przykucnąć i wypchnąć biodra do przodu, co wyglądało niemal groteskowo, ale była naprawdę wysoka, a kierowca nie pobłażał pasażerom. Nawet tej dziewczynie w kolorze wiśni od stóp po głowę i kształcie, którego wisienka nie powstydziłaby się nawet przez chwilę. I to wcale nie dlatego, że „zapomniała” biustonosza i pestki napierały na skórkę/materiał.


    Już trzy domy kołyszą się na Rzece, a wciąż zostało miejsce na następny meldunek. Kotwicowisko posiada nawet własny las posadzony na pokładach. Opustoszały kampus politechniki zaraził pustką okoliczne kafejki. Tknięty zauważeniem, że kobiety coraz chętniej wybierają połączenie bieli z błękitem wyłuskuję je wzrokiem spośród innych. Pewnie sobie wmówiłem, ale wyglądają jakoś szlachetniej, może nawet młodziej dzięki wyborom. Kiedy jednak znika sklep zasiedziały od zawsze i mający piękną nazwę Piwoszek, to znak, że czasy się zmieniają. Ludzie przestali raczyć się browarkiem, czy biznes padł, jak pada wszystko, czego tkną unijne wytyczne?


    Pani o łydkach mocno atakowanych przez żylaki na czerwonym świetle przebiega przed autobusem. Zachwycająca wiara w potęgę własnych możliwości. Czapla lecąca nad dworcem chyba tylko sprawdzała rozkład jazdy, bo nie zatrzymała się na żadnym z peronów. Jarzębiny się rumienią owocem, trawniki otulone krawężnikami chcącymi utrzymać ją w ryzach naruszają dozwolone, jak dzieci, nieustannie sprawdzając granice i bezwzględność zakazu. W ogródkach działkowych dojrzewają papierówki i płowieją narodowe flagi. Kobieta w czerwonych trampkach i mnóstwie różowego tiulu walczy z labradorem, owinięta smyczą dookólnie.

Łażę na plażę z kolarzem.

 

    Prawym pośladkiem ujarzmiała i kolonizowała siedzisko, lewy – polował, niczym świeża mucha rzucona w bystrze wartkiego nurtu. On tak otwarcie nie zauważał, że gdyby był kobietą, przysiągłbym, że z zawiści. Jako facet najwyraźniej był onieśmielony potęgą jej urody. Deszcz dobierał się paniom do bluzek i sukienek, męskie spodnie ignorując, jako gruboskórne. Łatwiej wylizać odkryte pępki niż porosłe mchem torsy. Pani oddalona od nagości tekstylnym filigranem zewnętrznie była marmurowo zimną i tylko w chwili roztargnienia pod wpływem elektronicznej czytanki uśmiechnęła się niczym mangusta na widok jadowitego węża.


    Górą przechodziły fronty nieprzychylne, dołem nieprzystępne kobiety, albo chłopcy zakonserwowani używkami. Żurawie skromnie trzymały się budów, a ilość letnich remontów osiągnęła stan, w którym wsiada się do pojazdów MPK z ciekawości, dokąd dziś pojadą. Niedojrzałe piersiątka mają fatalny wpływ na mój brak charakteru – tak w piśmie, jak w uczynkach. Alternatywnie urocze nastolatki chłoną wodę jak fosa, prezentując przy tym większą radość i żywiołowość. Na balkonie gość w giebeesach (GBS – gacie bojowo sportowe zwane też „granatami”) odkłada kule (cud?) i przymierza się do morderczej serii pompek. Ja wspinam się wzrokiem po nieopalonej nodze, aż sięgam niewidzenia w podcieniach obisłej sukienki. Nosicielka ma na twarzy grymas, od którego szarzeje całe zewnętrze.


    Staję na przystanku tak rozjeżdżonym, ze woda nie wi, którą dziurę najpierw załatać. Bordowo-dżinsowe sutki chudej pani zerkają w chmury, gołębie ćwiczą w parach loty synchroniczne, dziewczyna ściśnięta suknia khaki usiłuje w jej wnętrzu rozwijać się, a walka jej mięśni o przestrzeń życiową mogłaby być fabułą filmu niekoniecznie z serii X. Jakaś pani tańczy na jednej nodze, drugą wyczyniając zawiłości nieznanej mi szkoły walki, szkoła o elewacji wyszczerbionej wojną, o jakiej Niemcy chcą zapomnieć, albo zniekształcić europejską pamięć trwa okolona dużo młodszymi drzewami, Aquapark zdaje się przelewać na ulice, jakby chciał zmienić skalę z architektonicznej na topograficzną.


    Pulchna pani profiluje loda (bodajże truskawkowego), modelując go ustami w intymność jej przynależną. Dziko rosnący chrzan ozdobiony bkwiatami krwawnika udaje całkiem udany bukiet. Trzy gracje o urodzie z kategorii „open” żegnają się czule przed dekompletacją triumwiratu. Piękna pozwalała się wieźć pięknej, a ich piękno interferowało, rozlewało się i roztaczało uroki, które rozgonić mogła tylko bezduszna wycieraczka. Barbapapa w crocsach niósł trzy stulitrowe wory śmieci, więc albo ma dużą (ilościowo i jakościowo) rodzinę, albo bardzo rzadko wychodzi z domu.

wtorek, 15 lipca 2025

Graf grafoman grafitem grafiki graweruje.

 

    „Za komuny” nie mieliśmy takiego wysypu talentów z zakresu kaligrafii i grafiki. Teraz, kiedy amerykańskość wycieka nam uszami, a może i innymi otworami, trudno znaleźć ścianę nie skażoną twórczością. Nastolatka, wyglądająca na nieprzytomną ciągnie wielki worek śmieci po ziemi. Musi być wiele cięższy od smartfona, który utrzymuje lewą, więc chyba słabszą ręką wysoko nad chodnikiem. Piękna „ciężarówka” (dla mnie każda ciężarna wygląda uroczo) walczy z upałem i duchotą, a brzuszek nie mieścił się pod bluzką. A może mieścił się, tylko miał kaprys zerknąć na świat bez pośrednictwa tkaniny? O zgodę raczej nie pytał. Za to pani podróżująca z psem i zdobnym w tatuaże mężczyzną absolutnie nie dysponowała zapleczem, choć starała się owe braki nadrobić tekstylnie specjalną odzieżą w kolorze rozmleczonych borówek. Strój dysponował technologią, umiejętnościami i ochotą. Prężył się i usiłował, jednak z niczego tyłka zbudować nie umiał. Cóż – ściąganie pustki trudno podejrzewać o wypukły efekt, a ten niewątpliwie nie był takim, o jakim tygrysy (tygrysice) marzą najbardziej. Na skwerku między ławeczkami trafiam na lokalne centrum pielęgnacji psów. Trawy kryją pokłady wyczesanej sierści we wszystkich maściach. Mirabelki powoli opuszczają stanowiska na gałęziach, a węgierki dopiero zastanawiają się, czy w seledynie, czy w fiolecie będzie im bardziej do twarzy.

poniedziałek, 14 lipca 2025

Tam, gdzie kończą się bajki.

