Zaproponowałem pani skopiowanie życia, jako prostą konsekwencję części wspólnej dwóch, dotąd niezależnych zbiorów.
Pani krytycznie oszacowała pulę genową, którą mogłem wnieść do układu i gładko odparła:
- Nie, dziękuję!
Zaproponowałem pani skopiowanie życia, jako prostą konsekwencję części wspólnej dwóch, dotąd niezależnych zbiorów.
Pani krytycznie oszacowała pulę genową, którą mogłem wnieść do układu i gładko odparła:
- Nie, dziękuję!
Jaskółki, jak podniebne świerszcze rozćwierkiwały niebo, ignorując tłusty kożuch chmur, jakie rozproszyć dopiero mała prognoza pogody. W trawach roiły się kępy koniczyny, a z posterunków schodzili właśnie renciści, dumni, że pod ich ochroną osiedle przetrwało noc bez widzialnych szkód.
Kobieta w nieprzemakalnych spodniach i czarnych okularach pacyfikowała wzrokiem wszelki ruch i tak karłowaty z powodu kalendarza i pory dnia. Kierowca na chwałę wsiadających kobiet zdzierał opony, podjeżdżając zbyt blisko naprawdę wysokich krawężników zbudowanego z premedytacją bus-pasa. Emerytowany pinczer biegnący ścieżką rowerową zagłuszał Miasto prywatnymi treściami sączonymi dousznie. Mamusia z dzieciątkiem tańczyli siedząc, do wtóru radia kierowcy. Od rozmawiających pasażerów dowiedziałem się, że „Marysia jest ciepłolubna”, jednak nie umiałem skonsumować tej wiedzy w żaden sposób. Czarno-fioletowe dziewczę pozwalało hasać własnej klatce piersiowej, nieskrępowanej tak tekstylnie, jak i pruderią.
Mały zagon maków wyglądał krwiście i soczyście. Na schodach knajpy ratownicy pomagali komuś wrócić do żywych, a obok tłumek dziewcząt w minispódniczkach niewiele szerszych od pasków szczebiotał beztrosko. Dziewczę o karnacji starannie wylizanej słońcem ściągnęło gumką kucyk tak mocno, że aż kąciki oczy uniosły się z azjatycka. Blaszany pies reklamuje wodopój dla zwierząt, pani w czerwieni reklamuje siebie, póki nie jest za późno, kloszard śpi na ławce otoczony ptasim świergotaniem. Platany nie czekając jesieni zrzucają liście, a ambrowce chwalą się ich żywą zielenią.
Bulwar oblepiony gastronomicznie tak gęsto, że gołębie musiały się przenieść w bardziej ustronne miejsce. Znajduję złamana gałąź wygiętą (nie)naturalnie i przypominam sobie, że niegdyś popełniłem opowieść „ludzie wolą proste patyki”. Rozmachany gość szedł tak energetycznie, że nie widział nic dookoła. Chyba skupiał się na bogactwie życia wewnętrznego. Czas podgryzał tylne elewacje kamienic, a słońce stara się te rany zabliźnić.
Twardziel na motorze ozdobił kask zielonym pluszem z jakąś maskotką, a na plecach wiózł plecak z podobizną żółtego pokemona. Obok mnie przemknął dryblas w spodniach, których nogawice miały pojemność spódnic, a własną męskość traktował nonszalancko, a może nawet lekceważąco. Inny usiadł na balustradzie dzielącej stały ląd od marzeń o wielkiej wodzie i dla zachowania równowagi uda trzymał szerzej niż do porodu. Tymczasowa towarzyszka, schylając się w skupieniu, z lampą błyskową i aparatem robiła zdjęcia krocza. Fotki łagodziło nieco tło Starego Miasta i Wysp.
W gorączkowej modzie na tatuaże „malowana lala” brzmi jakoś inaczej niż chcieliby (od)twórcy. Pani w letniej spódnicy i bufiastym czymś – za dużym na stanik, za skromnym ba bluzkę, miała tego detalu tyle, że barok ukląkłby ze wstydu nad własnym ubóstwem. Pomijając fakt, że do obcych niełatwo się odzywać, to kiedy rzecz dotyczy istoty, której pasuje zaimek osobowy ONO jest jeszcze gorzej. Dodam tylko, że nie dziecko miałem na myśli.
Fascynujące, co współczesna odzież potrafi wyczyniać z sylwetką.
W kategorii „tkanki miękkie” pani zasługiwała na miejsce w pierwszym szeregu. Przysiadła (powiedzmy) półgębkiem, żeby buciki zawiązać na kokardkę, nim odpłynie w siną dal komunikacją zbiorową. Kobiety, najwyraźniej pracowitsze od mężczyzn wypełniają wnętrze dużymi partiami na kolejnych przystankach.
Niczym kot, który co jakiś czas zmienia legowisko na nowe, Bóg pościelił sobie nad Miastem i wyleguje się na puchatej warstwie chmur. Od czasu do czasu słońce łechce go po piętach i skłania do wiercenia się, a wtedy pokrywa pęka i gdzieniegdzie świeci. Światło leciało z nieba brudząc się po drodze pyłem wiszącym w atmosferze i ciężko spadało na ziemię, czekając, aż ktoś je zamiecie. Z braku chętnych leżało tam od świtu i zaczynało jełczeć, a może i gnić.
Dziewczęta z braku pomysłu czym mogłyby oszołomić świat zewnętrzny kaleczą uszy coraz większą ilością metalowych wkładek. Trawniki zarażają się krwawnikami, a dziewczyna biegnąca chodnikiem zdawała się mieć wadę kręgosłupa. Dopiero, kiedy mnie minęła okazało się, że biegnąc dźwiga plecak, czyli ćwiczy na dystansie maratońskim, albo i dłuższym i musiała zabrać ze sobą zapasy na skromny piknik w plenerach. Rozbudowana kobieta jechała na rowerze w kraciastych spodniach, na których mistrz szachowy spokojnie mógłby rozegrać symultaniczny sparing z kilkoma przeciwnikami, gdyby tylko byli odporni na jej urodę i niezrażeni ruchliwością jej mięśni.
Autobus znów pachnie mielonką. Nie narzekam, znam gorsze aromaty podróżne. Rudą Kobrę, piękną i oficjalną, pożarły czeluści dworca, a ja z zaskoczenia wspominam reklamę klubu fitness – babiniec, babski zakątek i choć absolutnie nie zamierzałem zakłócać, poczułem piekący, chłodny język dyskryminacji. Młodziutkiej dziewczynie plecak pomagał utrzymać wyprostowaną postawę i oswoić się z piersiami, których wczoraj jeszcze nie się nie spodziewała. Szara zakonnica w równie szarej kurtce maszerowała z rękami w kieszeniach poza dzielnicę Boga. Determinacja i zawodowstwo wręcz tryskały z jej sylwetki. Piegowaty od kwiatów wielki krzak czarnego bzu nad Rzeką zliczał krople deszczu. Przekwitły szczaw musi jeszcze zrzucić nasiona, by móc zwiędnąć w poczuciu spełnionego obowiązku, a jaskółcze ziele dopiero wdzięczy się do zapylaczy.
Mniemałem, że doganiam dziewczynkę, jednak szpon, jakiego orzeł by pozazdrościł, elektroniczny papieros i pupa jawnie uciekająca przed moim wzrokiem eleganckim slalomem kazały mi zrewidować poglądy. Detale niechybnie dodały jej lat, może niesłusznie. Młodzian z rzymskim nosem zajadle wcinał coś azjatyckiego, a zapach owej potrawy umieściłbym na ujemnej części osi aromatów. Wyglądało toto równie nieapetycznie. Kobiety coraz chętniej eksperymentują z bielą tekstylną, udało mi się nawet dostrzec białą kokardę we włosach i bynajmniej nie była z plastiku.
Czy można zostać przypadkowym przechodniem stojąc na chodniku?
