niedziela, 31 marca 2019

Ogniste mrówki.


Ktoś z sukcesem usiłował nadać przestrzeni kształt kolonialnej posiadłości z wielkimi łukami pomiędzy pomieszczeniami, z dwuskrzydłowymi drzwiami, z boazerią, bronią myśliwską i trofeami na ścianach, z wielkim, ręcznie malowanym globusem utkanym w mahoniowym kagańcu tak starym, że miotełka od kurzu drżała na samą myśl, że ona taka płocha i wiotka. W kącie, ukryty przed księżycową poświatą stał fortepian. Emerytowany i zasłużony. Kość słoniowa ze starości pożółkła, wyszlachetniała, a wspomnienia wypielęgnowanych szlacheckich dłoni mogły wypełnić nawet najdłuższe wieczory, kiedy kominek pożerał szczapy wysezonowanego drewna. Tu nikt nie bawił się z brzozową szczapą, której pochopność nie pozwalała nacieszyć się ciepłem. Tu paliło się buczyną, dębiną, jarząbem i głogami. Drewnem twardym jak stal i trudnym do ugryzienia zębem siekiery, kiedy wiatr przegna soki w polana. Brzozą można było najwyżej rozpalać.

Czasami, kiedy wyraziła kaprys, żeby ogień rozgorzał aromatem wkładało się żywiczną szczapę sosnową specjalnie w tym celu trzymaną w drewutni. Niekiedy wystarczyło jedną ze ścian kominka wyłożyć od zewnątrz kilkoma świeżo ściętymi polanami, żeby płonący dąb rozjuszył sosnowe soki, aż zaskwierczą cieknąc jantarem niedojrzałym, pachnącym… lubiła myśleć, że pachnącym nią. Jej pragnieniami, których  nie miała odwagi opowiedzieć nikomu. Tylko dla siebie chowała chwile, półświadomie palcami podkręcanych marzeń, sprawiających, że skóra fotela ssała jej wilgoć bez umiaru. Ciężkie, drapowane kotary odcinały ciekawość świata, a służba nie śmiała nawet przy drzwiach stanąć bez wezwania. Jedna z pokojowych usiłowała kiedyś zaspokoić ciekawość, lecz kamerdyner wywlókł ją bez prawa powrotu nim ucho do dziurki od klucza przyłożyła. Od tamtej pory nikt nie śmie zakłócić jej intymności bez wyraźnego wezwania. A mosiężny dzwonek milczał jakby mu serce pękło.

Miała wszystko, czego mogła chcieć… Prawie wszystko. Podkuliła nogi obejmując samą siebie ramionami. Skarpety z owczej wełny były grube niemalże jak zimowe buty. Marzła. Nie potrafiła nic na to poradzić, że marzły jej stopy i ich rozgrzanie zajmowało jej długie godziny. On… - zamyśliła się sącząc różowe, niezbyt mocno schłodzone wino – on potrafił rozgrzać nawet jej stopy. I to zanim wziął w usta palce jej nóg, które flirtowały udając, że szykują się do ucieczki, albo straszyły, że podrapią do kości każdego śmiałka. On śmiał się cicho i ssał te palce każdy z osobna i wszystkie razem, a one płonęły wraz z nią. Od samego wspomnienia myśli zaczęły jej zabarwiać policzki, a na fotelu zakwitła pożądaniem wilgotna róża. Nie potrafiła dłużej udawać.

Odłożyła kryształową lampkę na stolik stojący uczynnie pod ręką i sięgnęła pod jedwab. Żeby ten jedwab cokolwiek krył musiałaby mieć dwanaście lat i piersi, które dopiero zaczną myśleć o kobiecości. A przecież piersi miała większe, niż jedną dłonią objąć mogła. Teraz drapały zieleń jedwabiu szukając wiśniowej, sterczącej jednoznacznie szorstkiej pestki. On… gryzłby ją aż jej oczy schowałyby się w mgłach, a paznokcie zatonęły w prześcieradle, skórze jego pośladków, czy w czymkolwiek, co w nie wpadłoby. W czas bez rozumu. I żadną wolą nie da się zapanować nad ciałem. To czas tryumfu cielesności i lizanie ran zostawić trzeba na później. Oblizała wargi i na palcach poszukała smaku krwi. On miał krew słodką, jasną i ciepłą. Najbardziej smakowała jej wtedy, kiedy miała dłonie pełne bukietu uniesienia – jej i jego. Gdy stygł po eksplozji jej ciało wciąż trwało w erupcji i płonęło od wewnątrz rozsiewając woń spełnienia. Palcami wybierała z siebie pomieszane aromaty ich uniesienia i doprawione kroplą krwi zlizywała bezwstydnie patrząc mu w oczy.

Palce były suche. Nie zdążyła nakarmić ich nawet własnymi składnikami koktajlu. A przecież czuła, że dziś jej aromat jest najintensywniejszy. Zew daremny, który ją oszałamiał i obezwładniał. W taki dzień czuła się samicą, której pożądanie musiała zaspokoić, ale on… Nie było go tu i klęła w myślach głupotę, która pozwoliła mu pojechać samotnie i zostawić ją tu, pośród tych antyków, trofeów, pamiątek rodzinnych, które beznamiętnie towarzyszyły jej gorączce. Znów sama. Kolejny wieczór, kiedy za jedyne towarzystwo będzie miała własne palce. Twarz wykrzywiła się w uśmiechu brzydkim, jakiego nie pokazałaby na zewnątrz świadomie. Zwierzęcy, szczery i egoistyczny bez reszty. Obnażający zęby. Ogień trzeszczał uspokajająco, zimne stopy usiłowały schronić się pod pośladki.

Wygnała je precz. Obie. Wygnała na oba oparcia i siedziała teraz niczym na ginekologicznym fotelu. Jedwab podwinął się aż ponad pępek i delikatnie pływał w falach ciepła bijącego od kominka. Ostatkiem woli zdjęła skarpety. Dotyk stóp ją sponiewierał. Gotowa była żebrać o jego obecność. Zbyt mocno zanurzyła się we wspomnienie, co on robił z tymi stopami. Opuszkiem nakreśliła kółko na wierzchu stopy i usta nie utrzymały jęku. Biodra uniosły się szukając nieobecnego. Mokre miała całe pośladki. Nie sądziła, że może tak przeciekać, ale znała własny smak za dobrze. Ostry, cierpki jak niedojrzałe jabłko, albo lekko osolony grejpfrut. Palce minęły pułapkę pępka i zdawały się sunąć po skórze szybciej, niż po jedwabiu. Zamknęła oczy i wzięła siebie samą. Tylko on znał ją lepiej i pozwalała mu na to, czego samej sobie zabraniała.

Wsunęła palce w siebie i pozwoliła ciału zadrżeć. To koniec. Nie znajdzie w sobie sił, żeby wyjąć tę dłoń z ukropu. Nie zanim minie granice rozumu. Nozdrza i oczy rozwierały się ponad miarę, oddech zwariował i brał wielkie hausty na zapas, jakby spodziewał się niedoborów. Upiła się tlenem pompowanym pospiesznie. Gryzła drugą dłoń, żeby nie wyć. Była czuciem. Pozostałe zmysły straciły jakiekolwiek znaczenie. Świat falował i wirował wciąż szybciej, opanowała ją kosmiczna nieważkość. Świat rzeczy zniknął gdzieś w dole i znalazła się w przestrzeni neuronów spragnionych i bezwstydnych. Palce szukały wciąż głębiej pokrywając się lepką żywicą eliminującą tarcie. Krzyknęła. Krzyknęła, bo tego krzyku zatrzymać się nie da. Równie dobrze monsun mogła próbować zatrzymać tą dłonią w usta wsadzoną. Krzyknęła i zwiotczała w fotelu. Przynajmniej stopy miała już ciepłe. Może nawet na cały wieczór.

Z ust ciekła jej ślina, której nie upilnowała. Spłynęła gdzieś koło ucha i łaskotała w szyję. Chyba ścierpły jej nogi, bo poczuła na kolanie mrówki. Nie wiedziała, czy chce już wracać do rzeczywistości. Nieważkość kusiła i prosiła o jeszcze. Mrówki z kolana przeniosły się na piszczel. Chyba schodziły z niej. Ciekawe co zrobią, gdy dojdą do stóp wykrzywionych uniesieniem wysoko nad dywanem. Mrówki potrafią skakać? Uniosła dłoń, żeby powąchać. Nie przyznałaby się nawet jemu, ale smakowała samej sobie i trochę żal jej było, gdy zabierał wszystko dla siebie pozostawiając ją sterylną. Teraz, gdy była sama niemal równie zachłannie spijała nektar spełnienia. Mrówki rozbrykały się na wierzchu stopy. Dopiero co malowała tam opuszkiem drobne kółeczko, które ją uwiodło i porwało w objęcia. Mrówki potrafią obwieść kółko? Tak dokładnie?

