Piąta
nad ranem. Przedświt ani myśli o podciągnięciu spodni i
wypuszczeniu na spacer poranka. Drążę w ciemnościach tunel,
mający połączyć mnie z dworcem kolejowym. Wreszcie sukces.
Ciemność wypluwa mnie w misę dworcowej poczekalni, gdzie już
pływają rozmaite męty, matki kurczowo uczepione wrzeszczących
dzieci, żeńska drużyna A-klasowej siatkówki, trochę zagonionych,
zaniedbanych samotników płci dowolnej brodzących przez ryflowane
kafle w stronę schodów wspinających się na perony pod czujnym
okiem blaszanego zegara.
-
Pociąg pospieszny relacji – metalowy głos przecina obłęd
pośpiechu i nerwowości, zapowiadając koniec świata dla tych,
którym właśnie podstawiono pociąg nie tu, gdzie się spodziewali.
Ktoś mnie potrąca, inny wylewa na podłogę trochę kawy z
papierowego kubka, płacze przedwcześnie narodzone dziecko zatrute
cuchnącym odorem stygnącego co dzień od lat oleju z baru
oblepionego reklamami i bylejakością. Tonę w powodzi spraw dla
mnie nieistotnych, słów obcych, nie do mnie kierowanych w gorączce
podróżnej i starych wersjach nowych podróży. Brrr… W popłochu
staję pod ścianą i pozwalam potokowi wszechobecnego brudu, perfum,
bezczelności udawanej i prawdziwej przepłynąć tuż obok. Nie
łowię, obce mi pragnienie schwytania na dowolną przynętę
drobiazgu z tłumu zmierzającego wprost w trzewia głodnych
lewiatanów. Sprzątaczka o biodrach, na których warto byłoby
wyznaczyć strefy klimatyczne i czasowe usiłuje spojrzeniem strącić
mnie z mojego cypla spokoju, żeby wymieść mi spod nóg jakieś
niewidoczne papierki, na tablicy ogłoszeń ścigają się kolejne
pociągi w rozbieżnych relacjach, w kilkuminutowych odstępach
pochłaniające wysoce kaloryczne tabuny ludzkiego mięsa. Tablica
kusi wszystkim, czego dusza mogłaby zapragnąć. Jelenia Góra i
Poznań, Lublin i Gdańsk. Warszawa…
Otrząsam
się z pokus i wsiadam. Pociąg imituje cygaro rozpalone wewnątrz na
całej długości. Wzdłuż peronu wieją wiatry zuchwałe jak wataha
głodnych wilków. Wnętrze wydaje się być przytulną stanicą,
zaczyna się „dzieńdobrowanie”, „pan pozwoli”, „pani
wybaczy” – normalka dla kogoś, kto wiecznie w podróży. Ktoś
upija się pospiesznie, zanim zrobi się tłok. Ktoś inny pasie się
bezwstydnie – najwyraźniej cierpiąc na „chorobę lokomocyjną”.
Mam podobnie. Wystarczy, że mojemu ciału pojazd nada prędkość
początkową, a staję się głodny i po prostu muszę cokolwiek
pożreć. Choćby muchę usiłującą pozostać na stacji startowej.
Podświadomie ocieram usta. Pozwalam, wspieram i uciekam wzrokiem bez
ochoty na beznadziejną pogawędkę o niczym. Szarpnięcie strąca
stagnację w niebyt. Przez szyby usiłuje wedrzeć się ciemność
wijąca się, waląca w szkło kołtunami nienawiści, bo pociąg
rozpruwa reflektorami paskudne podbrzusze mroku, z którego na
okamgnienie wylewają się flaki fragmentów cudzych codzienności.
Szaro.
Szaro i niebiesko. Wnętrze opanowane przez dwie wspierające się
barwy mijające się na niemal każdej nieciągłości między
oparciem foteli, a obramieniem okien. Wielkopierśna pani w
pomarańczowym sweterku już na początku podróży usiłuje pobudzić
życie w męskiej części podróżnych, więc przechadza się wzdłuż
wagonu, pozwalając grawitacji potrząsać jej ciałem, podpierając
uśmiechem domniemanie, że podoba się jej tak wszechobecna
pieszczota. Połknięta ślina po jej przejściu wystarczyłaby, aby
napełnić suchy zbiornik retencyjny, a myśli, jak ćmy skwierczą
przypalone górnym światłem. Słabowzroczni usiłują spać w
okularach, jakby chcieli w ten sposób wyostrzyć sny, nadać im
ostrość rysów i nie pozwolić plamom barw rozlać się i zbełtać
w chaos niezrozumienia.
Większość
pasażerów chyba nie żyje. Są potwornie bladzi, mają zamknięte
oczy, niektórym wystaje bielejący język spomiędzy przeźroczystych
warg. Inni dogorywają, jęcząc widzenia czyśćcowe tylko im podane
na tacy przez trącone lekko sumienie. Pasażerowie równoważą
ciepło wydostające się z instalacji pociągu i tylko patrzeć, jak
zamarznie mi oddech. Naprzeciw mnie… zasuszona staruszka ze
zwiędniętymi piersiami przez cień sweterka przygląda mi się
pomarszczonymi brodawkami. Drugą parą oczu, stalowobłękitną, jak
ostrze miecza z damasceńskiej stali usiłuje zamrozić wnętrze
mojej głowy wolą starszą od węgla. Odnoszę wrażenie, że
wertuje moje wspomnienia i szuka słabości, których mi nie brakuje.