Poprzewracane hulajnogi tarasują chodnik, lecz to nie wiatr je przewrócił. Na dworzec zmierzał pan ze swą Lubą. Luba dobrostan miała ściśnięty skórzaną minispódniczką, żeby nie była zbyt zaborcza względem otoczenia. W jaki sposób zamierzała usiąść w pociągu, to nie wiem, gdyż już w marszu bielizna wyrywała się na dzienne światło, jawnie nie mieszcząc się pod spódniczką. Ciałko zresztą również pragnęło pozwolić się podziwiać.
Tramwaj pachnie konserwą mięsną. Chłopina w czarnych ogrodniczkach wycierał głową sufit. Drugi, stojący kawałek dalej miał mały kapelusik, który także sprzątał sufit. Trzeciego wielkoluda znalazłem wzrokiem – siedział między tymi dwoma, najwyraźniej z szacunku dla własnej fryzury. Może w Mieście jest Zlot Wieżowców?
Na chodniku gość ledwie mieścił się – zarówno w koszulce, jak i na chodniku. Wiódł psa wielu ras i odpasionego niemal jak właściciel. Ani jeden, ani drugi nie mieli kagańca, kolczatki, czy smyczy. Małe chmury wyrosły na niebie, żeby nadać mu głębię, odrobinę trzeciego wymiaru, pozwalającemu dostrzec oceaniczną wielkość błękitu. Kożuch i leginsy? Proszę bardzo! Pogoda niepewna, więc wystrój musi pójść na kompromis z wyobraźnią.
Mijam parkę świata poza sobą niewidzącą. Oboje są tak dyskretni płciowo, że po cichutku życzę im, żeby choć oni nie mieli wątpliwości, kto jest kim w tym związku. Kobieta w sukni tak żywoczerwonej, jakby właśnie przetaczanej, niosła plecak i rozmawiała z własnym (chyba) chłopem, wolnym od wszelakich ciężarów, co wydało mi się raczej dziwaczne.
Dżinsowa pani oddała się skubaniu brwi z takim zapałem, że gdy skończyła, musiała je sobie namalować. Może materiał w ramach recyklingu wykorzystała na rzęsy, bo te miała konkursowe. Białobrzucha pani, z kolanowymi przeprostami w dwóch dostępnych osiach, na wyprostowanych nogach wykonała skłon i przeszukiwała stojącą torbę, demonstrując światu pośladki podkreślone delikatną, oszczędną kreską bielizny.
Pacjent był niewiele młodszy od świata, więc niezbyt krewki. Zaatakował wejście do gabinetu w towarzystwie asysty, która błyskawicznie zdołała uchwycić strategiczny przyczółek przy zewnętrznej stronie biurka, bo wewnętrzna zajęta była, a może nawet okupowana, przez personel medyczny.
Pan podchodził do lądowania niezwykle ostrożnie, z szacunkiem dla własnego wieku. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrzucić rezerw paliwa, jednak ścisnął pośladki i postanowił zachować je na ewentualne drugie podejście. Wylądował miękko, lecz bez telemarku, więc o wysokich notach mógł zapomnieć.
Pacjent plus asysta szczątkowo proponowali kolejne objawy, personel nieśmiało sugerował dostępne rozwiązania. Kiedy w wyniku negocjacji konsensus został ustalony, głos personelu okrzepł i nabrał pewności. Mając diagnozę zadowalającą obie strony wieszczył możliwe ciągi dalsze, choć o optymizm w obliczu wieku pacjenta było ciężko. Czegóż jednak nie jest w stanie dokonać fachowo dobrane dawkowanie?
Pacjent opuścił zakład w pionie, o własnych (plus asysta) siłach, czyli pełen sukces medyczny!
Tylne kieszenie dżinsów wyglądają jak tarcze czekające na herb rodowy, przydający nosicielce szlachetności, jeśli nie szlachectwa. Kolarz z burzą loków i atletyczną pupą poza tym był kruszynką dźwigającą brzemię wielkości punktowej (powiedzmy). Jeden z kandydatów na Wielkiego Wodza Plemienia reklamuje się na plandece wiszącej obok węzłowego przystanku, sugerując spotkanie pod pręgierzem. Data wskazuje, że już tam był, a media donoszą, że przeżył.
Idąc żwawiej niż zwykle spontanicznie wymyślam mantrę:
Choć polany są w Polanicy,
Szczaw zakwitł w Szczawnicy.
Popołudniami Rynek jest fascynujący. Pulsująca tłokiem pokusa. Stężenie urody może oszołomić nawet zaśniedziałe pomniki, a co dopiero żywe istoty. Białe sukienki wybijają się z tłumu, jednak różowość w japońskiej stylizacji, czy pończochy uzupełniające drapieżną odsłonę nie mogły przejść niezauważone. Od obcych gęsto wszędzie, lecz to pewnie pokłosie finału piłkarskiej Ligi Konferencji. Miasto ostrzy pazury na te jednodniowe jętki, a ceny hotelowych pokoi skoczyły nawet trzykrotnie. Strach na piwko usiąść w ogródku, bo może i ono, choć i wcześniej drogie, skoczyło do gardła szokiem cenowym.
Para koni w przyczepie zmierzała w stronę gór, za to blade łydki dziewcząt trzymały się centrum, meandrując między Rynkiem, a galerią handlową. Młoda pani z mnóstwem włosów mrużyła oczy przed słońcem i ćwiczyła usta, by stały się mniejsze, co przy jej posturze zdawało się trudne, a jednak udało się. Sprawdziła efekt na moim obliczu i chyba była zadowolona z wrażenia.
Między budynkami gaworzyły rozemocjonowane wróble. A może to tylko szalejące echo tłukło bez końca czkawkę jednego malucha? Pośród kwitnących rokitników jeden nie okrył się kwiatami, lecz małymi ślimakami o skorupach wielkości sporych jeżyn. W autobusie kobiety wypłaszczone i otorbione, a faceci z garbami plecaków. Radio poinformowało o nadchodzącym wywiadzie z bertłorczerem, który okazał się być fotografem ptaków, a pasję rozpoczął od zakupów sprzętu, czyli był chyba „gadżeciarzem”.
Pani, podpompowana groteskowo udawała własną parodię i smaku w tym nie było ani krzyny. Co innego młoda dziewczyna o nieciekawej sylwetce i twarzy – jednak niedostatki nadrabiała piersiami, które już wcześniej musiały otrzeć się o moje kłębełki nerwowe, gdyż zdawały się być znajome, choć do bliskości było im bardzo daleko. Zdumiewa mnie ilość kobiet z wyraźnym brzuszkiem. Tylko niewielka część spowodowana była działalnością „zapylacza”, reszta najprawdopodobniej pielęgnowana jest naturalnie.
Listopadowi przydałby się liścionosz, żeby nie pogubił liści niesionych wiatrem za widnokrąg. Cieliste liście przydają się pliszkom i liszkom, a nawet lisowi ukrytemu w kulisach, żeby list napisał do swojej listonoszyjki.
Świat wilgotny, nieostry, może śpiący. Dziewczęta eksperymentują z modą i urodą, młode kobiety wybierają czerń skórzanej ramoneski. Zbudowany z rozmachem facet zmieścił się w autobusie tak, jak mamusie w ławeczkach dzieci z okresu nauczania początkowego.
Rząd młodych sosen usiłuje rozczesać niebo. Wróbel zwiedziony migotaniem kawałka folii na wietrze usiłuje upolować motyla, który okazał się być niejadalnym mirażem. Całe stada mszyc obżerają się młodymi łopianami, które modlą się o inwazję biedronek, które uwolnią je od tej szarańczy. Szpak nerwowo dreptał po granitowej płycie energicznie wywijając kuperkiem, więc pewnie to była szpaczyca powabna jak tylko się da. Mała dziewczynka szła trzymając rodziców za ręce, a mamy miała dwa razy więcej niż taty – podoba mi się taka nierówność płciowa, w drugą stronę już nie bardzo.
Chyba jakaś nowa moda pojawiła się w nastoletnim kręgu. Od kilku dni obserwuję bluzeczki i sweterki jednostronnie podciągnięte na wysokość biustu, odsłaniające jedną z młodych nereczek. Asymetria nadaje smaczku, może nawet pikanterii.
