poniedziałek, 18 grudnia 2017

Szczurzy król cd3

Nic na świecie nie jest nadwyrężane tak mocno jak zaufanie. Ludzie wymyślili to hasło chyba jako ideał, do którego wielu zmierza, a nikt nie dopłynął do owego portu. Nawet, jeśli chwilowe mniemanie, satysfakcja i samopoczucie dzisiaj wskazują, że się udało, to już jutro ból staje się tym dotkliwszy, im pełniejsze było dzisiejsze mniemanie. Zapewne dlatego Kapelusz ( sam nie wiem, ale tak przywykłem już do tego imienia, że z wielkim wysiłkiem myślę o nim bezimiennie) wysłał w tę podróż owego szczura, który od wczoraj stał się moim sumieniem, duszą i sądem ostatecznym. Nie wiem, co o tym myślał szczur, ale ja czym prędzej nabyłem prochowiec, który różnił się od prochowca mojego gospodarza wyłącznie terminem okresu połowicznego rozpadu i medalami przeżytych lat bez prania.

Szczur skorzystał z okazji i zasiedlił jedną z kieszeni, bo one bardzo głębokie i można było sobie pozwolić na tak wielką beztroskę, że czasami, zapominając o pasażerze w kieszeni, wkładałem własną dłoń i dopiero ciepłe, drżące nieznaną mi emocją ciało, przypominało mi, że nie jestem sam, że używamy tego stroju we dwoje i trzeba się nim podzielić. Sam nie wiem ile aptek musiałem odwiedzić, żeby poczuć sympatię do tego lenia w kieszeni teraz wypoczywającego jakby w hamaku leżał i kolebał się w rytm moich kroków, ale kiedy przyszło obiad zjeść, to najpierw w barze, a później już na zewnątrz dzieliłem się z nim posiłkiem bez zahamowań i nawet cienia niechęci we mnie nie było. Plecak na plecach tężał od zakupów i niech mi ktoś powie, że wata, że bandaż i gaza, to lekkie brzemię! Sklnę bez litości, bo one też ważą i z każdą godziną więcej, a ramiona nienawykłe do dźwigania dopominały się już o przerwę. Milczałem, bo wiele zrobić się nie dało – przecież, jak wrócę teraz i zakupy będą zbyt kuse na apetyty gospodarza, to Kapelusz mnie rozszarpie, a jeśli nie wrócę, to mnie dopadną futrzaści fanatycy i zedrą mi skalp zanim świadomość stracę. Łaziłem pomiędzy świecącymi w zmierzchu krzyżami, a zmierzch był już taki wczorajszy, taki beznadziejny. A ja/my zmęczeni tym znojem i monotonią… I zapomniałem skąd wyszedłem i dokąd mam wracać i tylko wilgotnym nosem, jak busolą sterowani szliśmy w stronę, gdzie ”wydawało się” że powinniśmy trafić.

Doszliśmy do kresu mojej odporności i czyste ubranie dopiero co kupione, czystym już wcale nie było, a nogi mięciutkie tak bardzo, że na pierwszej ławce usiadłem, wyjąłem z plecaka ogryzek – resztkę bułki i jakąś parówkę niedojedzoną, wyjąłem z kieszeni prochowca brata w niedoli, posadziłem go na ramieniu koło tej niezjedzonej wczoraj aorty i jedliśmy tę bułkę i parówki kawałek we dwóch. Jak traperzy z ostatnim paskiem pemmikanu, którym posiłek ubogi wystarczyć musi chociaż do zaśnięcia, bo rankiem już świeższym wzrokiem może uda się śniadanie odkryć i szamańskim zaklęciem zwabić, by je pożreć nieomal surowym nim żołądek zaśpiewa hymn śmiertelnie wygłodniałych i wypłoszy żywinę na odległość dźwięku po dwakroć najmarniej. Jedliśmy tak we dwóch owe podeschnięte resztki i gdzie im tam do porannej zupy… ech!