 

    Idzie dumnie wyprostowana, świadoma własnych przymiotów, których mi zwyczajnie brakuje. Księżniczkom obce są niskie pobudki, mijają je górą nie zauważając przeszkody. Nie plują, nie klną, bywają wyłącznie tam, gdzie bywać należy. Niegodziwości odbijają się od nich, jak od lustra, wracając schłodzone arystokratyczną flegmą (przypomnę – księżniczki nie mają części wspólnej z plwaniem).


    Mija mnie księżniczka, nawet cieniem nadziei nie ocierając się o mój zachwyt, lecz ja słyszę obrzydliwość, która przecież królewskiego pochodzenia być nie może. Zerkam wokół, nikogo, podnoszę wzrok na twarz majestatu. Różany nalot okrył lica, gdy szepnęła całkiem plebejsko:


    No co? Musiałam skosztować bobu, a nikt mnie nie uprzedził.

Organizacja orgazmu dla organizmu.

 

    O poranku widoczność mam tak niewielką, że perspektywa nie miała się gdzie rozpędzić, by pokazać, na co ją stać. Ludzie dźwigają duże butelki z wodą, co wieszczy gorący dzień. Między krawężnikiem, a chodnikiem katalpa i bożodrzew znalazły życiową przestrzeń i sięgają po słońce wyciągając naiwnie ręce. Jak dzieci. W tramwaju jakiś king-kong z plecakiem realizował nerwicę natręctw i bez końca powoził suwakami by znaleźć coś we wnętrzu. Jaskółki na stadnie ustalonej wysokości poławiały na nieboskłonie niemal niewidzialne białko. Uwijały się, czyli plankton był. Mijam dziewczynę z przedpiersiem gotowym na przyjęcie wielu, choćby i ogromnych medali. W dłoni niosła „dietę pudełkową” na wypadek, gdyby medale poszły zwarta tyralierą i trzeba byłoby rozbudować się na froncie. Słońce dekompletuje odzież, a cyrkulacja piękna w przyrynkowych przestrzeniach skłania nogi do zadumy, zapomnienia o celu i czasie. I pewnie szedłbym tak pomiędzy jednym, a drugim pięknem, niczym asparagus w gerberach, gdyby nie dziewczę mające wytrawiony na ramieniu obrazek – długie nogi na szpilkach zakończone tyłkiem. Nawet nie usiłuję wymyślać, co autorka zamierzała osiągnąć.

niedziela, 13 lipca 2025

Defloracja florystki.

 

    Kozacka sąsiadka, wiecznie kaszląca, usiłuje wytłuc nadmiarową urodę ciężko biegając w miejscu, a skoro ma czas, żeby w trakcie ubijania kilogramów gawędzić, kondycję posiada niewąską. Zewnętrze traktowane słońcem i deszczem na przemian nie może zdecydować się czy zapraszać dzieciarnię, czy raczej pozwolić im na domowe zabawy. Słońce, kiedy jest, uczy się rysunku i maluje cieniami po placu zabaw gubiąc perspektywę, ignorując kolory, jakby uprawiało ołówkową grafikę, bliską przesadnej karykaturze. A kiedy tylko zmęczy się twórczością, przysypia, pozwalając by deszcz starł te nieudolne próby odtwarzania martwych natur. Owady niestrudzenie penetrują balkony i tarasy w poszukiwaniu smakowitych kwiatów. Wróbel jak pingpong podskakuje w te i na zad po parapecie niegościnnym, pustym i pozbawionym empatii, więc może on także ubija własną puchatość, by stać się smukłym jak nie przymierzając mazurek. Kos pikujący samobójczo w tujową gęstwinę powoduje wzburzenie widoczne gołym okiem, ale przeżył i na czarnym garniturku nie widać ani jednej skazy.


    Mruczę Daukszewicza, Leniwą niedzielę, ale cichutko, żeby nie porazić otoczenia rozmiarem talentu, choć patrząc na pozamykane okna mam wrażenie, że osiedle opustoszało.

Architekt nie tylko krajobrazu.

 

    Budował świat z tego, co mu w ręce wpadło, a trzeba przyznać, że rączki to miał lepkie. Co z tego, że od czereśni z księżego sadu? Przecież ksiądz na kazaniu drugi raz nie wspomni, że szpaki mu guguły wygryzły i nici z czereśniówki, po wielkiemu cichu konsumowane z mszalnego kielicha zamiast skisłych winogron. W nieczystych kieszeniach chował znajdy wszelakie, często pozostawione przez poprzednich właścicieli na chwilkę zaledwie, a on z wdziękiem i talentem przemieszczał drobiazgi do wnętrza portek, żeby je własnym ciałem ogrzać. Od kiedy uprosił mamę o spodnie z wielkimi kieszeniami, mógł sobie pozwalać na więcej.


    A teraz, wysypawszy ich zawartość – budował. Z braku lepszego podłoża, na ubitej ziemi przy strumieniu, gdzie dzieciarnia niechętnie spędzała czas wykradziony nudnym lekcjom, bo zeszłego lata utopił się tu Bartek, choć nikt nie wie jak mu się to udało, więc miejsce w karczmie zostało napiętnowane, jako nawiedzone, a wiedza przypieczętowana butlą okowity zalęgła się we wsi nieodwołalnie. Kokarda, chyba Marcelinki, zapewne spadła jej z wątłego ogona, który nazwać końskim, to poważnie nadwyrężyć jego znaczenie, stanowiła rzekę. Wijącą się od jednego, do drugiego krańca. Okrągły kamień do wczoraj zdobiący parapet w izbie Michała udawał staw tak niewzruszenie, jakby nim właśnie się urodził. Dwie zapałki, ale nie ostatnie pochodziły z zakrystii, lecz tam, w tłumie im podobnych nic nie znaczyły, za to tu były bardzo potrzebnym mostem, żeby świat nie zawężył się do lewej, bądź prawej strony strumienia, który swoim błękitem zawstydzał niebo. Las nie był problemem, drobne świerkowe gałęzie wbite w ziemię już porastały połacie świata. Była też góra zbudowana z ziaren słonecznika, reagująca na każde tchnienie wiatru jak gołoborze na burzę. Góra zaiste nie do zdobycia.


    Scyzorykiem pamiętającym krzyk kramarza na odpuście rzeźbił właśnie zamek z wierzbowej kory. Wierzba bez protestu poddała się pilingowi i teraz z kawałków kory powstać miała architektura całego świata. Najpierw zamek, bo wiadomo, że król czekał nie będzie na motłoch, a i księżniczka wyspać się musi, by być wartą ryzyka walki ze smokiem o jej rękę. Smoka oswajał już drugi tydzień. Zielony był jadowicie i straszny. Julka tak się go wystraszyła, że aż zmoczyła majtki i z piskiem pobiegła do domu. Modliszka nadal broniła się przed tresurą i prowadziła strajk głodowy, ale tylko patrzeć, jak zmięknie i stanie się etatowym dla świata potworem. Miała pilnować skarbu, a o skarb zadbał już dawno. Może nie była to góra złota, ale z czasem urośnie, jeśli będzie wytrwale ją gromadził. Na razie była to jedna obrączka ślubna, której moc przysięgi już nie wiązała, parę drobnych monet z czasów dawno minionych, i pierścionek z czerwonym oczkiem, który co prawda obiecał Tosi, ale przecież, zanim go odda, może pod opieką smoka chwilę pomieszkać, żeby nabrał baśniowej wartości. Szczególnie, że dla Tosi przewidział już rolę księżniczki, o którą powalczy nie tylko ze smokiem.