Lodówka mruczy jak wygłaskany kot, a ja idę po bułki. Zza otwartego okienka słyszę ochroniarza niemiłosiernie fałszującego „o mnie się nie martw”, podzwaniając przy tym łyżeczką w szklance. Uśmiecham się i do niego i do wczorajszych widzeń. Na przykład takich:
Pan, nieco szerszy od chodnika, którym meandrował (jak mu się to udało?) przebierając nóżkami niczym pijany bosman szedł wpatrzony w monitor z wdziękiem i delikatnością pracującego walca. Strącał w niebyt przechodniów nieświadom własnej wyporności. A przynajmniej strącał na brzeg rowu porośniętego chwastem wszelakim.
Marzną dziewczęta w ponadczasowej czerni, wierzby pochylają się nad przechodniami, trawniki chwalą świeżą szczeciną (wcale nie ze Szczecina), wczoraj bodajże modelowaną. Zerkam (nieodosobniony) na blondynkę w różowym futerku i takich leginsach, uśmiechając się do myśli, że lekarz mógłby ją skomplementować – jaką ma pani piękna miednicę – na przykład, gdyby był chirurgiem, ortopedą, czy coś. Inny specjalista też miałby co pochwa-lić. Przytulone do kamienic krzewy róży kwitną na czerwono i żółto, jak co roku, czyli nie jest źle. W parku podziwiam trzy bazaltowe obeliski upamiętniające nic – no, chyba, że ktoś ukradł im dedykację kutą na więcej niż cztery litery. Zerkam w nurt i szukam porzuconej hulajnogi – znikła, więc może ryby dysponują jednak aplikacją i pognały z prądem dokądkolwiek płetwy poniosą.
Wrony wyjmują ze śmietnika worki z resztkami jedzenia i dzielą się nimi z gołębiami, które tego nie potrafią. Pod parkanem chroniącym nieużytek przed radosną budową pojawiły się maki i dziurawce. Z kasztanowców sypią się ostatnie kwiaty i pierwsze, zieloniutkie kasztanki. Kwitnie jarząb szwedzki, jaśminowiec, rokitnik i kosaćce. Tamaryszki wciąż czekają na sygnał, lecz i one lada chwila zaróżowią się miękkimi kwiatami. Stokrotkami i białą koniczyną obrzuciło trawniki, jak styropianem.
Barwny, spieszony peleton cyganów podsuwa mi złośliwostkę, że skoro ich powinno się nazywać Romami, to może Rumunów warto nazywać Rumami? Szczęściem, nie Rumcajsami, bo to nazwa zastrzeżona dla leśnego ludka z czeskiej bajki. Kobieta w pokarmowej ciąży, objuczona plecakiem i mamusią, układała ciężkie walizy, jakby to były kostki domina czekające na popchnięcie. Brunetka zebrała co się da z czubka głowy w dorodny, koński ogon, a resztę ogoliła na zero. Pierwszy raz widziałem tak ekstrawagancką fryzurę, nie dziwne więc, że łeb mi poleciał za zjawiskiem, choć kierowca robił co mógł, żebym się nie nacieszył.
Gość, ze skórzaną teczką z rodowodem sięgającym peerelu doganiał autobus na dystansie ciut powyżej sprinterskiego. Pokonał skrzyżowanie na skos, zawirowania chodnikowe w jego okolicach, a jednak dopadł autobus niczym kleszcz niewinną duszyczkę. I nawet się nie zasapał, choć wiekiem bliski był emerytury.
Kogoś mocno zirytowała „zaparkowana” prawdopodobnie na środku chodnika hulajnoga, bo wrzucił ją do Rzeki, żeby rybki mogły poćwiczyć jazdę. Zapomniał nieborak, że rybki pewnie nie mają aplikacji, żeby wystartować sprzętem.
Babuleńka z chustą na głowie ledwie zipie w marszu, podjadając słodką bułeczkę z serem. Pożeranie ofiary przychodzi jej łatwiej od marszu, ale kiedy się już posili, to może pociągnie z kopyta. Leginsowy negliż na chodnikach sugeruje bliskość lata, choć niebo marszczy się groźnie, pocąc się od czasu do czasu.
W autobusie pachniało mizerią. Kobiety wysokie, dobrze odżywione, zdezorientowane lekko amplitudą dziennych temperatur decydują się na ekstrawagancje – letnia sukienka z czapką i szalikiem, płaszcz dłuższy od spódniczki, która nawet w kategorii mini byłaby mini. Na światłach przystaje obok mnie mięśniak z wytatuowanym całym stadem piór na ramionach. Ikar? Liczy, że malunek zamieni ręce w skrzydła?
Pani, z wyboru blond, innej pani w naturalnej chyba czerni ukradkiem sczytuje książkę. Analogową. Archeopan przysiadł się do kolczastej z wyglądu dziewczyny w wieku ciut poniżej wieku jego syna i trwał w bezruchu, żeby nie nadziać się na kolce, w jakie wyposażona była także torebka. Pulchniutka pani o różowiutkich jak serdelki nóżkach ujeżdżała rower, zmierzając niechybnie na czołówkę z Dżokejem, który fechtował parasolem, jakby to był bosak rybacki. Długonogie łanie w obowiązkowo czarnych leginsach o nogach więcej niż idealnych zakrzywiają męski wzrok, lekce sobie ważąc prawa fizyki, które musiały polec na ołtarzu zachwytu i nadziei. Gość wytrwale nakrapiany gorzałką ustąpił miejsca starszej pani z komentarzem: „A co to ja jestem? Patologia jakaś z oczami w tablecie?” Aż chce się po kieliszek sięgnąć, bo może wtedy ogląd sytuacji staje się łatwiejszy?
Na płocie przysiadł wróbel ze sporym kawałkiem sznurka w dziobie. Może, gdy dzieciątka spać się położy, uda się z szanowną małżowinką pobedeemesować, by temperaturę sypialni podnieść pod niebiosa. Rosły gość, z fryzurą wystrzyżoną szlachetniej, niż żywopłoty w przypałacowych parkach nosił koszulkę z nazwiskiem piłkarza mającego afrykańskie korzenie – będzie musiał mocno opalać, żeby dogonić wizerunek idola.
Kropla deszczu zwisa żałośnie z balustrady i niemal czuję jej strach, przed upadkiem. Już myślała, że się udało. Grawitacja, ten bezduszny wróg swobodnego lotu kusi ją obietnicą spotkania z podobnie nieszczęśliwymi, pływającymi stadem o nieeleganckiej nazwie kałuża. Przecież mogłaby zostać wypita przez kwiat, tak jak kwiat zostaje wypity przez trzmiela o portkach uświnionych pyłkiem po pępek.
Inna kropla szusuje po szybie w supergigancie, którego nie wygra, bo zaraz za nią czekają kolejne, a każdy wie, że faworyt nie startuje pierwszy. Pierwszy przetrzeć musi szlak słabiak, dając publice punkt odniesienia i emocje rosnące z każdym kolejnym zawodnikiem pojawiającym się na starcie.
Kradnę chwile bez większego znaczenia dla świata i obieram je ze skórki. Nie wiem po co, ale czy to istotne, skoro sam nie czuję się znacznym? Robię, bo mogę. Bo chcę. Musi wystarczyć uzasadnienie godne dziecięcej logiki.
Nagie chwile wstydzą się odrobinę, choć przecież sedno, jądro, miąższ zostały, a znikła wyłącznie politura. Blichtr uszyty na miarę cudzych oczekiwań. Wiedzą, że dla mnie najpiękniejsze są nagie. Bezwstydne, przygryzające opuszek palca, patrzące spod oka, jak lolitka nieświadomie kusząca, przyciągająca uwagę głodnego satyra i nieśmiałego romantyka, który dotychczas nie zorientował się, że pragnie.
A kiedy są już moje, pozwalam im frunąć. Do nieba.