Myśl była tak niedorzeczna, że otworzyła oczy szerzej niż płynąc na falach uniesienia. Uniosła głowę. Mały palec u nogi skrył się w czymś ciepłym i miękkim, a zaraz za nim dołączały następne. Mrówki? Pokąsały ją tak, że traci czucie i stopy pieką ogniem? Oczy szukały świata z którego uciekły najdalej, jak tylko można. W mrugającym świetle płonących, dębowych chochlików połyskiwała miedziano-ruda, pokręcona w niesforne loki fryzura… Sięgała właśnie palucha, żeby nim zawładnąć. Tylko on wiedział, że to ostatnia rubież obrony, która padła jak tajga pod wpływem uderzenia meteoru. Biodra znów się uniosły, a głowa opadła na fotel…

- Jesteś wreszcie… Dlaczego tak późno? – szepnęła, a potem świat się skończył.

Potyczka.


Wydłubałem z pępka świat i dość bezmyślnie toczyłem go w palcach, jakby to był boski głaz szykowany na pokutę dla jeszcze nienarodzonego Syzyfa. Może niedoskonały świat, może zaledwie zalążek – taki archetyp globu, w skali adekwatnej do wielkości stwórcy. Trochę ziemi, znój, pot, pewnikiem krew potępionych i karząca ręka sprawiedliwości dziejowej z obliczem posępnym i bezmyślnym. Gdybym dysponował ostrością wzroku pozwalającą podejrzeć niewątpliwie istniejące na Nowej Ziemi życie, być może byłbym przerażony kształtami i rozmaitością życia. Choć za oknem wiosna nastrój miałem jesienno-melancholijny i nie pozbawiony nuty sarkazmu. Zapewne z tego powodu pomyślałem, że równie dobrze mógłbym ów świat wydłubać z… no… powiedzmy, że wybór obrzydliwości był przewidywalny nawet dla ograniczonych umysłów, a siła przetrwania nie zna pojęcia obrzydliwość i skwapliwie wymienia je na konieczność, więc i nazywać nie ma powodu, ani tym bardziej wskazywać lokalizacji nierozgarniętym.

Stworzenie jednego świata nie czyni jeszcze demiurgiem, a rzecz na karb przypadku można złożyć. Coś zaświergoliło mi w uchu, więc i stamtąd wydłubałem świat równie niepojęty, choć kudłaty i skoligacony z tym pierwszym wspólną boskością we mnie mieszkającą dożywotnio, przez co rozleniwioną, bo z braku konkurencji ołtarze ofiarne zakurzyły się i porosły jeśli nie szczeciną, to pajęczynami. Ułożyłem te dwa światy na niezależnych orbitach i patrzyłem, czy dojdzie do gwiezdnych wojen, czy też może jakiś międzygalaktyczny sojusz doprowadzi do rozgrywek sportowych i wymiany ruchu turystycznego. Drugiego ucha wolałem nie ruszać, choć ponoć w trójcy najłatwiej doszukać się boskości. Dwa światy, to dobry początek i nie chciałbym popadać w euforyczne stany i w parkosyzmach twórczych realizować się w jakiejś mocno skomplikowanej konfiguracji mgławic, konstelacji, partii politycznych i nielegalnego podziemia.

Światy chwilowo zajęły się sobą i nie widać było przejawów tęsknot mocarstwowych. Żadna armada nie wyruszała na konkwistę, a Czas z lekkim niepokojem przewijał eony nadaremnie i wieki mijały bezpowrotnie i beztrosko. Żeby znaleźć dla siebie uzasadnienie przycupnął gdzieś na krawędzi zauważenia i dziergał szalik na drutach. Zdolna bestia. Może na własne imieniny? Może dla wybranki, z którą w zatracenie mógłby wyruszyć, albo ideał rytmu w nieskończonym takcie walca osiągnąć wirując niczym szatan chłostany odświętną wodą? Życie trwało niepozornie zajmowało się sobą nie bacząc na boskie znudzenie. Trwałem i byłem już bliski kolejnym dłubaniem się zająć, żeby czymś wypełnić monotonię. Trudno grać w szachy dwoma światami i to tak mizernymi i nieruchawymi. Jakiś wróg by się przydał. Tylko skąd go wziąć, skoro Czas rzucił mi karcące spojrzenie sponad okularów, żebym nie rozpraszał go w twórczym szale… a może szalu? Bez Czasu żadna wojna się odbyć nie może, o czym przekonałem się boleśnie, cyklicznie zbierając oceny niedostateczne w szkole wulgarnie zwanej podstawową, za brak talentu do wiązania wydarzeń w ciąg chronologią napiętnowany. Wojna, to wojna i w sumie świat toczył się od jednej do drugiej zamierając pomiędzy nimi raz dłużej, innym razem krócej, choć idei w tym większej nie odkryłem.

Nim dostojeństwo własne ozdobiłem brodą byłem już przekonany, że celem istnienia jest walka o cokolwiek, byle tylko była chwalebna. A taką być może każda zwycięska potyczka, gdyż pióra dzierżą poeci drepczący na tyłach zwycięskich armii. A te moje dwa światy nie zamierzały. Zignorowały mnie i atawistyczne konieczności. Za dobrze się im chyba powodzi. Wypadałoby coś zrobić. Ukradkiem zerknąłem na Czas, który sapał i mamrotał coś pod nosem, najwyraźniej mi przy tym złorzecząc. Zapewne podejrzewał, że niesiony głosem poety „niecne mam zamiary i oblicze plugawe” Westchnął w końcu, szal odłożył i ręce w kieszeń wcisnął zbliżając się do mnie. Splunął dość nonszalancko w jakąś pustynię historyczną, albo zagajnik oliwny bez większego znaczenia strategicznego i zagaił:

- No i co? Swędzi tak? Pogmerać się zachciało? Nie opowiadaj, przecież widzę, że rączęta świerzbią, a rzecz musi się odbywać w asyście.


Popatrzyłem na niego spod byka, bo mnie obnażył. Wykrył, choć starałem się go zaskoczyć, ale przebiegły był niezmiernie – zgodnie z powiedzeniem, że jak stary, to chytry. I ten taki był. Nie żaden młokos, tylko Czas dojrzały i zdolny do wszystkiego. Może poza zdziwieniem i niecierpliwością. Kalkulowałem i snułem miraże, że jakąś mrzonką może go zajmę i znienacka coś za jego plecami wykugluję, ale patrzył zbój na te moje dwa światy, jakby wiedział, że tam się odbędzie kataklizm, na który czekał. Miał czas. W zasadzie nic więcej nie miał, tylko czas, a skoro tak, to mógł roztrwonić go dowolnie dużo, czekając aż moja niecierpliwość podda się emocjom chwilowym, albo popadnie w depresję. Trudno. Nie zaskoczę go działaniem, ani też brakiem, więc tylko jakością zbyć go mogę. Kciukiem nadepnąłem bliższy ze światów, aż zapiszczało. Gdy odrywałem kciuk mlasnęło lubieżnie i świat stracił jeden z wymiarów. Wyglądał jak zwiędnięta piłka, jak suchy liść, ale tam, pod tragedią nadal kryć się musiało życie desperacko adaptujące się do skrajnie niekorzystnych warunków.

Czas wzruszył ramieniem i poszedł do swojego szału, czy szala, a ja patrzyłem, czy teraz się wydarzy jakieś lawinowe szaleństwo. Czy pokrzywdzony świat weźmie odwet na tym nietkniętym Armagedonem. Zachęcająco szturchnąłem paznokciem kulisty świat, żeby podtoczył się pod nabiegłe krwią oczy ginącego świata. Powinienem być bardziej przewidujący – Czas nawet tyłka nie podniósł, więc nic intrygującego zdarzyć się nie mogło. Lepszy był od szamanów plemiennych i Baby Wangi. Moje myśli toczył robal boskości i judził:

- Ja cholery nie pokonam? Ja-wszechmocny? Bez Czasu jednej głupiej wojenki nie stoczę? Nie zobaczę? Niedoczekanie twoje zarazo jedna!

Nieskończenie powoli przesłoniłem Czasowi boskim kuprem widok na dwa niesprawiedliwie obdarowane światy, po czym znienacka przeprowadziłem zamach na drugi świat. Wraziłem boski palec i roztarłem go na miazgę, aż się zmienił w smugę krwistą. Gapiłem się dumny, że taki fortel banalny się powiódł. I łeb uniosłem, jakbym Hydrę dziecięciem będąc…

- I co? – zapytał znudzony Czas pochylając się nad zmiażdżonym światem – Co się tak szczerzysz?