    Bić się potrafił, jak każdy w wiosce. Chłopaki, z braku lepszych rozrywek przewidzianych dla „dorosłych” tłukli się z byle powodu, choćby chodziło o drobną różnicę zdań, czy Lola ma siedem, czy osiem piegów na nosie. Każdy chłystek miał na tyłku ślad po ojcowskim pasie i zanim zagoi się na dobre, pojawią się świeższe. Nawet dziewczynom zdarzało się mieć tyłki sine wychowawczo, kiedy…. Cóż, chłopaki potrafiły być naprawdę hojne, w zamian za uniesienie sukienki, a to przecież chyba nie grzech jeszcze? Młody organista, co się jąkał, gdy go zapytać nie wiedział, a księdza pytać nie śmiał nikt. Wzbudzić gniew w człowieku tak wybrzuszonym, to prosić się o śmierć. Brzuch z trudem mieszczący się w sutannie powarkiwał na każdego bez różnicy. Spowiedź, zawsze kończyła się jelitową połajanką, która co mniej śmiałych mogła wytrącić z równowagi na tydzień. Więc nie.


    Skarb Tosi musiał być bezpieczny. I w tym miejscu był. Tylko smok krnąbrny nie zamierzał pilnować, tylko niosło go gdzieś. Chyba nie bał się nawiedzonej plaży? Musiał zwierzę oswoić, nim zaprosi Tosię, by asystowała podczas wyprawy po skarby. Cień cichutko nadciągał nad tę krainę, gdy nieświadoma niczego chmura parła na słońce bez lęku. Strużyny wierzbowe płowiały schnąc w kanikule błyskawicznie, a cień sprawił, że nabrały głębi.


    Od skroni, poprzez policzek przemknęła kropla potu, by upaść w niebyt. Skwar zdawał się gęstnieć w cieniu, a strumień kusił chłodem. Gdyby nie tragiczna klątwa, gdyby nie śmierć Bartka, pewnie dawno już korzystałby z jego uroków. Tak, tylko wtedy wszystkie dzieciaki ze wsi też. A tak, miał dla siebie i Tosi całe zakole. Jeśli tylko zechce tu przyjść. Przyjść i zostać, a kiedyś (słowo tak pojemne, że mieściło nawet niewysławialne marzenia) zbudują tutaj dom. Wierzył, że tak, bo Tosia, to jedna z niewielu, którym ojciec pasem rozum wpajał niemal tak często, jak chłopcom, a przy psotach dotrzymywała im kroku. Duchota tężała w popołudniowej ciszy i nawet wiatrom wiać się nie chciało. Pora wracać. Smoka będzie dalej oswajał wieczorem, w stodole, kiedy wiatr zacznie przeliczać źdźbła siana. Teraz pójdzie w dół strumienia, do innych i będzie się cieszył towarzystwem. Kąpielą. Posłucha co wydarzyło się, kiedy tutaj budował tajemną przyszłość, a może namówi innych, żeby zakradli się w kolejne zakole popatrzeć na kąpiące się dziewczyny. Tosia będzie tam na pewno.

sobota, 12 lipca 2025

Niemowa.

 

    Nadzieja podobno umiera ostatnia. Ale często wiara poddaje się znacznie wcześniej. Była piękna, ale już nie młoda. Piękna? Z przyzwyczajenia. Nauczyła się dobrze wyglądać i inaczej nie umiała. Dorastając słuchała rad babci, jak ustawiać się do zdjęcia, jak się poruszać, odzywać, czy zachowywać, żeby nie popaść w wulgarną taniochę i jednodniowy aplauz. Szanowała za to babcię, ale też klęła, kiedy nikt nie słyszał. Jej koleżanki dawno powychodziły za mąż, otoczone wiankami dorastających, albo całkiem dorosłych dzieci, a ona wciąż była sama. Znała swoją wartość i nie zamierzała iść na ustępstwa ze względu na zegar biologiczny, czy inne niezbyt fortunne motywy, jakimi podpierały się znane jej kobiety. Wolała być sama, niż zadowolić się bylejakością.


    Jeszcze niedawno poświęcała sporo uwagi makijażowi, paznokciom, czy fryzurze modelowanej przez zawodowca co najmniej raz w miesiącu. Obecnie zrezygnowała z farb, zdecydowała się na krótsze, bardziej praktyczne i łatwiejsze w utrzymaniu włosy. Niech same o siebie zadbają – mruczała przed lustrem – tak, jak ja dbam o własny komfort. Dezodorant i dyskretny aromat doskonałych perfum musiały zostać, ale reszta? Z biżuterią nigdy nie przesadzała, uważając minimalizm za większą pokusę, od masy świecidełek. Wysławiała się bardzo kulturalnie, unikając wytrychów i wulgaryzmów, pozwalając rozmówcy na dokończenie wypowiedzi, by nie przepychać się z polemiką, a słuchała z uwagą i szacunkiem, co skłaniało ludzi do ważenia słów.


    W strojach preferowała staroświecką elegancję odróżniając ją od ekstrawagancji, a szyk od szoku. Leginsy? Na pewno wygodne, ale publiczne podkreślanie intymności uważała co najmniej za niesmaczne. Nawet idąc do piwnicy po słoiczek dżemu, czy sałatkę warzywną ubierała się tak, żeby nie dać się zaskoczyć w powyciąganych dresach, czy innych nieestetycznych tekstyliach. Preferowała sukienki i spódnice, a gdyby udało się zaglądnąć do jej szuflady z bielizną, każda para fig, czy stanik byłyby naprawdę dobrej jakości.


    Poukładana niemal doskonale, inteligentna, bez nałogów. Sama… Gdyby nie kłóciło się to z jej światopoglądem sklęłaby siebie za pełen pakiet „zalet” – myślenie w cudzysłowach wychodziło jej znakomicie, ale tym myśleniem nie zamierzała dzielić się z otoczeniem. Nawet wśród koleżanek ze studiów nie pozwalała sobie na taki ekshibicjonizm. Improwizację uznawała za dopuszczalną jedynie na ekranie kinowym, albo wśród muzykujących jazzmanów. Resztę miała zaplanowaną, przemyślaną i niezrealizowaną do dziś.