Dżdżu zachciało się dżdżownicom, więc jak na zamówienie, poranek pełen skroplonych mgieł ściekających po kaflach chodnikowych wprost w asfaltowe rzeki. W ciemnościach dzicz łypała pożółkłymi oczami zbliżając się z warkotem. Ptakom (o zgrozo) zaschło chyba w gardziołkach, bo cisza wystraszona, pustynna. Na podwórku psy walczą o pierwszeństwo drogi, ignorując swoich woźniców, usiłujących powściągnąć temperamenty. Niebo na chwilę pojaśniało, jakby słońce sprawdzało, czy warto spod pierzyny wychodzić, ale najwyraźniej doszło do wniosku, że nie, bo teraz układa puzzla z ciężkawych wciąż chmur, by podrzemać, niechby i do wieczora. Lubienie, czy nie lubienie, nie ma nic do gadania. Ciężko się dyskutuje z potrzebami dżdżownic, bo chyba niewiele rozumieją z ludzkiego słowotoku.
Rzednąca mżawka wpływa na zwiększenie poziomu tekstylnej czerni w środkach masowej komunikacji. A skoro o masie mowa, to i kobiety bardziej masywne wyruszyły na podbój Miasta, krokiem ciężarowca zbliżającego się do sztangi z uwieszonym na niej rekordem świata. Starsza pani drobi kroczki na opuchniętych nogach, a jej łydki przypominają mapy dorzeczy nieznanych rzek. Kolarz cicho, acz słyszalnie klnie numerek tramwaju, w jaki dobrowolnie wsiadł wraz z rowerem.
W zdewastowanej bramie przechodniej dostrzegam wyznanie: ONLY SCHABOWY, lecz kiedy podchodzę bliżej, drugie słowo zaczyna przypominać coś japońskiego, więc tracę zainteresowanie i nie deszyfruję.
Kobieta z dumnie wypiętą piersią powozi różową walizą, wykonując skomplikowane manewry chodnikowe. Na przystanku nastolatki chwalą się wczorajszymi „dramami”, a ja naprzemiennie trafiam grube szale i krótkie spodenki. Kwitnące fioletowo czosnki wyglądają jak zmutowana koniczyna wyrastająca ponad nieuczesane trawniki. Gość w odblaskowej bluzie mechanicznie przepycha kurz remontowy z torowiska na jezdnię, ale czemu miałoby to służyć i jaka w tym logika, to nie wiem. Mógłby ów kurz wessać i byłoby posprzątane, a tak?
W rozłożystych ramionach katalpy coś śpiewa piękniej niż zwykle. Nowy amant, albo odwzajemniona miłość dała siłę do pieśni. Podziwiam wielopniowe mirabele pospinane stalowymi prętami, a w parkowej alei witają mnie zwłoki dwóch młodych wron. Mijam schody wiodące ku Rzece, zbudowane tak, by woda z nich nie spływała, dzięki czemu gołębie mają ekskluzywny basen i poidło. Wystarczyło, żebym przystanął z dowolnego powodu, by nad głową przeleciał niepostrzeżenie ptak i upuścił zdobycz pod moje nogi. Malutkie, nieopierzone pisklę, martwe jak wcześniejsze wrony. Emerytowanego Dżokeja spotykam most dalej, niż w zeszłym roku, co kładę na karb peregrynacji miejskiej komunikacji. Czapla z nieskończoną cierpliwością pilnuje, żeby Rzeka płynęła we właściwą stronę, ignorując kobietę o biodrach umożliwiających atrybutom na wybujałe fantazje, choćby taniec w rytm kroków powodujący suchość w ustach – moich, nie czapli.
Bo ja już tak mam, że idąc wzdłuż Rzeki generuję problemy nie tylko filozoficzne. Dziś zaintrygowała mnie deklinacja słowa DZIÓB, a dokładniej, czy dziób ptasi i okrętowy odmienia się identycznie. Oczywiście – wygenerowanie problemu, to zupełnie inna kategoria, niż jego rozwiązanie laickim umysłem, grunt, że zabrnąłem daleko poza zasieki kanonów gramatycznych. Piękna pani, z premedytacją przewymiarowana w obliczu potencjalnego głodu życie skaleczyło w bladą łydkę, a ja, pogrążony w zachwycie nad całokształtem widzenia, zapomniałem o bliskości sezonu na siniaczki, a mogłem tak wdzięcznie napocząć. Ech!
Budzik podzielił poranek na kwanty, a każdy drobniejszy, pospieszny, rwący ku przyszłości, by zaniechać, kiedy jego chwila minie. Szpaler robinii kwitnących na różowo przygląda się straceńczej armii żmijowców rosnących w międzytorzu. Szpak wybrał suchą gałąź, traktując ją jak monstrualną wykałaczkę, o którą czyścił sobie dziób. Kopciuszek o rudym ogonku mimowolnie naśladuje bajkowego i spośród kurzu i piachu wybiera co bardziej jadalne fragmenty. Kozacy, zapewne nie wiedząc, upodobali sobie na nocne libacje bulwar, przy którym skromnie z boczku stoi sobie pomnik ofiar Wołynia. Dla nich, pewnie nieistotny detal, a mnie ogarnia trudny do uniknięcia niesmak.
Jakiś graficiarz ozdobił elewację kościoła fioletową obserwacją filozoficzną: ZASZŁO SŁOŃCE. Być może sądził, że bez jego niemal boskiej interwencji rzecz nie udałaby się absolutnie. Przetykane czerwienią liści perukowca podolskiego białe rozety kwitnących kalin dają oczom wytchnienie, po rozmaitych widokach. Na przykład strój kolarski zawierający kask i kapcie. Albo japońska (sądząc po liczbie istot utrwalających obraz) wycieczka nagrywająca pasjonujący film z przejazdu tramwaju między cerkwią a mostem. Poniekąd – przejechanie mostu zabiera około trzech minut. Na piechotę ów most jest zdecydowanie krótszy i łatwo zejść poniżej minuty, nawet plując do Rzeki, czy podziwiając skrzata robiącego pranie.
Kobiety potrafiące zawrócić mi w głowie są zbyt mądre i świadome własnej atrakcyjności, żeby się zgodzić na „czarujący epizodzik”.
Za to apetyt na wzajemność mają inne, których towarzystwa unikam nawet po spożyciu.
W obliczu niekończącego się pasma nieskonsumowanych stosunków – zostałem solistą.
Starsza pani na widok kolejnego kościoła nerwowo sprawdza, czy ma głowę, pępek i dwa ramiona, mamrocząc przy tym coś nieżyczliwego. Kiedy akurat nie trafia się kolejne sacrum zerka na mnie z odrazą w 3D. Pożera mój humor, który najwyraźniej nie smakuje jej wcale. Musiałbym chyba być jak Melancholijny Karampuk, który w konkursie okazywania uczuć przedostatni byłby tylko wtedy, gdyby Śmierć wzięła udział w zawodach.
Zieloność dojrzała już i okrzepła, szykując się na kanikułę. W parku, jak się okazuje, pod drzewami wypróżniają się nie tylko psy. Aż dziw, że ptaki wciąż trwają w koronach i przekrzykują się chwaląc dzień. Wstąpiłem na stare śmieci. Odwiedziłem modrzew drabiniasty, dwie katalpy najpiękniejsze w Mieście, wino wspinające się na wiekową szkołę dla artystów i moją ulubioną rzeźbę stojącą przed nią. Od pierwszego kopa dostała ode mnie imię – „Podzwonne mostu” i nazwa trzyma się mnie na tyle długo, że rzeźbę pokryła patyna. Albo raczej rdza.