Wróciliśmy szczurzym nosem prowadzeni na moich nogach, które spuchły od tego spaceru przez miasto szlakiem aptek i gęstym od gazy plecakiem, a ja nie miałem już sił zupełnie i tylko zimny, wilgotny nos, niczym lejce w rękach dorożkarza, prowadziły mnie tam, skąd zacząłem wyprawę. Prowadził ów nos doskonale i nawet nie musiałem przedzierać się przez zasieki cuchnącego ścieku, kanału otwierać, bo przecież wyłbym tam jak wyje wilk bez samicy, jak podczas pełni skarżący się, że głodny i zmarznięty, a bracia kły na nim ostrzą, bo nie jest dość silny, żeby ich zagryźć na śmierć. Sam w to nie wierzę, ale szczur WIEDZIAŁ, że nie dam rady wejść przez żeliwne wrota i w gównach po pół łydki płynących nie dojdę tak, skąd wystartowałem – prowadził mnie wprost do okna, nad fosą. Tam, gdzie można było z kryjówki Kapelusza wyjrzeć na świat i zobaczyć cień słońca, rewers dnia, kwaśny smród życia na zewnątrz.

Sam nie wiem dlaczego trzymałem siebie w ryzach i zamiast kląć namiętnie, z pasją, która kajdany rozerwać potrafi, to tłamsiłem w sobie eksplozje wszelakie i żadnym Wezuwiuszem zostać nie chciałem… Nie chciałem spopielić nic i nikogo. Wąsy delikatnie połaskotały mnie koło ucha a po moim policzku popłynęła pojedyncza, mikroskopijna łza… Przecież nie padało, a ja bliżej wściekłości i uschnięcia z niemocy, więc nie moja… Czyli co? Szczur z ramienia utoczył tę łzę, żeby kurz na moim policzku wyżłobić? Dziwne… Dziwne bardzo i ten jeden dzień, który spędziliśmy razem z tym dzikim skądinąd stworzeniem dostarczył mi więcej wzruszeń niż pięć lat minionych.

Dotarliśmy wreszcie, ale to nie ja zawołałem błagalnie, lecz szczur wydał z siebie dźwięk przenikliwy, wołający o wsparcie, o rodzinę, o litość i litość do nas przyszła. Najpierw dwa mokre nosy się wychyliły, a zaraz potem żelazna, zmarszczona dłoń pociągnęła plecak, a po ramieniu szczur mój (MÓJ!!!) samodzielnie wspiął się na wysokości, a mnie ta sama żelazna ręka wciągnęła przez okno, lecz dzisiaj już obok kosmicznego zmęczenia, stanęły suche buty i spodnie – jest postęp!.


Ech… - Kapelusz zmarszczył czoło, co było zdumiewające tak bardzo, że zapomniałem o zmęczeniu, bo jak zmarszczyć coś tak pomarszczonego??? – nie sądziłem, że dasz radę aż tyle tego naszarpać… kupiłeś więcej, niż ja kupiłbym, gdybym robił to ze świadomością braku jutra… Dziękuję. Dzisiaj kładź się spać, a jeśli chcesz jeść… - tu zachichotał, bo czołem oparłem się o stół. Wziął mnie na ręce, niczym dziecko i zaniósł na łóżko, które nadal pachniało apteką i grzybami…

Szczur (MÓJ!!!) usiadł na poduszce i coś w łapkach trzymał – sam nie wiem co, ale najwyraźniej mu smakowało, bo jego żuchwa poruszała się w tempie, którego nie powstydziłby się automat kałasznikowa. Moja głowa zbliżała się do poduszki, świadomość zbliżała się do nieświadomości, dzień do nocy, a całość do jakiej monstrualnej apokalipsy. Nawet wypoczętym będąc nie podjąłbym się zgadywania dokąd zmierzam i co kolejne dni przyniosą. Zanim straciłem resztki świadomości, a może to tylko mi się wydawało Kapelusz odwinął mój bandaż i po raz kolejny posikał się na moją dłoń. Nawet nie mruknąłem i pozwoliłem duszy odpocząć gdzieś, gdzie na mnie nie pora jeszcze. Pierwszy dzień drugiego, kociego życia minął właśnie – ze szczurem na ramieniu, za co mu powinienem podziękować…

2 komentarze:

  1. Czyżbyś właśnie opisał swoje przedświąteczne zakupy? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeżeli chciałaś mnie rozbawić, to się udało - dziękuję
      piszę opowiadanie na raty - w etykietach znajdziesz ciągi wcześniejsze, a kolejne się produkują
      kursywą są pisane wykwity mojej wyobraźni - tym razem zupełnie rozbuchanej, bo mam jakąś "goń myślową"

      Usuń