    Kilka lat temu spotkała faceta, który spełniał, przynajmniej na pierwszy rzut oka wszystko, czego oczekiwała od wymarzonego partnera. Niestety, inna kobieta dostrzegła jego zalety wcześniej i był trwale zajęty i jawnie zaobrączkowany, nie pozostawiając cienia złudzeń. Powinna o niego powalczyć? Rozcieńczyć zasady kieliszkiem gruzińskiego, czy mołdawskiego wina i „pójść na całość”, jak jej mniej wymagające znajome? Nie wiedziałaby nawet, jak się zabrać za coś takiego. Musiałaby zbezcześcić wszystko, co stanowiło o niej, a na takie rozcieńczenie zasad chyba nigdy nie będzie gotowa. Nie walczyła, ale zapomnieć też nie umiała.


    I właśnie dziś, kiedy całkiem zwątpiła we własną wartość, spotkała go przypadkiem, choć od pierwszych niegrzecznych myśli udawało się unikać jego towarzystwa. W okamgnieniu dostrzegła brak obrączki. Aby ochłonąć z emocji, stanęła przed lustrem przy umywalce. Gdyby miała z kim pogadać, byłoby łatwiej, ale nie miała. Od kiedy babcia umarła, nie miała nikogo, z kim odważyłaby się poruszyć temat tak intymny. Przez głowę przelatywały jej rozmaite scenariusze. Zdjął obrączkę, ale wciąż żonaty? A może tylko zapomniał, bo się spieszył po porannych czułościach? Przecież brak obrączki nie oznaczał, że jest wolny, a jak zapytać o coś takiego, żeby się nie jąkać? I czy w ogóle pytać, bo jeśli jest rozwodnikiem, to chyba nie taki znów idealny? Myśli z głowy przeniosły się na dno żołądka i bynajmniej nie były to motyle.


    - Co robić – pytała własnego odbicia w lustrze – I to szybko, bo znowu zniknie i następnym razem… może znów mieć obrączkę. I znów nie z nią.

Piła piłuje, pilnik pilnuje.

 

    Osiedlowa moda na powiększanie kolekcji psów i hurtowe ich wyprowadzanie trwa w najlepsze. Sąsiadowi parka przestała wystarczać, więc dokooptował trzeciego do kompletu. Stadka merdają ogonami, jeśli je mają, albo witają się żywiołowo z innymi stadkami, obsikują te same krzewy, czy murki, czasem usiłują romansować międzygatunkowo, najwyraźniej biorąc przykład z ludzkiej ciekawości i zapędów, by skosztować bliskości w dowolnym odcieniu karnacji, mieszając krew międzykontynentalnie, nie wykluczając przy tym żadnej z dostępnych płci.


    Szczuplutka córka piekarza wypieszczona strojem obcisłym, podkreślającym młodość skóry i modelującym kształt sylwetki pakowała bułeczki tym, którym chciało się wstać wcześniej. Winniczki ścierały odciski na stopie o betonowe chodniki, co musiało świadczyć o nocnych opadach. Winobluszcze gęstniały niepostrzeżenie, a świeża zieleń ukrywała nabrzmiałe żyły długaśnych łodyg. Pszczoły uwijały się pośród drobnych kwiatków, wróble dokonywały próbnych przelotów w tę i z powrotem. Samoloty rozcinają niebo gasnącą fastrygą hałasu, lecz ono regeneruje się błyskawicznie, by spokojnie pasły się na nim wciąż niewyblakłe owce. Zza ledwie uchylonych okien dobiegają poranne zapachy – tu tylko kawa, tam jajecznica z cebulką, parówki z wody, czy inne potrawy najzwyklejsze w sobotni poranek, kiedy pośpiech został wykopany za drzwi.

piątek, 11 lipca 2025

Szkotce szkoda kotka.

 

    Dwie eskadry srok zignorowały piękną, senną dziewczynę. Poleciały podziwiać kwitnącą powtórnie magnolię. Nad nieużytkiem opanowanym przez las wiesiołków płynęły szare chmury i cztery białe czaple, które nie są normą w Mieście, w przeciwieństwie do siwych, mieszkających w koronach drzew na skraju ogrodu zoologicznego.


    Wiesiołki, dziewanny, wrotycze, dziurawce i nawłocie – każda swoją żółcią znaczy pejzaż. Piękna pani z karnacją sugerującą nietutejszość wyróżnia się z tłumu opalenizną i uśmiechem, jednak moją uwagę przyciąga Sympatyczny Rudzielec z rozkołysanym biustem przedzierający się przez spojrzenia z lekką nutą westchnień, mocno osadzając je w realiach. Nawet perspektywa musiała się ugiąć i pozwolić na aneksję pierwszego planu.


    Cztery filary podpierające wiatrołap kamienicy ktoś oznaczył napisem:


NIMA

BOGA


    A potem Rudzielec wysiadał przy dworcu i wiatr bawił się zielenią spódnicy układając je w fantazyjne fałdy. Dziewczyna na tle pośpiechu, tobołów i bylejakości wyglądała jak przedwojenna dama, której pośpiech nie trzyma się wcale. Na przystanku młody gość w garniturze wyglądającym na lniany ręce ma zajęte elektroniką. Tramwaj opanowały kanary, usiłując zrealizować dzienny plan przerobu już przed śniadaniem. Kozacka parka (ona blada i zmarznięta w minispódniczce, on z tęczowym pluszakiem przy zamku torebki) chyba dopiero kończyła wieczór, gdy ja już napocząłem kolejny dzień. Państwo musi być bardzo hojne, skoro stać ich na całonocne zabawy w Rynku, który nie słynie z umiarkowanych cen.


    Po południu pani zrobiona na blond wysiada z autobusu i łapie się za głowę, widząc gdzie żyć jej przyjdzie. Chłopaki do małolitrażowych nie należeli, i wchłonęli już wystarczająco, by pocić się procentami, co jednak nie przeszkadzało im raczyć się puszkowym piwem podczas podróży. Szczególnie, że zanim wsiedli podzielili się z kloszardem zbierającym puszki siatką steranych truskawek, najwyraźniej zbyt trudnych do logistycznej obsługi przez cztery pary rąk. Starsza pani miała piegowate łydki, co nie wiedzieć czemu poprawia mi humor nadwątlony z jednej strony alkoholizowanym potem, a z drugiej niedomytą starością.

czwartek, 10 lipca 2025

Szczygieł szczypie szczypawki w szczypiorku.

 

    Rozkwitłe budleje czekają na motyle, których pogoda nie rozpieszcza. Chłopak z dziewczyną, mnóstwem bagażu w mniejszych gabarytach sugerujących wakacje z szykanami dla wygodnickich namiotowców ledwie zdążył przeprowadzić majdan z przystanku do autobusu. W tramwaju osaczają mnie kobiety solidne jak Orla Perć. Monumentalne, trudne do zdobycia i nieco pochmurne w rejonach szczytowych. Na szczęście zewnętrze pełne jest ciężarnych kobiet, co mnie rozpogadza lepiej od używek. Kobiety nigdy nie są piękniejsze, jak wtedy, kiedy noszą w sobie życie – zupełnie, jakby ich osobistą urodę przemnażał ktoś przez żyjącego choć tylko życiem wewnętrznym maluszka.