Przede mną rozpościerał się bulwar stanowiący ramę do obrazu z portretem dzielnicy Boga. Udatny obrazek, choć u złośliwych pewnie dorobiłby się epitetów, że kicz i tandeta. Na młodych lipach słońce gra w piekło-niebo, wywijając liście, to srebrną, to zieloną stroną. Czerwony kapturek spłowiał do malinowego różu i z papieroskiem w dłoni i GPS w komórce w drugiej wędruje do babuni na likierek ziołowy, albo zacny winiaczek. Zimno. Dziewczęta chowają dłonie w rękawy kurtek z kapturem. Mnie zaczepia nieźle ubrany gość pytaniem „przepraszam, zbieram jakieś drobne”, a kiedy odmówiłem podziękował. I ja, właśnie wtedy pomyślałem, że szukam grubych, ale też bez powodzenia. Wróble aromatyzują pękate brzuszki w czarnych bzach ćwierkając z zadowoleniem w zapachowej kąpieli. Samica Alfa, w czarnych rajtuzach i spódnicy kurczowo obejmującej jej krągłości z entuzjazmem wyposzczonego nastolatka, sprawdzała jakość parkowania obcych, bo przecież sama zaparkowała wręcz idealnie.
Sprzedam mech w puszkach i sosnowy aromat w sprayu, nieużywany materac z lnu i paproci, oraz pakiet wyselekcjonowanych dziesięciu nasion – zagadek. Na żądanie jadalnych, bądź nie, żeby kupiec miał niespodziankę, czy wyrośnie mu jałowiec, czeremcha, a może dzikie poziomki?
Gołąb (bo one tak mają) siadł na krawędzi dachu i zajął się gołębimi sprawami. Znaczy piórka czyścił, kupę zerżnął i zerkał w niebo, skąd manna poleci tego ranka. Przyleciał drugi, bardziej towarzyski i chciał się przygruchać, jednak trafił na mruka, który zawinął się i odfrunął w dal całkiem błękitną, jak egzotyczne oceany w reklamowych folderach. Towarzyski wkrótce opuścił dach – co będzie tak sam siedział, jak jakiś rozbitek. Pofrunął szukać gładkiej synogarlicy – ta to dopiero gruchać potrafi. I pohukiwać lepiej od puszczyka!
Słońce pracowicie wybiela ściany usmarowane wczorajszym deszczem, ciemne i pełne zacieków. Tylko patrzeć, jak zalśnią w słońcu brylantową iskrą okien sypialni. W taki dzień można wszystko. Albo nic – jak kto woli.
Kwitnące złotokapy przypominają gęste kiście słońcem wygrzanych winogron. Choć deszcz zaczyna kontrolować wodoodporność maluchów na placu zabaw życie tętni. Może dlatego, że dzieci, zamiast parasoli noszą różowe kaski, choćby przyszły bez roweru. Czyżby to nowa moda zabezpieczająca niedoskonale zarośnięte ciemiączka? W sklepie tematem przewodnim stają się mrówki, wzbudzając uczucia niezbyt przyjazne. Niby dużo nie jedzą, ale ich ruchliwość ciągnie głowę nie tam, gdzie się spodziewała. Jak bezgłośnie włączony telewizor przyciągają uwagę, nic nie robiąc sobie z octu, lawendy, czy olejków eterycznych.
Marzą mi się słowa trójwymiarowe, na pięć, może nawet sześć zmysłów, które można powąchać, rozkochać w sobie bez wzajemności, lub znienawidzić, gdy w złą przyjdą porę. Rozbrykanych, beznogich kijanek baraszkujących w ulewnym deszczu, nie znających ani granic własnej odwagi, ani życiowej pokory.
Wielki Łowczy wyrusza na żer. Jest arogancki i nieostrożny. Ciśnienie wewnętrzne wkrótce przekroczy poziom krytyczny i zainicjuje reakcję jądrową, zakończoną spontaniczną, niekontrolowaną eksplozją. Niuanse zdecydują o ewentualnym powodzeniu.
Kiedyś był wybredny, dziś pazernie myśli o sukcesie. Nie stać go na porażkę, dlatego rezygnuje z wszelkich zasad. Modyfikuje strategię. Ryzykuje. Zrozumiały strach determinuje jego kroki. Obawiając się niepożądanej konkurencji, tropi sam, kładąc na szali ostatnie rezerwy. Jeśli łowy zakończą się po jego myśli, zyska czas na regenerację. Jeśli nie, nieuchronnie pogrąży się w otchłani szaleństwa.
Wreszcie zwęszył ofiarę. Samica jest zdesperowana i zdeprawowana niemal tak samo jak Łowca. I równie stara.
Rosły rudzielec z namalowanym rumieńcem czekał na autobus z otwartymi ustami – nieco ją tłumaczyły jedynie bardzo okazałe jedynki i czerwoniutka szminka pewnie świeżo nałożona. Trzymała się z dala od brodatego rudzielca, któremu wyraźnie brakowało kogoś, kto by go odkarmił. Gadułka wystraszona porannym chłodem zrezygnowała dziś z kolarskich wyczynów i dość wybrednie wybierała linię MPK. W autobusie dziewczyna przygotowana na powrót zimy – wełniane czapka i szal, gruby sweter plus kurtka. Pasła się jakimś wege-kremem przy użyciu metalowej łyżeczki, czyli przygotowana była na taką ewentualność jak głód podróżny. Siedem flag narodowych zdobi przydworcowy parking rowerowy, a sam dworzec zaledwie dwie, na sąsiadujących wieżyczkach.
Ciągnie mnie na bulwary nadrzeczne, gdzie wysoko w jaworach i lipach ukrył się śpiewak koncertujący nie czekając poklasku. Zbyt wcześnie na staruszka-saksofonistę, ozdabiającego most standardami jazzowymi i na turystów pokazujących sobie palcami co piękniejsze detale architektoniczne. I tylko wczorajszy król życia po upojnej nocy śpi na ławce kiwając się niezależnie od wiatru. Czarny bez zaczyna wodzić nosy na pokuszenie i lada chwila przyjdzie pora robić HYĆKĘ.
Kobieta, na wpół puma, na wpół jaguar ubrana naprzemiennie w czernie i cętki szła, a mięśnie grały jej pod skórą (znaczy pod ubraniem) pełne napięcia chwile mające dopiero nadejść. Tylko patrzeć, jak spadnie komuś na grzbiet jak worek cementu. Smutne dziewczęta maszerują do swoich przyszłości z spodniach o wiele za dużych i ciągnących się po ziemi - wiem, wiem – owersajzowe one i tak ma być, jednak nie wygląda to ani ładnie, ani dziewczęco. Trzy gołębie spokojnie i bez lęku wysiadują wielkie, granitowe nabrzeże. Dumny Indianin (znaczy Hindus) wiedzie za rękę taką masę uśmiechniętego szczęścia, że duma jest w pełni uzasadniona. A potem dostrzegam kruche dziewczę o wielkiej zapewne gęstości, bo pod naporem ciężaru podeszwy jej adidasów wylazły spod stóp i udają rakiety śnieżne.
Ach! Zawitałem na mgnienie oka na Rynek i nie bardzo wiem, co mam sądzić o turystach, którzy fotografują się na tle Mc Donalda, choć mają do wyboru naprawdę piękne kamieniczki, pomniki, pręgierz, czy fontannę. Może jest jakiś wyjątkowy? A może to jakiś „czelendż”?
Kosy, szpiedzy nocy, zamaskowani tak idealnie, że noc zdeprawowana światłami latarń i reflektorów ma powody do wstydu, ruszają na zwiad. Sprawdzają czy i skąd nadejdzie słońce, jakby zamierzały pospieszną fastrygą załatać dziury, które słońce będzie rzeźbić w nocnym widnokręgu. Na razie ostrzegają się wzajem i przypominają o koniecznej czujności.