Szal się pruł samoistnie, w rytm nerwowego tupania nogą o podłogę. W tym Czas był niezastąpiony. A teraz patrzył na mnie z politowaniem i tylko patrzeć, jak mi każe gorączkę sobie zmierzyć. Rzucił okiem na blat i dwa zdychające światy, wzruszył ramionami i poszedł sobie. Teraz już nic się wydarzyć nie może. Nuda. Bezczasie. Podrapałem się po brodzie, aż wysypał się z niej kurz historii. I teraz, to już sam nie wiem, czy warto dłubać jeszcze gdzieś i płodzić ohydne światy, w których nie dzieje się nic poza mną i Czasem. Nużące i monotonne zajęcie. Ciekawe, co w tym czasie Czas porabia. Rozejrzałem się dookoła, a po chłopie ani śladu. Nie! Jest ślad. Szal się nadal rozwijał, a koniec nici w pomroce dziejowej znikał. Też mi filozofia. Ale pomysł Ariadny raz się już sprawdził. Chwyciłem szal i na łokieć nici nawijałem usiłując dogonić Czas. Dokąd mu tak spieszno?

piątek, 29 marca 2019

Jam session.


Cisza synkopami uderzała nie tylko w uszy, ale i w nozdrza. Wystarczyło, że zabrakło dźwięku, żeby amoniak konwulsyjnie rozbiegał się po nieszczelnie zamkniętej przestrzeni niczym fale morza wzdychającego od upału. Śmierdziało, to złe słowo. Nie oddawało kwintesencji i stężenia. Mocz przyprawiony skondensowanym, dymem z najtańszych, wciąż jeszcze bezfiltrowych papierosów oszałamiał i tylko kwaśny fetor potu leżący na wierchu niczym tupecik na wietrze zdawał się własnym ciężarem powstrzymywać przemożną chęć ucieczki. Tercet wzbogacony niemytą kobiecością i stęchłymi, męskimi skarpetami. Pewnie nawet wysypisko śmieci komunalnych miało bukiet mniej dosadny, gdy odrobina wiatru rozkołysze skrzydła foliowych worków.

Trudno było uciec od tak skonstruowanej atmosfery, gdyż pętała skuteczniej, niż żelazo do dna galery. Na lakierowanym bezskutecznie blacie pływy rozlanych alkoholi mieszały się beztrosko i stanowiły azyl dla tych, którym udało się upodlić do tego stopnia, żeby publicznie przytulić się do ciemnego drewna. Światło w tych warunkach było kpiną i raczej pogłębiało półmrok, niż rozpraszało coś więcej niż wątpliwości. Azyl dla pryszczy i wzwodów szukających wyzwolenia w łazience równie zapijaczonej, jak goście. W przeciwtakcie kiwały się pospołu piersi i biodra, stopy wybijały rytm, a usta dyszały refren tak fałszywie, że szkło matowiało. Szczęściem niewątpliwym był już tylko fakt, że nagłośnienie uniemożliwiało zmysłom udział w kakofonii amatorskiego podążania za głosem ze sceny.

Tamten głos napędzany był zapewne czymś nielegalnym, rozkołysanym, upojnym i podbudowanym sznapsem wysoce energetycznym. Chudzielec o przedwcześnie posiwiałych włosach sięgających pępka całym ciałem usiłował oderwać stopy od podłogi, lecz albo buty miał za ciężkie, albo mięśnie w zaniku skumulowały wysiłki, żeby udźwignąć mikrofon. Śpiewał. Powiedzmy, że po angielsku, lecz to mógłby tylko cockney ocenić, bo dźwięki szamotały się pomiędzy ścianami, odbijały i zwielokrotniały, wpadając w pułapki pustych kufli i samotnych dusz.

Tęsknota aż jęczała. Skowyt wilczy wspierany saksofonem toczył łzy po spoconych policzkach, rozmazywał resztki makijażu i rwał słowa na strzępy niezrozumiałe. W klimat wdzierała się niezaspokajalna potrzeba bliskości realizowana pochopnie z dopiero co poznanym, siedzącym naprzeciw egzemplarzem, by eksplodować w toaście, albo bezwstydnym pragnieniu dotyku pomimo wszystko. I ta cisza skacząca znienacka, wdzierająca się między dźwięki, żeby spoliczkować każdą twarz niezależnie wykorzystując bezwładność membran centrali i ignorując szelest szczotek na werblu. Ona mimochodem spadała spod sufitu, czepiała się dekoltów i z flegmą spływała po skórzanych kurtkach, które w tutejszej atmosferze zdawały się wyzbyć nawet koloru.

Tubylcy, weterani i pobłogosławieni wadą słuchu metodycznie opróżniali naczynia zdając się nie zważać na ich pochodzenie. Kto poznałby własny kufelek, kiedy szkło ślizgało się tańcząc pogo na stole lepkim od słodu. Co bardziej wytrawni koneserzy poszukiwali rarytasów bezpańskich, porzuconych, lub ledwie z oka spuszczonych na chwilkę, żeby zdążyły puścić się w nieznane i oddać nieznajomemu. Zespół, który rozorał już wszystkie rany w widowni i nawet spomiędzy wiecznie wilgotnych cegieł potrafił zaprawę wydłubać poddał się wreszcie. Ściany odetchnęły z ulgą i może nawet łyk chłodnego powietrza znad rzeki zdołał się wśliznąć przez nieszczelne futryny, kiedy perkusja zaszeleściła rytmem dostrajającym pobliskie serca. Pianino obolałe od ciosów szemrało melodię tak cichą, że zatrwożyły się karaluchy przemykające pod stołami i zastygły w pół kroku niczym ogar wystawiający łup myśliwemu.

Kolejna siwa głowa z włosami hodowanymi od lat i chyba zbyt często rwanymi, bo rzadsze mieć trudno. Twarz wyżłobiona życiem unikała płaszczyzn, umykając zauważeniu i wynurzając się fragmentami pośród tak wielu podcieni, że nawet światło potrafiło się w nich zagubić i przekłamać zasady gry kolorów na obliczu. Twarz zasłonięta mikrofonem, o oczach płonących przycupnęła przy bocznej ścianie pianina pozwalając pośladkom lizać chłód podłogi, a plecy wsparte o instrument kradły najdrobniejsze drżenie strun. Głos, który się wynurzył nie miał płci. Nie miał wieku. Nie mógł mieć, bo ludzie tyle nie żyją. Ktoś polerował go papierem ściernym i podlewał spirytusem, żeby bardziej bolało. Może gasił na nim papierosy, albo buty wycierał uporczywie?

Głos wiódł na pokuszenie i nie pozwalał zasnąć. Nie musiał wrzeszczeć, wystarczy, że był. Przestrzeń gasła niczym żagle we flaucie, głos polerował sumienia. Rozpinał guziki duszy i wdzierał się pod skórę. Papierosy w popielniczkach płonęły w zapomnieniu, wódka parowała bezwstydnie, a piwo rozgrzewało się, by stracić smak. Saksofon przekomarzał się z głosem, grał z nim w chowanego i krążyli wokół siebie w niepojętym zaufaniu, w oddaniu i wzajemności unurzani po kres. Krople spływające z oszronionych kieliszków wstrzymały swój marsz do wnętrza ziemi i kurczowo trzymały się brzegów naczyń, żeby posłuchać jeszcze przez chwilę. Słusznie, bo jutro już się nie uda. Jutro dwugłos powiedzie inną melodię, inną ścieżką popłynie w nieznane. Pianino drobiło jakieś dziewczęce kroczki, głos ubierał je w ciężką baranicę, a saksofon zapuszczał się tam, gdzie nie wypada pośród obcych. Widać obcych tu nie było. Nigdy nie było. Nawet wtedy, kiedy krzyczeli z daleka, że piętnować, krzyżować, wyplenić… nie znaleźli w sobie sił, by przyjść. Głos niepostrzeżenie usnął wsparty o pianino, które choć nagie, to wciąż na paluszkach się wdzięczyło w tańcu. I tylko czas się zatrzymał bezradnie, bo niespecjalnie był tu potrzebny.

czwartek, 28 marca 2019

Solista.