    PS. A propos lekarstw (albo leków bo teraz w modzie to słowo bryluje) Skoro coś jest lekiem, dlaczego reklamuje się w TV? Czy nie powinno być przepisywane przez zawodowca na konkretną chorobę? Skąd te wszystkie wyroby medyczne, suplementy i inne badziewie, sugerujące, że można zignorować lekarzy i podjąć się samodzielnej próby poza wiedzą medyczną. W obliczu zwalczania medycyny naturalnej ziołowej, homeopatycznej, ci wszyscy czarodzieje-dietetycy, czy szamani od wyrobów powinni pójść na pierwszy ogień, bo tam dzieją się historie zagrażające zdrowiu.

Gderanie.

 

    Był taki czas, kiedy ludzie rozpoznawali zioła rosnące pod płotem, czy w rowie. I to nie bajka. Teraz rozpoznają tabletki – po reklamach z telewizora. Pewnie są lepsze. Tabletki. Bo zawierają „specjalne formuły”. A ja, jak ostatni głupiec wymyśliłem sobie, że ciężko byłoby opatentować tymianek, więc dodało się do niego cudowną „formułę”, opracowaną za miliardy dolarów, którą już jak najbardziej tak. Poza tym, każdy szanujący się CEO po krótkiej szarpaninie (burzy mózgów) z prawnikami, piarowcami i księgowymi zorientuje się, że marża na rosnącym w rowie tymianku nie może być wygórowana, bo każdy może sobie narwać sam i EBIDTĘ szlag trafi. Za to formułę można opatentować, głosić jej osiągnięcia na rzecz zdrowia publicznego i nie tylko. Chwalić się na Walnych Zgromadzeniach, przed Radami Nadzorczymi i Szanownymi Akcjonariuszami. Poza tym, co jakiś czas (ochrona patentowa na dziesięć lat to za mało, by mieć wystarczającą na zakup prywatnej wyspy wysługę lat) można odświeżyć tak reklamę, jak formułę i znowu kosić, jak za nowalijkę. Tymianek i tak sobie poradzi, pomimo największej nawet cudowności dodatków, byle masa dodatków nie przytłoczyła składnika leczniczego.


    Głupie myślenie najwyraźniej dotknęło nie tylko mnie, bo wielkie korporacje przewidziały pojawienie się podobnych konserwatystów, opornych i nieufnych, zatrudniając lobbystów, by publicznie przeforsowali tezy o szkodliwości ziół, o ich nieumiejętnym zbieraniu, suszeniu, użytkowaniu, bo tylko magister farmacji poradzi sobie z zaparzeniem skutecznej herbatki, aż doszło do tego, że pojawiły się przepisy. Odpowiednie. Chroniące nas, dla naszego dobra, przed szałwią i rumiankiem. I ich toksycznym wpływem na organizm – wiadomo, bez specjalnej formuły, to trucizna, a zebrane w niewłaściwy dzień/noc/godzinę, zamiast pomóc, to zatrują tak, że żaden dr nauk medycznych już nie pomoże. Nawet ze wsparciem NFZ, albo prywatnej kliniki na Hawajach.


    W zaciszu unijnych gabinetów, może nawet zahaczając o nasze, swojskie kuluary, opracowane zostały narzędzia prawne, służące temu, by rozpowszechnianie wiedzy o ziołach stało się przestępstwem. Na razie można posiadać, można hodować i zbierać, ponoć nawet sprzedać można, pod jednym wszakże warunkiem – nie wolno rozpowszechniać wiedzy, jak działają zioła. Dziwne? Można sprzedać/kupić syrop z zielonego orzecha, co chwilowo (niedopatrzenie ustawodawcze, czy świadoma gradacja rugowania ziół z przestrzeni społecznej?) nie jest karalne, ale określenie dolegliwości jaką może usunąć jej użycie już tak.


    Komu zależy tak bardzo na spenalizowaniu wiedzy o roślinach? W świecie trąbiącym o powrocie do natury, eko i bio tak bardzo, że nawet robaki żreć trzeba razem ze zbożem (zero waste?) nagle komuś zaszkodziła wiedza o działaniu syropu z sosnowych szyszek? O maści z żywokostu przycupniętego w rowie nim kosiarze go skrócą o głowę, tułów i nogi? (pssst… I tak będzie działał, bo w korzeniu tkwi niezwykła siła).

środa, 9 lipca 2025

Tętni tętno.

 

    Szczeniak popiskiwał żałośnie, że podłoga w autobusie zimna i brudna, ktoś uszczęśliwiał pasażerów koncertem smyczkowym, chłopak ostrzyżony na szlachciurę doganiał autobus pilnując, by mu pępek nie wypadł na chodnik, co prawdopodobnie się udało. Skórzastogłowy, siedząc naprzeciw Już-Nie-Rudej Kobry, udzielił komuś krótkiego instruktażu, żeby owa/ów nie zbłądził już o poranku, Gadułka uśmiechała się do cyfrowych ploteczek. Wyspy otulone chłodem bezwstydnie korzystały z bezludności. Na siwowłosej szyi zakwitły bluszcze siną barwą kłute.


    - Kurwa – zaanonsowała swoje pojawienie się nastolatka. Ta druga tylko się uśmiechała kiwając głową, nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając, pozwalając koleżance (po fachu?) prowadzić żywiołowy monolog gęsty od łaciny.

wtorek, 8 lipca 2025

Wysyp wyspanych wysp.

 

    Chudy facet był tak wysoki, że wnętrze autobusu było dla niego labiryntem, albo torem przeszkód mocowanym do sufitu. Niezbyt łakomie zerkał na miejsce długonogiej pani wybujałej nieco mniej rozpustnie, poprawiającej w drodze manicure. Gdy tylko skończyła – wysiadła, a drapacz chmur zajął wygrzane miejsce nieco tylko upychając stopy w wąskim przejściu. Kolejna wysokościowa dziewczyna pobierała wiedzę z sieci, albo świeże ploteczki. Patrząc na nią wymysliłem że jej nogi zamierzały rosnąć aż do nieba, więc zostały nakryte biodrami, żeby za szybko nie uciekły. A, że rwały się bez umiaru, to wbiły się w te biodra wypychając całkiem udaną pupkę. Kolejna pani ciepłem własnego ciała ogrzewała szczeniaczkowe sny. Psinka najpierw zwiedzała to ciało, a w końcu usnęło posapując na rękach z bardzo zadowoloną mordką. Skoro zaczęło się od faceta, to i na koniec trafił się egzemplarz dźwigający dużą skrzynkę pełną pieczywa. Dom dziecka zaopatrywał, czy ma tak wielką rodzinę?


    Potem, to już przyszedł deszcz i pozmywał kurz i widzenia.

Wodnik uwodzi.

 

    Późnym popołudniem, dłubiąc coś w kuchni sięgnąłem zmysłami zewnętrza, które ograniczone ścianami budynków prezentowało plac zabaw dla maluszków. Okazało się, że mam kłopot z rozpoznaniem płci młodej mamusi – określiłem ją w końcu (nie do końca przekonany) po zegarku i klapkach. Dziwne czasy.