Psy, jeśli w ogóle się zdarzają, to są jak nocne koty – szare, cichsze od śpiącej niewinności i ostrożne, jakby trawniki wysypane były gorącymi żyletkami. W takim przedświcie nawet myślenie zbyt głośnych myśli może wybrzuszyć szyby i zakłócić sen tym, co niedokładnie upili się wczorajszego wieczoru. Oddycham lekko, wyobrażając sobie nieznane schody kończące się znienacka, jeśli tylko stąpnę zbyt pewnie. Macam i sprawdzam oddechem każdy szczebel zbutwiałej drabiny. I tylko budzik drwi ze mnie w rytmie pożeranej teraźniejszości. Na pościeli flaczeją mi nocne kształty wygniecione ciepłem bezwstydnego snu, o ile w ogóle śniłem, bo z całego życia pamiętam może ze trzy? Zapewne to moja wina, bo wierzę, że sen, to mała śmierć, do której czas dostępu nie ma. Za barierą świadomości rozciąga się być może pas ziemi (czasu) niczyjej, gdzie jeszcze można się rozmyślić, ale każdy krok w głąb tego interioru może być zbytnim zuchwalstwem i zakończyć się kradzieżą busoli umożliwiającej powrót w objęcia życia. Nie wierzę w sen. Wolę go nie nadużywać. Kto wie, czego powinienem się wstydzić za nocne wybryki głowy puszczonej samopas – budzik tymczasem kpi, że to ledwie parę godzin, nieistotnych dla mnie, a jedynie kronikarsko odnotowanych przez niego.
Czas bezkrólewia się kończy. Kosy pognały tak daleko, że już ich nie słychać, więc pewnie pracowicie zszywają czarne prześcieradło borowane tłuściutkimi paluchami promieni słonecznych, pocących się pod zbyt tłustym przykryciem. Buńczucznie idę sprawdzić, jakby to coś mogło zmienić.
Dzień kobiet o podwoziach dedykowanych do zadań polowych na niegościnnych bezdrożach. Masywne ramy miednicy, wzmocniony układ kostny i adekwatna do szkieletu karoseria o łagodnych (póki się nie zaczepi przaśnym słowem) krzywiznach wypolerowanych na wysoki połysk. Budzić musi dumę i zachwyt, więc budzi. Nawet u brodacza, który zarost podlewał chyba odżywką użyźniającą, czy doskonałym nawozem, bo nosiciel przy swoim upierzeniu wygląda mikro, jak coś, co się do brody przykleiło niestety.
W autobusie, przez całą drogę kobieta czytała na głos bajkę swojemu dziecku i nie zrażała się warkotem silnika, czy innymi przykrościami. Młodzianek słuchał, czasem zadawał pytania, albo zachwycał się talentami bohatera. Za oknami, spomiędzy wysokich traw wystawały wielkie, żywe pompony fioletowego czosnku wyglądały jak namalowane dziecięcą ręką. Na przystanku przystanął wędkarz, wyposażony w całą torbę specjalistycznych instrumentów wabiących i czekał na tramwaj jadący w stronę wody, by przetestować talent własny i skuteczność wyposażenia. Wzrokiem chwytam kobiecą sylwetkę o nogach tak chudych, że cała wygląda jak marionetka i zostało tylko wypatrywać krzyżaka i nitek sterujących jej ruchami.
W bezpłatnym biuletynie wyczytuję zaproszenie na „targi terrarystyczne” i czuję niepokój być może związany z hipotetyczną literówką, a impreza jest biletowana, więc można się pewnie dokształcić, albo złapać kontakty. Kloszard powożący furą marki wózek dziecięcy bez dziecka, za to z przestrzenią bagażową kubik z okładem, wykorzystanym w pełni, poławiał puszki po piwie i utykał je w szczeliny ubitego podróżą naboju, a łeb miał kunsztownie wystrzyżony po szlachecku w ogon bobra, zapewne w renomowanym atelier, salonie, czy pracowni – na pewno nie ręką laika był sprawiony na wyjściowo.
Wystarczyło, żeby raz krzyknęła czapla i już pognało mnie na wyspy. Znów. Jakbym nie wiedział, że tam krok zwalnia, wraz z oddechem. A przecież nie stać mnie na wagary. Winę bezczelnie zwalam na słońce, przeglądające się w nurcie, oślepiając mnie kompletnie. Omamiło mnie. Puściło dopiero, kiedy wzrok zawiesiłem na pniu drzewa uczepionego po powodzi jakiejś ostrogi, by okazał się doskonałym miejscem na odpoczynek wróbla. Do lotu spomiędzy traw zerwał się kos, by chwilę później rozśpiewać kościelną wieżę na chwałę Pana. Krzewy obsypane białą kaszą kwiatów i pustka. Wilgotna, sugerująca gęsią skórkę. Jarzębina szykuje się do produkcji korali, poławiacz śmietnikowych skarbów penetruje kubełki bez fanatyzmu, Rzeka pyszni się powidokami wiekowej architektury przycupniętej na drugim brzegu. Zieleni się już wszystko – wiem, nie patrząc, bo stateczny dąb stojący u wrót galerii handlowej puścił się w wiosnę, a on zawsze był nieufny jak biblijny Tomasz i bardziej pochopnym drzewom nie wierzył za grosz. Rzeka plumka, drzewa rozćwierkane świergolą o cieple, którego zabrakło o poranku. Choć to jeszcze nie sezon, to brzuszyska śmietników wyspiarskich brzęczą szkłem pohukując na wietrze jak zakochane w jutrzence gołębie.
Most umęczony niekończącym się remontem wciąż niepiękny. Kładka wyposażona w kratownice, bo ludzie potrzebują manifestacji uczuć, które na zawsze i nigdy i w ogóle, więc kłódkę trzeba powiesić, żeby każdy wiedział. Korale na ostrokrzewach przetrwały zimę i rumienią się od chłodu znad Rzeki. Hotelowa wisteria uwodzi już aromatem dusząc tych, których zwieść się uda zbyt blisko. Apetyczna dziewczyna w trampkach wystukuje sekundy dzielące ją od wymarzonej sylwetki, bo nikt jej nie powiedział, że wygląda ślicznie. Rozśmiesza mnie kolejna kładka uzbrojona w furtkę z zamkiem patentowym i wysokością do pół uda. Grzecznych i bogobojnych na pewno zatrzyma. Niegrzeczni przejdą nad nią. Zwalniam. Przystaję, zapominam. Słońce usiłuje sam nie wiem co – zlicza mi piegi, albo sprawdza, czy mchem porosłem. Włóczęga nigdzie się nie spieszy, bo wszędzie jest u siebie, a każde „daleko” jest nieistotne, bo daleko. Nieznana siła we wstęgowych chmurach wylizała pas błękitu, więc zastanawiam się nad tą łaską, a pas patrolują kawki i gołębie.
Objuczona bagażami dziewczyna, o puchnącej dorastaniem i dostatkiem urodzie ledwie parę godzin później wcina loda na przystanku ignorując falangę nastolatków monogamicznie odzianych w czerń. Żmijowce wyciągają mordki na skrawku zieleni zbyt ubogim by wykarmić jedną, niezbyt głodną kozę. Na poboczach wdzięczą się bujnie żywokosty. Kwitną czeremchy, robinie i pigwy. Młodziutka dziewczyna pozwala psu na fantazję, bo sama zbiera bukiet z żółtych chwastów, ignorując niebieskość chabrów, fiolety ptasiej wyki i koniczyn. Widok kobiety w futerku skłania mnie do rezygnacji z podróży. Naprawdę? Futerko ma jedynie słuszny kolor, ale to i tak przesada. A kiedy już idę niespiesznie, wyprzedza mnie na rowerze jadąca pupa w rozmiarze S – tak przynajmniej była obrendowana. W czasach, gdy wstyd jest grzechem coś więcej jak gorset okrywający pączkującą kobiecość, to już przesada?
Nowy rozkład jazdy spadł na osiedle, jak jeźdźcy Apokalipsy, powodując lekką dezorientację i rozbuchaną ciekawość, jak zachowa się owa „cudowność komunikacyjna”. Powiem od razu, że test wypadł na niekorzyść – jechało i wracało się dłużej, nici z oszczędności czasowych, a tłok jak był, tak jest. Z minusów warto zauważyć, że przystanek końcowy wyemigrował niemal na wieś, choć był elegancko w centrum. Autobusy wywijają skomplikowane „fiflaki”, żeby dostać się na bus pas i pętlę autobusową, na której panował ordynarny chaos i tłok. Krótko mówiąc – wyszło jak zawsze za potężną kasę. Jeśli to ma być rozwiązanie XXI wieku, to wolałbym wrócić do poprzedniego.