Pani o włosach oprószonych miedzią zdawała się być odziana w letnią sukienkę, która przy drugim rzucie oka okazała się być krótkimi spodenkami z materiału tak delikatnego, że nawet brak wiatru potrafił nimi wstrząsnąć. Może to ciepło stygnących w bezruchu pośladków unosiło się w prądzie termicznym umykając pod niebiosa pośród dyskretnego furkotania falban? Nie mam pojęcia. Pani stała dość bezradnie i tylko czarne rajstopy drobiły nieznany mi taniec, lecz w końcu i one weszły do secondhandu. Być może zmarzły i za ostatni grosz zapragnęły wtulić się w już nieużywany len, czy bawełnę. Miłośnik Puszkina podśpiewywał tymczasem a capella do własnego kotleta i adorował szczupłą barmankę sugerując, żeby restauracja zrezygnowała z dwóch stolików na rzecz pianina, na którym zamierzał wygrywać czastuszki. O dziwo altruistycznie sugerował stolik, przy którym ćwiczył wokalne popisy, choć do wstawania było mu jeszcze daleko.

Posępny.


Rzeka na niektórych odnogach osiadła, sklęsła w sobie, obnażyła nagie, kamieniste brzegi, a chwasty już się czają, żeby spacyfikować opuszczone przestrzenie. Wyciągają chciwe ramiona sięgając mulistej wilgoci dyszącej na granitowych złomach. Magnolie nieśmiało barwią Miasto w biało-fioletowe kielichy kwiatów, które nie mają kiedy kusić, bo mżawka wypełnia nieckę miejską siąpiąc uporczywie. Kobiety, często z osłabionym wzrokiem snują się po ulicach kwantyfikując widzenia i sprowadzając zauważenia do parteru – zupełnie, jakby w marszu usiłowały policzyć puzzle, lub płyty chodnikowe. Czynią to w skupieniu, czasami z słuchawkami na uszach, albo w czapkach. Ktoś leczy noc zbyt krotką pospiesznym piwem w podcieniach wiaduktu drogowego, inny zakłóca otoczenie niewybrednym słowem. Sroki patrolują Miasto i pewnie donoszą komu trzeba, żeby nie pozwolił kolorom na rozpustę. Nawet stokrotki kulą się z zimna i ukrywają żółte brzuszki w niewybujałej jeszcze trawie. Głogi i tarniny bielą się nieśmiało, lecz wiatr nie potrafi unieść ich aromatu. Może spłynął, niczym krople ściekające z parasoli. Na przystanku kloszard w plastikowych klapkach poszukuje niedopałków. Wzruszył ramionami, jakby spodziewał się niepowodzenia, gdy puste dłonie wpychał w ortalionowe, brudne kieszenie i niezmordowanie trwał porośnięty szczeciną jak wyliniały dzik, gdy autobusy kłapały drzwiami tuż przed jego nosem.

niedziela, 24 marca 2019

Dylematy.

Świat jest podejrzanie pełen przedmiotów. Wszechobecne witryny pełne rzeczy, magazyny wypchane po sufit. Internet wręcz kipiący od zamówień. Wystarczy z plastikowej karty przepisać ciąg cyfr, żeby zaczęły płynąć, lecieć, bądź toczyć się kolejne przedmioty. Jutro osiądą na hałdach śmieci rosnących zatrważająco szybko. Zaczynam podejrzewać, że udało się rozparcelować całą ziemię, posortować ją, rozłożyć na pierwiastki, żeby z nich produkować rzeczy. Strach zerknąć pod wierzchnią warstwę, by nie odkryć, że tylko próżnia czeka na odpadki bezładnie spakowane w jednorazowe opakowania po wszystkim, co się zepsuło lub znudziło. W powodzi rzeczy utonęli ludzie. Przestali być komukolwiek potrzebni. Czyżby nie byli już istotni?

sobota, 23 marca 2019

Pod słońce.


Pan z wąsikiem a la Salvadore Dali z niecierpliwością czochrał monitor. Przeczesywał go, jakby szukał pcheł i klął przy tym pokątnie, bo najwyraźniej telefon mu się zawiesił. Nawet, kiedy z lokalu chwalącego się nieustającą i uporczywą otwartością wyszła pani przewietrzyć bujny, ruchliwy biust nie zdołał oderwać wzroku od upartego urządzenia. Dziecię w stroju brunatnego niedźwiadka zwisało całkiem pluszowo z matczynego ramienia i tylko zdumiony błękit wielkich oczu penetrował parkowe alejki, gdzie kwitły wiosenne rośliny i życie towarzyskie. Pośpiech w parku poczuł się chyba nieswojo, bo wyszedł ukradkiem, pozwalając słońcu rozpieszczać kości zmurszałe i te całkiem jeszcze niedojrzałe. Okwiecone głogi sypną deszczem śniegu, jak tylko wiatr zajrzy w te strony. Na trawnikach fiołki przepychają się ze stokrotkami nie bacząc, że złotliny japońskie zaczynają wychylać żółte łebki choć do maja wciąż daleko. Pewnie te drobnica pochowana w trawie nie boi się konkurencji – fiołkowy aromat potrafił zagłuszyć nawet efekty całorocznego podlewania trawnika przez pieski miejscowe i przyjezdne, które po podróży musiały ulżyć pęcherzowi nie szukając intymności i zacisza. Słoneczna forsycja przycupnęła pod młodą sosną dopełniając zieleń igieł wciąż gęstniejącą żółcią. Rynek utonął w turystach i milczy stremowany wielojęzycznym zachwytem.

Pożegnanie.


Usłyszałem dość nerwowe pukanie w okno. Gdybym mieszkał na wsi, nie byłoby w tym nic dziwnego, ale tu? Na drugim piętrze kamienicy chwalącej się peselem zapisanym literami MDCCCXC? Dziwne… Podszedłem jednak do okna, bo ciekawość niełatwo nakarmić obojętnością. Na parapecie siedział szpak. Zwyczajny, epoksydowany i perłowo piegowaty, jak to szpaki mają w zwyczaju. Patrzyliśmy na siebie przez szybę, a on przechylił głowę i chyba ironicznie się uśmiechał, że taki tępy i niedomyślny ze mnie gospodarz.

- Pioooo – zagwizdał do mnie i ponownie zastukał w szybę. Otworzyłem. Ciekawości mieszczę w sobie tyle, że powinienem wyglądać bardziej okazale niż zawodnicy sumo, a jednak mieści się cała w żenująco ubogim gabarycie. Szpak przeczekał bez trwogi otwieranie podwoi, po czym odważnie wkroczył do środka. Łypnął okiem i daję słowo, że do mnie mrugnął. A potem wystartował z parapetu i zwiedził wnętrze. Kołował niczym samolot nad docelowym lotniskiem na oparach paliwa, aż przysiadł na oparciu fotela. Wzruszyłem ramionami i też usiadłem.

- Pioooo – zaśpiewał znów, więc uznałem, że się przedstawia.

- Miło mi Piotrze, jestem Michał

- Miiii, Miiii, Miii… aaaauuuu!

Zaśmiałem się i powtórzyłem pokazując palcem na niego i siebie:

- Piotr, Michał

- Piiiiooooo… Miiii….aaaau.

A potem ptak przesiadł się na stół i patrzył znacząco. Pomiędzy książką, pilotem od TV i drobiazgami stał talerzyk po jakichś herbatnikach i pusta szklanka. Aluzję zrozumiałem i poszedłem do kuchni. Przyniosłem wodę w małej miseczce i kawałek chleba. Piotr grzecznie się poczęstował, a potem usiadł mi na ramieniu.

- Miii…aaaau – potarł mnie dziobem po nieogolonym policzku i odfrunął.

Historia. Ale skoro się wydarzyła, mogła się powtórzyć. I rzeczywiście. Następnego dnia Piotr przyleciał i zapukał w okno, a kiedy otworzyłem czuł się już jak u siebie. Przywitał mnie po imieniu i sam się przedstawił. Sprawdził ,czy na stole nie znajdzie poczęstunku, a kiedy go nie znalazł, to przysiadł mi na ramieniu cierpliwie czekając. Poszliśmy razem do kuchni po wodę i chleb. Piotr znalazł gruszkę w koszyku i pytająco popatrzył na mnie. Odkroiłem plasterek i położyłem obok chleba na talerzyku. Wróciliśmy do pokoju, a Piotr posilał się niespiesznie. Znów dostałem buziaka nim pofrunął do szpaczych spraw. Trzeciego dnia byłem gotowy. Okno było zawczasu otwarte, na stole świeża woda, chleb, gruszka, trochę ziaren słonecznika, rodzynki i siemię lniane. Wszystko, co znalazłem w zapasach i zdawało mi się być dobrym dla ptaka. Nawet kaszy ciemnej i szorstkiej nasypałem, żeby Piotra przyjąć z fasonem.