    I jeszcze filozoficzne spostrzeżenie – z grubsza do dziewiętnastej podwórko wypełnione jest dziećmi pod opieką dorosłych, a językiem urzędowym jest polski. Później, czasami do dwudziestej trzeciej, plac zabaw przejmują Kozacy i to hałaśliwi jak ciężko pracujące tokarki. Kompletnie nie rozumiem powodu, dla którego drą się bez końca, jak ktoś, kto nic sensownego nie ma do powiedzenia. Nie wnikając w moje akustyczne niechęci, świat na zewnątrz zdaje się przebiegunowywać, albo pracować na dwie zmiany. Z jednej przestrzeni korzystają dwie różne, obojętne, jeśli nie wrogie warstwy użytkowników. Intrygujące, ile można takich warstw ułożyć w jednym świecie – czytałem kiedyś amerykański sen, w którym jeden pokój i to samo łóżko wykorzystywane było przez dwie, a może i trzy osoby śpiące, pracujące i żyjące na różne zmiany – tytułu oczywiście nie pamiętam. I teraz mam toto za oknem? Idąc bladym świtem do mozołów codziennych często mijam wracające kozackie hufce, napompowane brudnym alkoholem, z dziewczętami zaróżowionymi od męskich dłoni nie znającymi ograniczeń.

poniedziałek, 7 lipca 2025

W garbarni garść gardeł i gar garbów.

 

    Słyszę słowa sto lat wyśpiewywane z młodego gardziołka pod granatowym niebem, więc wyglądam przez okno. Młoda kobieta wędruje pospiesznie w rytm śpiewanej do telefonu piosenki-toastu. Wcześnie, ale może warto grzmotnąć kielicha, żeby jakoś przetrwać dzień?


    Z prasówki wynika, że powstają nowe narody. W Jemenie nie ma Jemeńczyków, tyko Huti. Palestynę zamieszkuje obecnie Hamas, a Iran Hezbollah. I wszyscy są wrogo nastawieni i knują, jak przywalić biednemu Izraelowi chronionemu nieprzemakalną ponoć żelazną kopułą i amerykańską pobłażliwością zabezpieczającą ich żywotne interesy za pośrednictwem lotniskowców terroryzujących świat.


    A spoza prasówki: teraz, kiedy susza osiąga maksimum i poziom Wisły pobił rekord maleńkości od początku pomiarów, dlaczego nie spuszcza się wód ze zbiorników retencyjnych, żeby osłabić tę suszę? A już z prasówki wynika, że lada moment zaczną się takie ulewy, że nas wszystkich potopi, jak za czasów Noego i o budowie arki z braku czasu można zapomnieć. Po co trzymać latem pełne zbiorniki, skoro jesień przyjść musi. Dwie korzyści w jednym.


    Kolarze w sukienkach biorą na klatę rzadki deszcz, kobiety o mocnych udach spieszą ku codziennościom, a ja zauważam po cichutku, że takie uda swobodnie mogłyby odebrać oddech, jeśli nie siłą mięśni, to masą, choć niektóre samym widokiem powodują zachłyśnięcie się powietrzem z trudną do odnalezienia drogą powrotną. Rzeka plumka. Mijam wysoką dziewczynę i jako łasuch ledwie się powstrzymuję, żeby się nie oblizać. Dziewczyna pachnie „krówkami”.


    Kierująca pojazdem, to kierowca, a kierujący, to kierowiec, czy kierownik?


    Ostrzyżony do czysta młodzieniec bronił się przed pośladkami po dwakroć większej dziewczyny, która usiłowała ze śmiechem przysiąść na ukochanych i jedynych kolankach. Młodziak soczystymi klapsami usiłował ją zniechęcić, aż się poddała. I jeszcze zadowolone z życia dziewczę w papieskich barwach, pięknie rozbudowane w strategicznych fragmentach, niechybnie piękniejsze od wszystkich papieży, jakich dotychczas udało mi się obejrzeć. Biustonosz wypadł z łask córek obrońców Europy przed naporem słowiańskiej riposty, a choć nie chciałbym uogólniać, to cyrylica oswobadza topografię jeśli nie geografii, to anatomii.

niedziela, 6 lipca 2025

Bez rozgrzeszenia.

 

    A ponieważ dzieci nie było (powody przemilczę) pozwoliłem sobie śniadanie w łóżku, nawet nie tyle spożywać, co obłożyć się nim i szczypać nonszalancko gapiąc się w telewizor, albo za okna, skąd nadciągał dzień. W TV dzień trwał całodobowo, choć chwilami tylko dla obciążonych peselem wystarczającym do uzyskania dowodu osobistego i odpowiedzialności karnej. Rozpusta musiała być ukarana, inaczej zamiast pokuty, każdy uprawiałby bachanalia bez końca, więc spotkał mnie okruszek pod pupką, a może żuczek to był się zapodział i miał nieszczęście trafić na największą składową mojego jestestwa?


    Kłuło, co zmusiło mnie do reakcji (prawa dynamiki działają nawet podczas statycznego statystycznego wylegiwania się w barłogu), stąd też odruch. Sięgnąłem pod się i poszukiwałem zguby i wtedy właśnie poczułem się księżniczką, a podejrzany paproszek awansował do roli groszku mającego okaleczyć mą niewinność na zapleczu. Natychmiast, nieodwołalnie i bezkrytycznie uznałem wyższość groszku, choć był pode mną i postanowiłem cierpieć w milczeniu, bo jak każdy wie, cierpienie uszlachetnia. I łezkę uroniłem jedną, żeby nie przesadzić z sentymentalnością. Mało kóry samiec lubi przesadę w tę miękką stronę.


    Cierpiałem, telewizor mruczał coś o eskalacji tego, czy tamtego, zachęcał do zakupu rozmaitości, dzień przewalał się po wielkim, monotonnym niebie jak kuter z pijaną załogą. Groszek był twardzielem i doskwierał coraz bardziej. Może za mało się nim przejąłem? Spróbowałem szlochu, jednak zza ściany dobiegł mnie krzyk:


    - Przestań pan maltretować szczeniaczka!


    A ja nie miałem szczeniaczka, co mnie już do reszty roztkliwiło. Sąsiad chyba nie miał na myśli… szlag wie, co miał na myśli. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy moje ciało doznało pobudzenia z zakresu doznań autoerotycznych. Też nie. I nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale każdy możliwy szczeniaczek był przy mnie bezpieczny, jak w mamusinym łóżeczku, kiedy żaden wujek nie wpadł z niezapowiedzianą wizytą. Dla świętego spokoju zrezygnowałem z popisów wokalnych i cierpiałem już na innych płaszczyznach, aż dopadła mnie fizjologia. Nie fizjonomia, co brzmi podobnie, ale fizjologia. Część spraw fizjologia załatwia na poziomie podświadomości, czy nieświadomości, jednak o niektórych sprawach przypomina naciskiem w głębszej warstwie brzusznej.