Kaliny zaczynają bielić się pięknymi rozetami kwiatów, starszy gość przymierza się do strzyżenia betonowego podwórka w asyście smakosza napojów wyskokowych. Młode dziewczę wymuszało na swoim Kozaku pieszczoty wątroby, albo i jelit, okazyjnie prezentując opancerzony pępek. Pod witryną sklepu oferującego „wszystko” po pięć złotcyh ktoś podrzucił pampersa tak nasiąkniętego zawartością, jakby za chwilę coś zamierzało się z niego wykluć. Chuda babeczka w cielistych leginsach niosła kwiaty marki goździk (sztuk ze trzy, czyli dość oficjalny zestaw służbowy), jakby to był rapier. Dziarsko maszerując wypatrywała wroga, żeby wrazić mu w brzuszysko zacną broń po bełt i wypatroszyć, jednak nie mogła zdecydować się na wybór celu. Normalnie Naga Broń, ostrzejsza od żyletki. Kolejne dziewczę pod troskliwą opieką pięknego chłopca na przejściu dla pieszych wydłubywała coś pracowicie z dekoltu. Albo mucha tam wpadła, albo okruszki żarcia, bo przecież w marszu, dla oszczędności czasowej warto czymś zająć żołądek. Nie wiem tylko na co ów zaoszczędzony czas zużyje. Wizyta u gastrologa? (Swojego czasu wymyśliłem nazwę specjalisty – gastroentomolog – fachura od motyli w brzuchu)
A kiedy przeczytałem, że „niedługo później okazało się, że spodziewa się dziecka, którego matką jest Alicja Bachleda-Curuś” - zadrżałem. Wyobraźnią zobaczyłem ciężarnego Colina Farrela domagającego się ogórków kiszonych, czy skrobiącego lód ze ścian zamrażalnika nim mu wody odejdą.
Zaraz po pierwszej sensacji pojawiła się kolejna o aktorce, czy może żonie sławnego sportowca, która tak się spieszyła na osssstrą balangę, że „zapomniała spodni” – oni w tym Wielkim Świecie, to chyba wszyscy mają sklerozę. Dobrze choć, że są wysportowani i potrafią bez namysłu „wskoczyć” w skąpe bikini. Oszczędzają na strojach? A swoją drogą, nikt nie napisał, czy to wskakiwanie w dwuczęściowy komplet odbywa się górą, dołem, czy sposobem mieszanym? Grunt, żeby „skraść szoł”, nie pójść do więzienia za zuchwałą kradzież, a jednak „dać się przyłapać” obiektywom. Z wrażenia czuję jak puszczają zapięcia biustonosza, a piersi szykują się na niezły wyskok… e, to bez sensu, po co uwalniać walory, kiedy nie widać pstrykaczy.
Beznadziejnie zużywam życie, bez przerwy zamieniając je w historię nieistotną, łatwą do zignorowania, kaleką od nieudanych, drobniutkich inicjatyw. Komu i po co miałaby służyć, zaśmiecać umysł, czy sugerować ścieżki pełne niepowodzeń? Lepiej niech ją rozcieńczy cisza i rozniesie wiatr zapomnienia.
Nocny deszcz zbezcześcił podwórkowe kurze, wypłukał je z ukrytych znaczeń i jawnych brudów. Wyżłobił ścieżki w chodnikach, wzdłuż których woda uświniona żywotem ludzkim spływała ku rynsztokom. Poranek rodził się w bólach, nieco pod górę. Skłębiony od wciąż niezaspokojonych chmur, wietrzny, lepki jak wczorajsze popołudnie, kiedy nawet prysznic nie pomagał. W tym dziennym półmroku psy uczyły się nowych ścieżek, bo stare aromaty deszcz z wiatrem do spółki wymieszali tak dokładnie, że nie rozplątałby ich żaden Kopciuszek, nawet wspierany przez plankton świata fauny. Musiały wyznaczyć nowe punkty orientacyjne, by później wiedzieć, gdzie skręcać, a gdzie czekać na odzew sąsiadki. Pustułka najwyraźniej bawiła się świetnie, korzystając z wiatru nie mogącego się zdecydować, czy warto czołowo trafić w ścianę budynku, czy raczej zapleść wiązom kok, względnie dwa. Gołębie dreptały pokornie piorunochron, który szczęśliwie milczał i nie wyprowadzał na spacer błyskawic. Słońce wyjrzało na chwilę, gotowe natychmiast zawrócić, gdyby osiedlowe okna nadal płakały, a jednak nie. Przedświąteczne mycie pozwoliło im zachować nienaganną przejrzystość, więc słońce niechętnie, ale zostało. Troszkę mniejsze, skurczone z zimna i zapracowane wielce, usiłując rozegnać chmurzyska. Dopiero wsparcie dziewczynek w różowych sukienkach rozśpiewujących huśtawkę, czy piaskownicę poradziło sobie na tyle, by mamusie mogły się skupić na wymianie ploteczek sieciowych między jedną babką, a drugą. Sroka usiłowała nurkować w gęstwinę korony klonu, gdzie trwożliwie ukryte były wróble gniazda i chyba miała duży problem, bo maluchy wybrały na matecznik wyjątkowy gąszcz. Nieliczne flagi machały ostrożnie do rzadkich przechodniów, balkonowe kwiaty pysznią się świeżymi barwami. Sielanka, jeśli sielanką być może bezludność. Nawet samochody leniuchują na miejscach parkingowych, gdzie w fugach pomiędzy puzzlami usiłują ukorzenić się trawy, albo mrówki próbują założyć gniazdo.
W zielone. Zobaczyć, jak kwitną tarniny, jak mirabelki troszczą się o przyszłe owoce, zerknąć na siwe pnie włoskich orzechów. Nogi spowalnia przytulia czepna, dąbrówki wdzięczą się w trawie na przemian z kurdybankiem, czy przetacznikiem. Pośród nieużytków wdzięczą się ptasie trele, chudzinka objuczona telefonem i słuchawkami prowadzona jest przez młodego, ale już potężnego bernardyna, wyglądającego jak monstrualny, brązowo-czarno-biały pompon pchany własnym rozumem. Ciepło rozleniwia, aż chce się poleżeć do spółki ze świeżo zaoranym polem, czy łąką, pośród której kryje się mikroświat brzęczący własne smaki i strachy. Pierwsze baldachy czarnego bzu bielą się pośród kwitnących głogów i kasztanowców. I tylko alert RGB ostrzega, że już za chwilę skończy się sielanka.
Pani niskopienna, rozkosznie pulchna siadła na ławeczce szeroko rozstawiając kolana, a w przestrzeń międzyudową włożyła sporą torbę. Nóżkami merdała bo nie sięgała ziemi absolutnie. W tramwaju dziewczę testowało na mnie swój urok osobisty, choć jechałem w damskim towarzystwie. Łypało oczyskami i czterema mosiężnymi guzikami rozporka z podobną intensywnością. Po strojach podróżnych nic sądzić się nie da. Jedni w krótkich spodenkach, inni w kurtkach podwatowanych. Zdarzyła się nawet pani w polarze i dwumetrowej długości zimowym szalu.
Kwitnące wisterie opadły całym ciężarem na siatkę ogrodzeniową ogródków działkowych. Miasto wyludnione, jakby wielką miotłą ktoś wyczesał życie. Tylko w niestrzyżonych dotąd trawnikach trwa wiosenny rwetes. Trafiam na fioletowo-czarnego rudzielca z wytatuowanym na nadgarstku napisem 032, co z grubsza odpowiadało wiekowi tatuowanej. Jak się ma do graffiti i tej samej treści, tego nie wiem. Wysoka i bardzo chuda dziewczyna śmieje się do monitora i sprawdza ukradkiem, czy jej ktoś nie podgląda, na wszelki wypadek wysiadając na najbliższym przystanku.