Pojawił się znienacka. Korzystając z otwartego okna sfrunął niczym pocisk i miałem wrażenie, że rozbije się na mojej twarzy, ale w ostatniej chwili rozłożył skrzydła i wyhamował. Usiadł na krawędzi stołu i patrzył na mnie śmiejąc się zapewne z psoty. A kiedy zobaczył, jakie przyjęcie mu przygotowałem, stracił tę swoją niewzruszoność i aż podskakiwał z radości. Nie wierzyłem, że mały ptaszek potrafi tyle zmieścić, ale sprzątał talerzyk, aż miło. Każdy niejadek koło niego zaraziłby się entuzjazmem. Ja również poczułem apetyt widząc ten odkurzacz skrzydlaty. Przyniosłem sobie drożdżówkę z rabarbarem, a Piotr przyszedł na degustację. Wyrwał z ciasta kawałek rabarbaru i usiłował go rozdrobnić, żeby przełknąć. Udało się – dziób miał tak ostry, że mógł tatuować wzory na skórze wołowej. Nim odleciał przysiadł na popielniczce i wypróżnił się.

Potem robił to już za każdą wizytą. Z popielniczki zrobił sobie toaletę, a papierosy strącał ze stołu i usiłował je pokruszyć na drobne. Chowałem przed nim, ale niewiele to dawało. Znajdował bez pudła i szpaczymi pazurkami niszczył każdą paczkę. A potem siadał mi na ramieniu i krzyczał na mnie, aż było mi wstyd. Naprawdę mnie zawstydził. Nie paliłem, kiedy był u mnie, bo jego dezaprobata była wyraźna i nieodmiennie wydzierał mi papierosa z ręki i zrzucał na dywan wypalając w nim czarne, cuchnące dziury. W końcu poddałem się i zrezygnowałem. Została tylko pusta popielniczka po nałogu, żeby Piotr miał toaletę.

Odwiedzał mnie całe lato, lecz pod koniec września zaczął się robić nerwowy. Nie cieszyły go już nawet ulubione winogrona rodzynkowe, które jedliśmy wspólnie każdego dnia. Piotr czekał, aż umyję kiść, otrząsnę z nadmiaru wody i podam w głębokiej misce. Siadał naprzeciw mnie, na brzegu miski i częstował się wymieniając ze mną jakieś uwagi. Zdolny ptak potrafił już powiedzieć swoje imię, lekko tylko zaciągając przy samogłoskach, a nieme H w moim imieniu brzmiało w jego dziobie dość arystokratycznie. Trochę pokpiwałem, że muszę chyba zmienić imię na MIHAŁ, bo mniej więcej tak je wymawiał mój wierny towarzysz, a Piotr patrzył na mnie spod oka, czy nie nabijam się z niego nadmiernie. Wciąż robił mi psikusy nadlatując znienacka i strasząc mnie hamowaniem w ostatniej chwili. Czasami wybierał się ze mną na spacer i dziobem pokazywał kierunek, w którym chciał się przemieszczać na moim ramieniu. Uwielbiał, gdy zakładałem kaszkiet. Siadał na płaskowyżu czapki i stamtąd dyrygował niczym kapitan z mostka.

Ale końcem września Piotr stał się nerwowy i coś mi usiłował powiedzieć. Niebo nad miastem przecinały klucze ptasie wiedzione instynktem na południe. Piotr zerkał w niebo coraz częściej, aż któregoś dnia rozwrzeszczał się wniebogłosy. Stanąłem w oknie, a on, siedząc mi na ramieniu pokazywał dziobem kurz wirujący na stalowym od chmur niebie. Otarł się o mój policzek i pofrunął.

- Piiioootr! Piooootr! Miiihaaaauuu!

Piotr szybko nabierał wysokości i ledwie chwila minęła, żeby zlał się z tłem. Wielka, ruchliwa plama szpaków kłębiła się niezdecydowanie zmieniając kierunki w błyskawicznych zwrotach. Do chmary dołączały kolejne i kolejne ptaki, aż w końcu stado ukonstytuowało się i z głośnym furkotem odleciało biorąc kurs na Hiszpanię. Ostatni jesienny sobór płynął niebem gdzieś za horyzont.

- Miiiihaaaauuuu! – na pewno wmówiłem sobie, że w tym tumulcie usłyszałem wołanie Piotra. Ale tak bardzo chciałem je słyszeć, że usłyszałem – Miiihaaauuu!

piątek, 22 marca 2019

Wiadomość z przeszłości.


- Mam zbyt małe dłonie – pomyślał – zbyt małe, żeby w nich trzymać przyszłość. Wcale nie nadają się do tego, żeby chociaż myśleć o ciągu dalszym i następstwach. Ledwie wystarczają, żeby udźwignąć teraźniejszość.

Łopata z bukowym styliskiem milczała zawzięcie. Trudno wymagać czegoś więcej, kiedy buczynę ścięto wystarczająco dawno, żeby drewno wyschło na pręt o twardości żelaza. Chwycił je, chociaż obiecywał sobie odpoczynek, a jednak ogrom roboty zdawał się wymuszać na nim kopanie do utraty wzroku. Dopiero, kiedy czarne ćmy gęsto fruwały mu pod powiekami, a z czubka nosa kapał pot ciężki jak łzy nieszczęśliwego dziecka pozwalał sobie na chwilę przerwy. Okolica uspokajała się wtedy potłuczona na okruchy dźwiękiem grubego żwiru droczącego się z sercem łopaty. Hałda żwiru wciąż była wyższa od człowieka i ograniczała widnokrąg do czubka nosa i paru chmur przeskakujących bez wysiłku nad tą zawalidrogą.

Dziobnął bez przekonania czekającą na niego hałdę, a z góry hałaśliwie zaczęły się staczać różnokolorowe otoczaki. W zasadzie chyba powinien ją rozkopywać od góry, bo przecież i tak miał tę drobnicę rozciągnąć szerokim pasem w chrzęszczącą alejkę, po której żadna kobieta w delikatnych butach nie przejdzie, a i nie każdy facet odważy się skorzystać z takiej drogi. Za to każdy, kto spróbuje będzie słyszalny na kilometr i nawet głuchy pies go wykryje. Oparł nogę o stok hałdy i grzechoczącego drobiazgu przybyło. Wbił trapera mocniej i usiłował przenieść ciężar ciała, co nie było łatwe. Musiał podeprzeć się łopatą, aby z trudem wejść na niepewny szczyt. Roztrącił butami dookoła wierzchołek i przykucnął na płaskowyżu czekając, aż rumor osuwisk wygaśnie. Dopiero teraz pomyślał, że jest spragniony i powinien się najpierw napić.

Wzruszył ramionami – będzie się mniej pocił ,a napije się kiedy już zejdzie. Rozpychał hałdę ze złością, która pojawiła się bez uzasadnienia. Ani łopata, ani hałda nie mogły być winne, więc to w nim rozgorzała podświadoma frustracja i wzięła go w posiadanie. Furia rosła, a hałda poddawała się jej, gdy stękał spychając lawiny poprzez gołoborza. Z zawziętością, jakiej w sobie nie był w stanie się doszukać sprowadził górę w niziny, nim oklapł siadając tam, gdzie skończył. Góra była już smętnym rozlewiskiem kamieni, ale widnokrąg wrócił na właściwe miejsce. Tryumf codzienności. Sąsiadka z psem równie starym jak ona wracała ze spaceru i zdawała się być podobnie zasapana i do psa i do odpoczywającego po kopaniu mężczyzny. Na klonie trzepotała schwytana pomiędzy gałęzie reklamówka, jacyś chłopcy odbijali piłkę kozłując na betonowych płytach chodnika. Wiatr przyniósł gwizd szpaków i daleki sygnał karetki. Znowu ktoś wymaga wsparcia…

Znów popatrzył na swoje dłonie. Już nie były takie nieskazitelne. Nie wiedział kiedy łopata zdarła mu z dłoni pęcherze i pojawiło się osocze zbierające kurz tak dokładnie, że zatarło nawet linie papilarne. Szczęściem koniec było już widać. Teraz trzeba było już tylko rozciągnąć alejkę pomiędzy przygotowanymi krawężnikami. Szeroko, żeby nie dało się ominąć dłuższym krokiem ciągnął się pas ze trzy metry szeroki. Kamienia zabraknie na pewno, ale na dzisiaj ta hałda, to koniec możliwości. Rozciągnie i wyrówna grabiami, a reszta będzie czekała na następny transport. Brnął tą alejką sapiąc jak lokomotywa. Żwir zachowywał się niemal tak samo, jak suchy piach na wydmach pustynnych. Pętał nogi i odbierał apetyt na pośpiech. Zostawało żmudne parcie do przodu pełne dźwięków trących o siebie kamieni. Tylko styropian na szybie brzmi gorzej. No… może jeszcze dźwięk syreny strażackiej pośród nocnej ciszy i hamujący gwałtownie pociąg.