    To nie jest wróg z którym się walczy. To wróg, z którym przegrywa się od razu na starcie. Z gasnącym pospiesznie spokojem rzeźbiłem ścieżkę w śniadaniu księżniczki, aby sięgnąć krawędzi łoża, a muszę przyznać, że naprawdę sobie pofolgowałem i śniadanie zajmowało większą część łóżka, niż ja sam, więc zeszła mi na tym chwila większa niż chciałbym, a tym bardziej, niż chciałaby moja fizjologia. Byłem już mocno w niedoczasie i szykowałem się do sprintu w stronę łazienki, żeby zrealizować potrzeby fizjologiczne, kiedy okazało się, że groszek wybiera się ze mną.


    Wżenił się we mnie? Kleszcz nieszczęsny złapał mnie i nie puści już chyba do końca świata. Niby z pryszczem na tyłku żyć się da, ale czy warto być księżniczką z pryszczem (nawet nie wiem, czy księżniczki mają tyłki?)… Sięgnąłem udając, że omiatam zaplecze z pajęczyn, muślinów, czy czego-tam i zaliczyłem trafienie bezpośrednie. Groszek odpadł i potoczył się po zimnych kaflach w zacisze muszli klozetowej. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie padł na kolana i nie rzucił się ratować zgubę, która mnie definiowała przez uprzednie minuty, a może i godziny.


    Muszla nie miała wiele zakamarków, więc i poszukiwania były krótkie. Zasiadłem na tronie, co chyba księżniczkom (nawet byłym) chyba przysługuje i zerknąłem na groszek. Dziwny był… twardy i ostry. Coś mi przypominał – amalgamat rtęci...

O co chodzi z kupnym jedzonkiem?

 

    Mrugając kanałami TV w poszukiwaniu strawności potykam się na rozmaitych guru żarcia z głową, a choć wyznają różne religie i z czcią traktują egzotyczne przyprawy, warzywa, czy nasiona, to każdy twierdzi, że bezwzględnie należy czytać (ze zrozumieniem) skład chemiczny kupowanych potraw. Dlaczego? Bo rakotwórcze, szkodliwe, mają mnóstwo niezdrowych tłuszczy, cukrów, barwników, stabilizatorów smaku, czy aromatu, że ledwie napomknę o robalach zmielonych gładziej niż mąka.


    Skoro sprzedawane legalnie jedzenie jest tak toksyczne, czemu minister zdrowia, do spółki z sanepidem i uzbrojonymi po zęby służbami nie zabroni produkcji toksyn? Nawet wydając kasę na ochronę społeczeństwa przed świństwem, zaoszczędzi na kosztach profilaktyki zdrowotnej.

sobota, 5 lipca 2025

Dobre wychowanie.

 

    Tańczyła mnąc w dłoni klapę marynarki dyskretnie pachnącej lawendą, przeciw molom, które częściej z niej korzystały niż ja. Popatrzyłem na tę dłoń, słabą, o skórze pomarszczonej, pełnej plam i pachnącej mydłem. Jej głowa nie była siwa. Ten czas dawno już minęła. Dziś jej włosy były białe, rzadkie i spod nich przeświecała skóra malutkiej głowy z uchem wetkniętym w kieszonkę marynarki zamiast poszetki.


    Trzymałem ją mocno, a Cohen swoim matowym głosem namawiał mnie, żebym tańczył po kres. Miłości, a może życia. Sumowaliśmy wzrok, żeby dostrzec kraniec parkietu, a słuchem omijaliśmy szyderców siedzących przy stolikach zastawionych tak, że brakłoby jednej emerytury na rachunek bez napiwku. Przy naszym… Wstyd się przyznać, ale szklanka wody i druga z niedopitą herbatą. Za to na parkiecie byliśmy sami. Nic to, że orkiestrę zastąpiły wielkie, czarne głośniki, dyszące dźwiękami z płyty kompaktowej, że róże w wazonach były sztuczne, a kelnerzy więcej energii poświęcali zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, niż obsłudze biedniejszych stolików.


    Jej drugą dłoń trzymałem w swojej, a kiedy poczułem, że płacze – pocałowałem ją. Światło litościwie nie przesadzało z oświetleniem, więc uniosłem delikatnie jej brodę, by popatrzyła na mnie i skosztowałem tych łez.


    - Nie – szepnęła pomiędzy mnóstwem wielokropków – to nic, ja tylko, tak bardzo nie pamiętałam, a przecież kiedyś.


    Moje usta nie były już tak sprawne i szybkie, a łez nie ubywało. Wcale nie były gorzkie. Może lekko słonawe, jak bób gotowany chwile zbyt długą. Sięgałem po kolejne, a ona patrzyła na mnie oczyma wypłukanymi z koloru przez lata użytkowania. Blade najlepiej oddawało ich barwę, i nieważne, jakie tło miały, bo straciły je podobnie do barwy grzywki. Ja też wiedziałem, co znaczy kiedyś. Okropne słowo. Ci, przy stolikach milionerów też wiedzieli, ale dla nich kiedyś było odległą przyszłością, a dla nas wątłym wspomnieniem czającym się w cieniu pamięci pokruszonej, pokaleczonej, zagubionej i niepewnej.


    Cohen robił co mógł, ale nie był Bogiem. Może to ciepło, może determinacja, ale przecież, kiedy znów zaproponował chrypką tańcz mnie, poczułem, jak jej biodra przesiadły się w czasie i zakołysały się delikatnie, niczym łódka tknięta ruchem wody. Dłoń rozprostowała się i puściła klapę, wsunęła się pod marynarkę i sięgnęła koszuli. Serce przyspieszyło, a kręgosłup zapomniał o latach niewdzięcznej pracy. Stopy już nie szurały po parkiecie, a skąd wzięły siłę, nie musiałem wiedzieć. Zerknąłem jej w oczy i patrzyłem, jak wracają barwy na całą twarz. Oczy… Tak, były niebieskie, jak wtedy, kiedy pierwszy raz pozwoliła mi trzymać twarz w dłoniach. I włosy. Niby zwykłe, brązowe, nie znające farb, czy lakierów, ale piękne w swojej naturalności. Usta wypełniły się, a na policzkach pojawił rumieniec i na pewno nie z wysiłku.


    - Tańcz mnie! - śpiewała cichutko i Cohen duszę by oddał, żeby śpiewać tak pięknie.


    Przy stolikach ucichły nieprzyjazne komentarze, może nawet szepty. Za nic nie oderwałbym wzroku od tej twarzy. Niech ich szlag trafi, niech robią co chcą, nie zepsują tej chwili, bo jest idealna. Tańcz mnie, powiedziała, a ja z każdym krokiem czułem, jak mięśniom wracają siły witalne. Już nie dreptaliśmy staruszkowym krokiem. Teraz wirowaliśmy, aż jej sukienka zataczała koła odsłaniając nogi. Wiedziałem, że żaden szyderca nie znajdzie na nich skazy. Niech siedzą i zazdroszczą. Niech robią co chcą – tańcz mnie!