Zadrzechnia fioletowa sprawdziła menu w balkonowych skrzynkach, skromnie decydując się na przekąskę z kępy kolorowych bratków nim poleciała dalej. Murarka buduje wciąż nowe M-1 dla potomstwa, barykadując mokrym błotem gotowe oddziały położnicze z przynależną spiżarnią. Kosy na przemian ze szpakami rozśpiewują dachy i drzewa. Dziewczynka zaatakowana podłożem placu zabaw rozpłakała się żałośnie. Tartan bezczelnie ugryzł ją w gołe kolanko, a to musiało boleć. Dopiero kołysanka na huśtawce uśmierzyła ból i skargi. Niebo przemierza baranie stado zatrzymujące się co chwila bez powodu. Nie zamierza się spieszyć, wszak redyk ledwie się zaczął, a po zimie dobrze wygrzać się na niebiańskich polanach.
1. Świętujmy!
Kończy się właśnie Europejski Tydzień Szczepień! Naczelny Kapłan Zagłady wzbudził się i informuje, że „kontrola kart szczepień przebiega bez zakłóceń”. A także „w trakcie kontroli nikogo nie będzie się karać”. Ani słowa o tym, kiedy już będzie można. To (podobno) jedynie informacja o liczbie unikających wakcyny, potrzebna „żeby zmienić prawo na poziomie rozporządzeń”, aby nie dało się ich unikać. „Antyszczepionkowcy bywają w swych działaniach niezwykle agresywni, potrafią (m.in.) NAGRYWAĆ, PRZYNOSZĄ DOKUMENTY SFORMUŁOWANE PRZEZ PRAWNIKÓW”!
2. Partnerstwo przede wszystkim.
Pokój na Ukrainie? Absolutnie tak, jeśli tylko oddadzą zarząd nad surowcami strategicznymi w ręce Usaków. A skoro już umowa zostanie podpisana, to pal sześć jakiś Krym (na cholerę Usakom Krym i te przyległości trudne do wypowiedzenia?) Grunt, to przejąć kontrolę nad złożami. Dlaczego?
3. Wojna gospodarcza z Chinami.
Pan Trump postanowił sterroryzować świat barbarzyńskimi cłami i choć mniejsze kraiki wystraszyły się śmiertelnie, to te większe odpowiedziały lustrzanie. Na przykład Chiny – podniosły cła, a niektóre dobra objęli całkowitym zakazem wywozu do Stanów. Na przykład produktów i surowców zawierających metale ziem rzadkich, niezbędnych we wszystkich nowych technologiach. Jak się przyjrzeć rozkładowi światowemu, to kraje BRICS mają praktyczny monopol na te surowce. Teraz widać wyraźnie intencje Wuja Sama. MUSI dorwać się do kozackich metali, bo za chwilę zostanie bez możliwości rozwoju i prowadzenia kolejnych wojen zaprowadzających demokrację tam, gdzie występują niezamerykanizowane, łakome dobra.
4. Dobre geny.
Dziennikarz, być może z woli narodu przyszły prezydent, zaprosił konkurenta w wyścigu politycznym na medialną rozmowę, a ten bezwstydnie miał inne zdanie od prowadzącego. Gospodarz nie wytrzymał ciśnienia i wyszedł, zostawiając gościa sam na sam z mikrofonem, ale, żeby mu za łatwo nie było, to wyłączył go nim chłop dokończył wypowiedź. Wymarzony kandydat na polityka! Polityka zagraniczna potrzebuje takiego Samca Alfa, który samorządnie i niezależnie nie pozwoli nikomu i na nic.
5. Wielka Majówka?
Byle nie w Egipcie, bo tam, jak raz, ostrzegają przed burzą piaskową i proszą, by się nie wychylać na otwartą przestrzeń. W piramidach czas może płynąć inaczej, a jak skasują za pobyt bez biletu przez tydzień non-stop, to nawet obrabowanie faraona może nie wystarczyć. Burza może osiągnąć wysokość 2,5 km nad poziom gruntu, więc to nie przelewki. A silne wiatry potrafią pchnąć ów pył naprawdę z wielką siłą.
6. Pod prąd.
A może raczej bez prądu? Zanim zaczęła się akcja w Hiszpanii i objęła część Francji i Portugalii, Wielką Brytanię także nękały energetyczne kłopoty. Dochodzenie trwa, lecz wykluczono związek z problemami Hiszpanów. A tam jedna z teorii zakłada, że to wina wysokiej temperatury. Wyłączenia wielkich elektrowni atomowych z powodu wiosny? Bo przecież lato dopiero przed na… nimi! Ukraina bezzwłocznie zaoferowała wsparcie, mając „znaczące doświadczenie w radzeniu sobie z wyzwaniami energetycznymi. Ciekawe, kiedy przyjdzie nam zdobywać doświadczenie. Banki już mówią, że warto mieć w domu gotówkę na tydzień. Sklepy bez prądu będą ich zdaniem czynne? A może awaria ma dotknąć tylko system bankowy?
7. Twardziel.
Pan oszczędny kupił koszulę. Ponoć nową, a jednak z drugiej ręki. Grzech prać nowe, więc wciągnął na grzbiet i zaraził się „mięczakiem”, zakaźnym jak diabli. Nieleczony sam ustąpi przed twardzielem, ale to potrwa kilka miesięcy.
8. Niezniszczalni.
Amerykańska armada, czasami składająca się z jednego lotniskowca (powód za chwilę się wyjaśni) pilnuje, żeby krzywda nie stała się Izraelitom, więc „z powodzeniem” atakuje jemeńskich bojowników, przez media nazywanych Huti, bo to brzmi lepiej, tak jak Palestyńczyków nazwano Hamasem, zanim ich zdeptano jak pluskwy. W ramach walki marines strąca z nieba wszystko, co potrafi dogonić broń wielkokalibrowa. Raz udało się dogonić nawet własny samolot, który okazał się nieodporny na bratobójczy ogień. Drugi spadł z pokładu, gdy okręt manewrował. A podczas niezwykle tajemniczej misji na Morzu Śródziemnym lotniskowiec zderzył się ze statkiem handlowym… Najwyraźniej handlowiec nie podejrzewał, że na Morzu Śródziemnym amerykańska marynarka wojenna ma żywotne interesy, a Jankesi nie będą przecież ustępować drogi pryszczowi taplającemu się po jeziorze. Nie z taką siłą ognia. Przy tak wielkiej arogancji w zasięgu radaru nie powinno znajdować się nic, co dałoby się strącić, bo na lotniskowcu testosteron wypełnia całą dostępną przestrzeń.
9. E-sport
Wojska kozackie są „nagradzane” za wyniki wojenne. Za zniszczenie czołgu, żołnierza, czy systemu rakietowego przyznawane są punkty, które można „wymienić” na przykład na drona. System punktacj ijest klarowny, do gry wkroczyły całe oddziały, niektóre mają już tyle „punktów”, że mogłyby otworzyć hurtownię sprzętu. Autor artykułu zachwyca się, że Kozacy zabijają wroga tak szybko, że nie nadążają z odbiorem „nagród”. Trochę się martwię, bo za chwilę skończą się im Rosjanie i maniacy interaktywnych gier RGB zwrócą swe oczy na zachód, a jako pierwsi stoimy na drodze naszym nowym braciom.
10. Reklama musi być.
Już można zwiedzać! Jeszcze nie sam zamek, bo wciąż toczą się spory, ale na wycieczkę wokół zamku, to już można. Płatna ścieżka edukacyjna, rejs galarem wokół sztucznej wyspy, której już nie ma, bo cała „zarosła” zamkiem, wokół którego pluszcze wesoło Natura 2000 prawem (ponoć) chroniona. Siedemdziesiąt metrów wysokości pozwala ten naturze napluć na głowę z wysoka i nie dać szansy na rewanż. Projektant obiektu jest dumny ze swojego dzieła, ale właściciel skromnie pozostaje za kulisami. A przecież „na ściance” mógłby się zaprezentować, kpiąc ze strachu przed nielegalną budową i nieustalonym stanem prawnym budowli.