Zmierzchało. Wyrównywał grabiami drogę dla księżyca, kiedy ząb grabi zaczepił o coś schowanego pośród kamieni. Szarpnął mocniej, aż rękojeść grabi zrosił kolejnym zerwanym bąblem pełnym ciepłego płynu. Zaswędziała obnażona skóra, a na wierzch wytoczyło się coś czarnego i bezkształtnego. Schylił się, bo ciekawość wygrała ze zmęczeniem i wziął w rękę. Poczuł, jak do zmaltretowanej dłoni zaczyna się kleić wierzchnia warstwa znaleziska, więc odrzucił to z odrazą. Ciekawość musiała się poddać i rzecz zostawiła na dłoni brudne, tłuste kleksy, które zapewne zmyć będzie trudno. Wzruszył ramionami i było to wszystko, na co było go stać obecnie. Poczucie obowiązku kazało dokończyć pracę, więc wykonał ostatnie ruchy wiedząc, że jutro nie znajdzie w sobie energii. Alejka lśniła przyszłą świetnością gdy szedł do domu pod ścianą zostawiając narzędzia. Jeszcze ze trzy transporty i skończy. Fosa z kamieni na sztych głęboka zamknie się wokół domu i tylko drewniany most stanowił będzie bezpieczną drogę. Most nad kamienną rzeką, płynącą również pod nim.

Kląć zaczął dopiero wtedy, kiedy się okazało, że nie może doszorować rąk szczotką. Nawet pasta BHP, która pomaga zmyć niemal wszystko, łącznie ze strupami radziła sobie z wielkim trudem. Nie znalazł w sobie samozaparcia na tyle, żeby zedrzeć ten brud wraz z naskórkiem, więc się poddał i wytarł ręce w jakąś koszulkę przewidzianą do wyrzucenia. Kiedy siedział już ze szklanką dobrze schłodzonego piwa nawet w mroku widział plamy na ręku. Nie chciało mu się zapalać światła, więc siedział tak słuchając muzyki fundowanej mu przez nastolatkę mieszkającą po sąsiedzku. Nie znał tej muzyki, ale potrafił jej słuchać. Nauczyła go własną wytrwałością. Słuchała głośno, przy otwartym oknie, a ta jedna płyta zdawała się nie mieć końca, ani zmiennika. Nucił cicho melodię śpiewaną w nieznanym mu języku i chyba czekał na tę, którą sobie upodobał. Jeszcze dwa kawałki muszą przelecieć, zanim doczeka. Pomiędzy utworami była chwila ciszy. W sam raz na łyk piwa i wyprostowanie nóg. Na zamknięcie oczu. Zrobił to odruchowo. Nim zabrzmiały nieśmiałe pierwsze dźwięki kolejnego utworu pod powiekami zaczęło się coś jątrzyć.

Nie mógł skojarzyć co go zaniepokoiło, lecz odebrało przyjemność słuchania muzyki i radości z zimnego piwa. Gdzieś daleko pękła butelka na ulicy i ktoś bełkotliwie pomstował na szpetny los, aż zbudził jakieś ptaszysko szamoczące się teraz w ciemności. Wreszcie skojarzył – to brudne, kiedy je rzucił wydało metaliczny dźwięk. Dopił piwo, i chociaż był w samych  slipkach wyszedł przed dom. Boso. Po trawie, to nie kłopot. Gorzej, że musiał przejść przez tę świeżo ułożoną rzekę. Wrócił po latarkę i założył gumiaki stojące w szopie gospodarczej. Trudno o bardziej wyszukany strój slipki i gumofilce. Szczęściem nów zapewniał maksimum intymności, a latarką mógł oślepić ciekawskiego intruza. Nie szukał długo. Kłąb czarny i tłusty leżał nieopodal jałowca i szczęściem nie wtoczył się pod spód, bo w tym stroju zapłaciłby za każdą próbę jego wydostania krwawymi pręgami. Przezornie schwycił kłąb brudną ręką i potelepał chwilę nasłuchując. Jakaś spóźniona taksówka zakłóciła spokój i musiał powtórzyć. Nie pomylił się – coś było w środku.

Poszedł do szopy po nóż i rozcinał szmaty nasączone smołą, czy czymś podobnym. Pod pierwszą, zetlałą warstwą była kolejna. Gdy dotarł do puszki okazała się być zalutowana. Zostawił pocięte szmaty w szopie, a z puszką wszedł do kuchni. Otwieracz do konserw poradził sobie bez trudu, choć uświnił się tak, że pewnie łatwiej nowy kupić, niż stary doczyścić. Nieważne. Ze środka wypadł drobny, brązowy rulon i coś nieforemnego. Czarny od śniedzi łańcuch ze srebra dźwigał w uchwycie zielony kamień mieniący się w świetle kuchennej lampy i malujący na stole równie zieloną plamę. Rulon okazał się być papierem brązowym ze starości i kruchym. Widać było, że jest wypełniony pięknym kaligraficznym pismem wciąż doskonale widocznym. Odsunął biżuterię, zajmując się papierem. Bał się, że go połamie, więc włączył czajnik i zagotował wodę trzymając w sitku nad parą rulonik. Kiedy zmiękł wyprostował go ostrożnie i wetknął pomiędzy kartki książki podkładając miękkie serwetki. Nie mógł się doczekać, ale chciał żeby papier wysechł. Pół godziny, może godzina… Na więcej nie wystarczyło cierpliwości. Otworzył książkę gotów żelazkiem dosuszyć ten skrawek papieru. Udało się! Pismo nie rozmyło się, a kartka zesztywniała tym razem w stanie rozwiniętym.

„Gerdo. Czekam, aż wrócisz i nie tracę wiary. Los chce mnie wygnać i zapewne wygra ze mną tę potyczkę, jednak ja również wrócę, jeśli tylko zdołam przeżyć. Stałem wczoraj na moście Lessinga patrząc na Twój rodzinny dom przy Joliot-Curie 2. Oczyma duszy zobaczyłem Ciebie w oknie i wierzę, że wrócisz do mnie. Ja wciąż jeszcze mieszkam przy Żeromskiego, na rogu Kluczborskiej. I jak niegdyś mój ojciec każdego ranka siadam w kafejce na rogu przeczytać wiadomości przy kawie, patrząc nieśmiało przez witrynę, czy nie nadchodzisz. Obok Twojej piwnicy - tej, w której jako dzieci bawiliśmy się w podróże dookoła świata zostawiam dla Ciebie list. I medalion po matce, który przetrwał w naszej rodzinie od stuleci. Ty jesteś moją rodziną, choć nie zdążyliśmy wymienić się obrączkami. Należy do Ciebie, tak, jak ja do Ciebie należę. Mam nadzieję, że odnajdziesz ten medalion i mnie. Że życiowa zawierucha pozwoli nam wrócić w rodzinne strony. Twój Johannes.”

czwartek, 21 marca 2019

Na skraju zauważenia.


Sroki, siadając na czubkach drzew, usiłują je rozkołysać. Jemioły dla odmiany starają się je pożreć i to niestety skutecznie. Pomiędzy źdźbłami traw czają się zmarznięte stokrotki i podziwiają zahartowane forsycje. Czarno odziana pani pozwoliła sobie na kolorystyczną ekstrawagancję i kolorowe skarpety – jedna granatowa, a druga szara. Przez Miasto mkną kobiety z popsutym wzrokiem, lecz nawet wzmacniacze nie mogą ich nakłonić do korzystania ze wzroku i tylko ślizgają się wzrokiem po chodnikowych płytach. Na zapomnianych fundamentach, pośród śmieci, przedzierają się do życia wiosenne kwiatki. Jakiś wędkarz chłoszcze wędką nurt rzeki bezskutecznie, a woda czmycha pod mosty i w zarośniętych brzegach wiruje brunatnolica. Najadła się ziemi i mułu gdzieś po drodze i ciężko jej błyszczeć bez słońca.

środa, 20 marca 2019

Gość.


Nie miała makijażu. Nie był jej zupełnie potrzebny. Twarz miała niemal białą, a cienkie, wymodelowane kreski brwi ocieniały wielkie, smutne oczy wypełnione spłowiałym do szarości błękitem. Tylko słońce potrafiło odnaleźć w nich szmaragdowe refleksy ukryte gdzieś w zakamarkach i czekające chwil szczęścia, by eksplodować i zarazić otoczenie swoim niewymuszonym, ciepłym śmiechem. Dziwne, że nawet wargi wydawały się być oprószone siwizną, w czerwieni rozcieńczonej na granicę pomiędzy różem i fioletem, choć przecież nie było zimno. Nie tak, żeby mogły zmienić kolor broniąc się przed mrozem.