Czyli musiała znaleźć. Wie doskonale, jakim żałosnym sukinsynem
jestem, a mimo to gapi się na mnie. Tylko patrzeć, jak wyjmie
srebrną łyżeczkę, przez oczodół, albo nos wydłubie mi maleńką
porcję mózgu i zje ją lekko tylko skrapiając sokiem z cytryny,
albo prusząc solą. Takie starsze panie w podróży zawsze mają
sól, a co bardziej zapobiegliwe i cytrynę.
Nie
pozwalam. Sobie nie pozwalam zamknąć oczu i oddać się w jej
władanie. Miast tego rozglądam się, rozpaczliwie szukając
ratunku. Obok staruszki siedzi dziewczyna - fałszywa blondynka.
Medytuje, a jej ozdobione metaliczną biżuterią zęby kryją
zapewne ubytki z czasów, gdy grasowała głodując i kąsała bez
wprawy. Cyborg, albo wampir. Może usiłuje zapamiętać datę
przeglądu technicznego, może tapla się w marzeniach o ciepłej
krwi kogoś ze współpasażerów. Paru solidnie obudowanych ciałem
panów, którzy powinni dysponować rumianą cerą także jest
trupiobladych. A wszyscy ubrani na czarno i szaro. Nieliczni odmieńcy
(jak wielkopierśna pomarańczka) stanowią malutkie oazy koloru na
tym bezdusznym tle. Zapominam o staruszce, a kiedy zerkam na jej
pomarszczone oblicze odnoszę wrażenie, że przekierowała swój
głód gdzie indziej.
Rozglądam
się bezskutecznie. Nie wiem, kogo zaatakowała wespół z medytującą
metalicznie młodą wampirzycą. Dopiero nagły ruch, walka, wyjaśnia
mi wszystko. W sąsiednim wagonie, którego fragment widzę poprzez
szklane drzwi siedzi kobieta w zielonym swetrze i takiej kurtce.
Pikowanej, co sprawia wrażenie, jakby zasnęła na materacu, a prąd
porwał ją daleko od brzegu. Na głowę ma naciągniętą wełnianą
czapkę w głębokiej zieleni, zakrywającą jej oczy aż po dziurki
nosa. Skóra tej pani rozgrzała się, zmierzając barwą w stronę
buraczka ćwikłowego. Jej zaciśnięte usta bezgłośnie żebrzą o
pomoc. A może klnie tylko opierając się zmasowanemu atakowi
podstępnych? Nie potrafię zgadnąć, czy ma szansę, czy wytrzyma
napór pozornie śpiących. Jej głowa szuka ucieczki, jak schwytana
w pajęczynę mucha. Dłonie, jak młode zaskrońce biegają wzdłuż
ciała. Szukają żeru. Wypatrują wroga, by go zdławić. Biedna.
Współczuję jej już jawnie i gniew mnie zwielokratnia. Nie mogę
tak siedzieć i nic nie robić.
-
Wstanę i ją obudzę – pomyślałem zuchwale – Starucha
odpuściła mi, kiedy nie zamknąłem oczu poganiany jej złowieszczą
mantrą. Pójdę do niej i położę jej rękę na ramieniu, choćbym
miał się o to ramię poparzyć.
Jak
każdy tchórz, czułem już ból poparzonych dłoni, ale poderwałem
się z fotela, zmierzając w stronę zielonej dziewczyny. To przecież
kilka kroków zaledwie. Wampirzyca z metalowym uśmiechem podstawia
mi nogę, wciąż udając głęboki sen. Tracę równowagę i twarzą
spływam po szkle drzwi, które czyste już nie będą przynajmniej
do końca podróży. Jakiś rumiany kark patrzy na mnie pogardliwie,
inny gapi się bez pogardy - pobierał chyba nauki Buddy (choć
poprzestał zapewne na wyhodowaniu solidnego brzuszyska, hodowlę
rozumu pomijając, jako zbyt skomplikowaną), więc pozwala mi się
rozmazać na szybie i doświadczyć do końca. Trzepocząc rękami
jak ranny ptak, trafiam na guzik otwierający drzwi i wpadam wprost
pod nogi zielonej pani. Przypadkiem opieram się dłonią o jej
kolano – jeśli parzy, to ręka jest doskonałym przewodnikiem, bo
ciepło czuję jedynie na twarzy. Czarni także wykryli ruch. Syczą
wściekli. Marszczą zrośnięte brwi. Najwyraźniej we śnie łatwiej
im przejąć kontrolę nad kolorowymi, a moja niezgrabność chyba
popsuła im szyki.
-
Rzucą się na mnie, kiedy ostrzegę zielone dziewczę?
Dziewczyna
z trudem łapie powietrze, jakby wynurzyła się po wycieczce na
bardzo głębokie dno i otwiera oczy. Spazm. Potem drugi. Wreszcie
cała seria oddechów przywracających równowagę. Zdążyłem! Jest
uratowana. Czarni sapią także, ale o wdzięczności mowy być nie
może. Zielona ciągle nie orientuje się o co chodzi, a ja gramolę
się z kolan, dumny z siebie.
-
Przepraszam – znienacka słyszę nad uchem – To moje miejsce.
Szczęśliwie
odwracam głowę powoli, dzięki czemu nie ląduję nosem w
pomarańczowym biuście. Nie mam pojęcia, co się mówi w takiej
chwili, szczególnie, że opuszcza mnie świadomość i staję się
bezradnym osiołkiem medytującym pomiędzy zielonymi kolanami i
dorodnymi mandarynkami. Ratuje mnie beznamiętny głos kierownika
pociągu.
-
Zbliżamy się do stacji Częstochowa Stradom, pasażerów
wysiadających…
-
Wysiadać? Na kolanach? Ostatecznie, to Częstochowa, więc chyba są
przyzwyczajeni do widoku pątników.