    Cohen zmęczył się już propozycjami i najwyraźniej chciał gdzieś przysiąść na szklaneczkę whisky z lodem, czy inną rozpustę. Skończyły mu się słowa, a nam wciąż było mało.


    - Zapłacimy za to szaleństwo – szepnęła, a jej drobna dłoń zacisnęła się na koszuli – zapłacimy, ale nie będę żałowała.


    - Ani ja – przyzwyczajony bylem, że widzi dalej ode mnie i bardzo rzadko się myli.


    Stanęliśmy na parkiecie, a od strony stolików doszły nas ciche oklaski. Patrzyłem jak jej oczy gasną. Jak kolory cofają się, bo przyszły jedynie na chwilę, na moment w czasie, który pochłonął wszystko. Każde źdźbło, ostatnie ziarnko energii przeciekające uchem klepsydry. Oparła się o mnie. Ciężko, ale z uśmiechem. A potem zaczęła się zsuwać, a moje ręce nie miały siły jej powstrzymać. Choć wątła, była dla starczych dłoni za ciężka. Robiłem co mogłem, ale niewiele mogłem.


    - Dziękuję – szepnęła, a może tylko mi się wydawało?


    Zamknęła oczy po raz ostatni. Tym razem łzy wyszły ze mnie. Klęczałem obok, a od stolików zerwał się ktoś, rozumiejąc powagę sytuacji. Powieki miałem tak ciężkie, że musiałem choć na chwilę je zamknąć, a przecież się bałem. Bałem się, że kiedy to zrobię, nie znajdę sił, by je znów otworzyć.


    - Przepraszam – szepnąłem zawstydzony, zamykając je – Już nie zdołam nawet zapłacić rachunku.

Ekstrakt o skuteczności egzorcyzmu.

 

    Położył mi ręce na ramionach i obiecał, że uzdrowi, że oczyści moje ciało nawet z grzechu pierworodnego. Bez ostrzeżenia wstąpił w niego szatan; gwałcił mnie, a kiedy ochrypłem z bólu, otarł mi twarz z potu i łez, podniósł ją za brodę i zapytał:


    - Teraz widzisz zło, które w tobie siedziało?

Wydział działa, więc wydzielił działki pod działa.

 

    Dziewczynka miała chłopca przyklejonego do ciała, kółko w nosie, podwiązki na ramionach, cellulit wszędzie i pośladki na wierzchu, kiedy nie były w objęciach lubego. Otaczało ich rodzinnie towarzystwo królów życia, raczących się piwkiem z flaszki na przystanku, hałasując rozkosznie, gruchając, klnąc i ignorując otoczenie. Straganiarz z czerwonym nosem beształ Azjatów zbyt głośno komentujących dostawę trucheł kurczaczych do budki z egzotycznym menu, tłumacząc kolejkowiczom, że oni i tak nawet słowa nie rozumieją. Starsze panie, czasami w asyście starszych panów głaskały ukradkiem młode kartofelki i wymyślały im, bo takie wielkie, jak na placki, albo małe jak orzeszki (laskowe jak mniemam). Kwiaty z własnej uprawy sprzedawały się z litrowych słoików stojących gdzieś przy skrzyżowaniu, podobnie jak garść agrestu, czy porzeczek. Ciepełko wytapiało nadmiarowy tłuszczyk demokratycznie, nie wnikając w wiek, płeć, czy preferencje w dowolnej dyscyplinie. Lato w pełni – gdzieniegdzie kompletnie już się wyprzedały truskawki, a reszta owoców omdlewa na straganach, ociekając sokami.


    Sąsiad, najwyraźniej porażony faktem posiadania przez piękną sąsiadkę stadka dwu-psowego postanowił własny dwupak rozbudować i teraz chodzi dumnie po osiedlu z trójcą, która jak wiadomo jest doskonałością i świętością. Sąsiadka jeszcze nie wie, więc uśmiechała się patrząc, jak starego wyjadacza podgryza świeżo nabyty narybek.

piątek, 4 lipca 2025

Wisienka – powieszona niewiasta.

 

    Pani licząca sobie dobrych parę krzyżyków postanowiła zawieźć je do centrum. Hulajnogą. Sprzęt bez protestu przyjął krzyżyki i przynależne im kilogramy, po czym pani pomknęła jak strzała, choć przy jej kształcie bardziej jak snookerowa kula za pięć punktów. W autobusie półkolonijne dzieci pod okiem krągłej opiekunki przebierały się, albo gaworzyły o trudnym losie półkolonisty i innych ważnych sprawach.


    Gdzieś po drodze uśmiecham się do słowa CLUTCHE, niestety wymalowanego zgrabną czcionką na murze. Przede mną siedzi kobieta, która bez większych inwestycji zmienia się z szarej myszki w piękność – wystarczyło się uśmiechnąć. Nawet nie do kogoś konkretnego, tylko do własnych myśli. Gdy wysiadłem i drałowałem parkiem spotykam ekstremalnie ostrzyżonego gościa, który w marszu podnosił śmieci z alejki i pchał je do kubełków. Kolejny napis na kolejnym murze – „Burżuazja czuje się dobrze” plus korona powyżej malunku.


    Lepiej chyba zerkać na kobiety, a tej urody nie brakowało. Stała jakoś tak dziwacznie, że wyglądała, jakby przepchnęła pupę pod pępek. Nogi w iksy, wypchnięte biodra, ściśnięte pośladki… trudna sztuka, ale się udało. Upał rozbiera wszystkich, bez wyjątku. Ci bardziej oporni są również bardziej spoceni i poirytowani. A jak się patrzy, to można spotkać obcokrajowca w czerwonej czapeczce z białymi bokobrodami, względnie dziewczęta w szortach-stringach, bo inaczej tego nie umiem nazwać. Z dżinsów wykraja się krótkie spodenki, po czym wydłubuje się nitki tak długo, aż zostanie pasek, zamek i kieszenie. Reszta to frędzle, które można, ale nie trzeba przystrzyc.


    Do zdumień dokładam kolejne, nawracające jak grypa. Można z odległych stron przyjechać do Miasta i karmić sę w Mc Donaldzie. Ale po co? Szczególnie, że Miasto zebrało właśnie dwadzieścia dwa gastronomiczne wyróżnienia od pana Michelina. Biało-czarna biznesłomenka (brzmi równie idiotycznie jak przedsiębiorczyni, czyli jest ok), piękna i niedostępna, niczym żmijka wysuwając języczek bada teren. Dwadzieścia czerwonych szponów zniechęcało do konwersacji, a krwistoczerwone wargi połyskujące świeżością sugerującą surową wątrobę na lancz sprawiły, że nawet pisałem szeptem, żeby nie rozjuszyć.


    Zadowolona z siebie dziewczyna wyhodowała na głowie pięknego baranka. Czarnego, ale bez różków. Za to dwaj budowlańcy usunęli się w cień trzech sosenek i tam oddawali się kanikule po znojnej robocie. Aż mi się zamruczało: „Siedzieliśmy pod jodłą i dobrze nam się wiodło”.