Kobieta paliła papierosa równie beznamiętnie, jak patrzyła się na ścianę. Nie wiem, co w niej widziała – zwykła, pokryta tynkiem tak dawno, że farba już się jej nie trzymała i gdyby nie graffiti wulgarne i kilka pęknięć, mętniałaby szarością do zapomnienia. Jej wzrok pasował do tej ściany, jakby pochodziły z jednego kompletu. Ściana, o którą się opierała nie była lepsza. Ona też chwile świetności miała za sobą i łapczywie spijała ciepło z kobiecego ciała. Bez końca kradła drobne ziarenka i okruszki tak niepostrzeżenie, jak tylko się da, żeby jej nie spłoszyć. O ile to w ogóle było możliwe, ponieważ kobieta wydawała się wrosnąć w ścianę dożywotnio.

Po twarzy przebiegała jakaś podskórna burza, fala tsunami sięgająca najskrytszych myśli i ledwie widoczną zmarszczką szukała ujścia i brzegu. Usta konwulsyjnie zaciśnięte pilnowały, by żadna obelga, ni słowo niedyskretne nie opuściło głowy, nie zdradziło się obecnością i nie dojrzało znaczeniem, które tak łatwo potem zdeprawować, obarczyć jarzmem winy i nimbem pogardy, jak aureolą osaczyć aż do szaleństwa. Do linczu. Pośród chłosty wielu cudzych, płonących słów tak łatwo zadzierzgnąć pętlę i stygmaty wyryć na ciele i duszy tak głęboko, że do sądu ostatecznego dotrwają, a może i mękę wieczystą przeżyją.

Papieros był zbyt krótki, nawet wtedy, kiedy podpiął się pod kolejnego i następnego. Zbyt słaby. Żar wybuchał cyklicznymi erupcjami pośród milczenia zafrasowanego, zajętego sobą, obojętnego na otoczenie. Potrafiło zignorować szczenięcą radość i nachalny wzrok nie pierwszej świeżości obejmujący jej sylwetkę niewypowiedzianą, lecz doskonale widzialną wizją śliniącą się pośród niepełnej harmonii zębów zużytych przedwcześnie. Wszystko, co wokół chciało zwrócić uwagę kobiety rezygnowało w obliczu niewzruszonej, nieskończonej obojętności. Psychiczna nieobecność zostawiła ciało wraz z jego potrzebami pozwalając mu trwać w otoczeniu odruchów i wyuczonych gestów, choć bez świadomości.

Świadomość zanurzyła się w to ciało i zabłądziła we wnętrzu nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej. Chyba próbowała wydostać się przez oczy, bo nawilgły tak mocno, że ryły bruzdy w policzkach kanciastymi, słono-gorzkimi łzami, które zdawały się krwawić, kaleczyć gładką niegdyś skórę twarzy. Płynęły meandrami nieoczywistymi, łącząc się na brodzie, żeby skoczyć w przepaść niepojętą i roztrzaskać się na kolanach, albo na czubkach butów. Te, które miały mniej szczęścia padały na podłogę wzbijając miniaturowe grzyby atomowe kurzu, a fala uderzeniowa wspinała się po łydkach jak stado czarnych mrówek wiedzionych zapachem cukru. Mogłaby stać się stalagnatem, gdyby została tam jeszcze parę tysięcy lat. Wyglądała na taką, która może poświęcić chwilę swojej obojętności, żeby uzyskać podobny efekt.

Dzień splatał godziny i minuty, nadziewał je na szpikulce wskazówek i odsyłał w historię skrupulatnie układając na półkach, jakby chronologicznie miał znaczenie ten niepojęty bezruch. Upychał sekundy i chwile, zliczał upadłe krople i oddechy, sortował i odmierzał, bo nic innego czas nie potrafił. Tylko stać obok i czekać, aż się wypełni. Aż jutro odejdzie do wczoraj, kiedyś, nigdy. A kobieta stała, jakby nie istniało żadne kiedyś – ani to z tyłu, ani z przodu. Tak stać mogą pomniki, którym nawet gołębie względy nie naruszają olimpijskiego spokoju. Tylko ten pomnik oddychał. Myślał i choć z trudem można było to odkryć, to przecież żył! Bezczynnie i bezmyślnie, ale żył.

Niewiele brakowało, a i czas zniechęciłby się widząc jak jest ignorowany, jak zbędny, ale przebierał nogami licząc, że w końcu coś się zmienić musi. Był wytrawnym „czekaczem” – potrafił zamienić drzewo w węgiel, żywicę w bursztyn, a trylobity w pokłady wapienia. Wieczne miasta w gruzy obracał i imperia niezwyciężone sprowadzał do parteru, a tych zadufków niezliczonych, których w niebyt odprowadził to i zliczyć się nie da. Czemu więc płacząca kobieta miałaby go pokonać? Całe jej życie było okamgnieniem, tylko tu, przy tym murze rozciągnęła teraźniejszość w coś na kształt nieskończoności.

Ból wymaga czasu. Dużo. Bez ograniczeń. Czas jest jednym z niewielu wspólników, których można dopuścić, ale czas musi się dostosować do potrzebnego rytmu. Wczoraj miała wybór. Być może i jutro będzie go miała. Ale nie teraz. Teraz ma swoje myśli dla samej siebie i swoje ciało pozbawione wczoraj. Brutalnie osamotnione, pozbawione treści i znaczenia. Wczoraj miała wybór i nim nastało teraz podjęła decyzję, z którą przyjdzie jej żyć. Wybrała jutro takie właśnie i nawet, jeśli była przekonana, to jednak wciąż nie jest pewna jakimi ścieżkami potoczy się los. Moneta wirowała w powietrzu, by upaść w kurz rozstajów, a grawitacja nie pozwoliła chwili na wieczność oczekiwania. Wybrała samotność.

Wczorajsze bliskości odepchnie milczeniem o tajemnicy, wspólnik już wcześniej uciekł, a ona… Postanowiła zostać sama. Podjęła decyzję. Pośród krwi i bólu. Nie chciała się dzielić. Nie umiała. Nie mogła. Nie wie. Nowe wydawało się ciężarem tak wielkim, że trudnym do udźwignięcia. Wybór? Miała? Już nie. Samotność wepchnęła się w jej ciało zanim tamto istnienie zdążyło ją opuścić. Mądrych nie było i już nie będzie. Tej samotności nie da się wyskrobać, wywabić, wyplenić. Ona tam zostanie do śmierci. Dziwne – musi się od nowa uczyć żyć, choć pozornie jest tak, jak było. A gdyby… Zawsze jest jakieś gdyby… Gdyby wybrała inaczej? Też musiałaby się uczyć. Tyle, że wtedy uczyłaby się żyć za dwoje. Samotność i tak wymościła sobie w jej głowie gniazdko wygodne. Wybrała… Samotność wybrała ją właśnie. I teraz gapi się w ścianę, bo jej się nie spieszy już nigdzie. Gapią się we dwie – ona i samotność. Tylko czas im się przygląda gryząc pazury do krwi. Ruszą się kiedyś. Zaklną i ruszą. Kiedyś…

poniedziałek, 18 marca 2019

Pod wiatr, czasem pod słońce.


Pani nie była tak całkiem niepozorna, tylko towarzysz, którego pod ramię się trzymała wyglądał niczym golem. Wszystkie wymiary miał słuszne, albo nawet monumentalne. Kolos współczesny. Myśli zaczęły wiosenne harce i zanim pani skończyła szczebiotać golemowi własne pragnienia, już widziałem ich we wspólnym łożu, gdy pośród północnej ciszy golem jedną ręką przyciąga panią nie całkiem mizerną i kolanem ją przykrywa jak własną, tym samym oddech jej odbierając bezpowrotnie. Od samej myśli mnie zatchnęło, więc poszedłem do swojej codzienności, gdzie na skraju trawników przycupnęły nieśmiało fiołki intensywnie fiołkowe i pachnące jak grzech pierworodny. Jakaś brzoza uschnięta oparła się na wiązie, topole syte jemiołowymi bombkami pękają pod wpływem wiatru, jakaś robinia sterana życiem popękała zupełnie w pasie i ktoś litościwie wypełnił ubytki pianą montażową. Pierwsze forsycje wyciągają żółte oczka w stronę kapryśnego słońca, na tawułach biało-fioletowe kulki większe niż ciemnoczerwone na irgach. Widać, że zima skromna była, skoro irgi nieogryzione do czysta. W Rzece tańczą jakieś skoczne tańce rozbrykane ryby w srebrnych kolczugach, a sroki patrzą zazdrośnie kołysząc się na wątłych szczytach drzew. W pustce gałęzi mieszkają zeszłoroczne gniazda, które lada chwila zasiedlą pisklaki. Oby tak było.

sobota, 16 marca 2019

Głód.


Chciwie uzurpuję i zawłaszczam. Wdrapuję się na piedestał, z którego dopiero co strąciłem jakiegoś nieudacznika. Z procy ustrzelony, znienacka spadł i połamał nogi. Więcej nie będzie zakłócał. Wspinam się, bo z wysokości dalej można sięgnąć – szerzej krzyknąć, wzrokiem napiętnować krajobraz aż po widnokrąg i strach wzbudzić w niezdecydowanych, zanim się zbuntują. Dziś biorę, bo ręce mam mocne, a serce bezwzględne. Zabiłem ojca, spacyfikowałem sąsiada, zdeptałem rówieśników, a starcom palce w oczy wraziłem, żeby zajęli się sobą. Skłóciłem kobiety, żeby nie umiały współczuć i rozmawiać, żeby pomawiały samice i samców, podejrzewały o niegodziwości. Stoję. Wokół wrogość. Rządzę niepewnością. Teraz ja. Nienasycony.

czwartek, 14 marca 2019

Połowy.


Zbierał niedopałki. Każdego ranka zwiedzał najbliższe przystanki i podnosił z ziemi czasem jeszcze ciepłe, albo wręcz niezgaszone papierosy dopiero co zapalone, nim nadjechał tramwaj, czy autobus i wsiadać było już trzeba. Wtedy pozwalał sobie na rozpustę i delektował się na miejscu, dopalając, aż filtr nie zaskwierczał. Nie musiał się spieszyć, gdyż konkurencji zbyt wielkiej nie miał. Rzadko kiedy jakiś pijany gość dopiero wracający z imienin schylił się, gdy nałóg go dopadł, nim wstyd sparaliżował dłonie, lecz zazwyczaj pozwolił wziąć najwyżej jednego, którym chciwie się zaciągał udając, że właśnie jemu z ręki wypadł – ten ostatni. Dla odmiany byli i tacy, co ukradkiem zostawiali na ławce pół paczki udając zapomnienie, czy roztargnienie, bo dać wprost nie potrafili.

Miał czas. Przed dziewiątą wchodził w podwórze, bo właśnie o tej porze panie z warzywniaka wyrzucały to, co nie przeżyło nocy w sklepie i z powodu okaleczonej estetyki musiały wyrzucić, żeby nie spłoszyć klientów. Zwykle pomagał wynieść stare skrzynki pełne nadpsutych, podwiędniętych warzyw i owoców, dzięki czemu nie musiał ich łowić z głębi kontenera. Nie miał świadomości, jak wiele egzotycznych owoców rośnie na świecie i czasami musiał wręcz zapytać ekspedientki, co mu się dzisiaj trafiło, bo na śmietnik wędrowały granaty i karambole, melony, avocado i sam Bóg wie, co jeszcze. Niektóre były jawnie niesmaczne, inne cierpkie, kwaśne tak bardzo, że kaleczyły język. Miękkie marchewki, czy ziemniaki z czarną dziurą pleśni wyglądały przy tym tak swojsko, że przywracały mu poczucie przynależności i odwodziły myśl, że nocą oszalał, albo że go ktoś wyeksmitował we śnie na drugi koniec świata.

Kubły też przeglądał, jednak raczej pobieżnie. Jak koneser, który wie, że rozpozna pierwszym rzutem oka okazję niesłychaną, więc penetrowanie dogłębne mijało się z celem. Ludzie starali się wyrzucać rzeczy nadające się wciąż do użytku tak, żeby dawało się je łatwo zlokalizować. Czasami tylko zdarzał się ktoś, kto opróżniał stare mieszkanie z rupieci i nie miał głowy na sortowanie, więc zapychał śmietniki jak leci, byle szybciej skończyć. Takie śmietniki warte były patroszenia. Pamiętał, jak parę lat temu znalazł klaser ze znaczkami i drugi z monetami. Nie były to żadne białe kruki, a mimo to stać go było przez parę miesięcy żywić się w dyskontach, a nie na ich zapleczach. To wtedy pozwolił sobie na szaleństwo raz jeden jedyny. Urodziny urządził sam dla siebie i postanowił zakosztować sushi. Surowa ryba? Z ryżem? Nie swojski paprykarz, ale egzotyczne wybryki zawinięte w jakieś morskie liście z zieloną pastą tak wściekle ostrą, aż mu nosem wilgoć poszła. Nie do końca rozumiał, czym zachwycają się ludzie, jednak nie żałował. Skoro dla zdrowia konsumował kumkwaty i liczi, to od święta mógł degustować surowiznę. Nie takie rzeczy jadał, więc obaw nie miał żadnych.

Ktoś właśnie dzisiaj deski podłogowe wyrzucał. Jakiś głupek. Nie poznał, że to czerwony modrzew? Sezonowane na podłodze ze sto lat chyba. Owszem – z jednej strony miały na sobie gruby kożuch olejnej farby w tak wielu kolorach, że przekrój przypominał wstęgi agatów, ale dolna strona była czysta. Oczywiście – nie licząc sterczących gwoździ, pośród których były prawdopodobnie jeszcze ręcznie kute, z kwadratowym łebkiem. Część połamał z niecierpliwości i pośpiechu, ale przecież to wciąż sezonowany modrzew. Zanim skończył wynosić już wyciągał całe deski, a nawet te złamane na pół. Całkiem niedaleko wciąż prowadził warsztat stolarz, który pamięta, że meble robi się z drewna, a nie z trocin. On podrzuci parę groszy, nawet, jeśli te deski takie pokaleczone. Może nawet więcej niż parę. Spokojnie – otwiera dopiero o dziesiątej i można być pewnym, że nie zejdzie wcześniej do warsztatu. Potem… Pewnie kawę będzie pił głaszcząc schnące drewno i sprawdzając gładkość desek. Wtedy można przyjść z kawałkiem tej podłogi, a kiedy stolarz się namyśli, to pożyczy wózek i przywiezie resztę. Uda się. Stolarz suszony modrzew doceni pomimo wad.

Tymczasem słońce zajrzało już w te zakamarki i zlizywało wewnętrzne elewacje z conocnej wilgoci. W to podwórko wilgoć zagląda jak do studni i nie potrafi się wydostać. Dopiero słońce, jeśli jest, potrafi ją wysuszyć, żeby odparowała. Niewiele to pomaga, bo wraca każdego wieczora i jeszcze brud z nieba ściąga. Kiedyś tu spał niedaleko śmietników, ale zrezygnował. I to nie szczurze wycieczki po nocach go spłoszyły, tylko właśnie ta wilgoć. Jakby spał przy górskiej rzece, która rozbija się na kamieniach i zakrętów nie wyrabia. Budził się mokry i skostniały nawet w środku lata. Teraz sypia na zarośniętym wysypisku śmieci. Niedaleko. Na szczycie porośniętym chwastami po pępek, pomiędzy samosiejkami brzóz i osik zaczęły rosnąć też szlachetniejsze drzewa, przydając cienia i opału. Znosił w mozole pustaki, deski, kawałki linoleum i wszystko, co znalazł pośród śmieci. Ale zbudował. DOM.

Nie jest bezdomny, bo ma dom. I choć architekt wyśmiałby go nawet ten, który wciąż nie ma uprawnień, to jednak zbudował. Bez całej tej drogocennej wiedzy i doświadczenia. Jest właścicielem domu z ogródkiem. A nawet ogrodem. Angielskim. Takim, który nie wymaga ogrodnika. Wiosną próbuje nawet sadzić jakieś warzywa, żeby mieć na czarną godzinę, jak warzywniak zlikwidują, albo przebranżowią i zaczną handlować terakotą. Kąpielisko nad rzeką zarosło trzcinami, nenufary rozsiadły się dostojnie na talerzowatych liściach i tylko łabędzie rozpychają się patrząc z góry na kaczki. Ale kąpać się da – pod czujnym okiem zniesmaczonej czapli. Coś jej płoszy, czyli jakieś ryby pewnie tu są. Nie ciągnęło go wędkarstwo, jednak po kilku trunkowych wędkarzach dorobił się i sprzętu. Kiedy nie miał ochoty na spacery po mieście, siadał nad brzegiem i usiłował skupić wzrok na spławiku. Jak zwykle nieskutecznie, bo to zajęcie wymaga zbyt wiele samozaparcia. On wołał obserwować lot myszołowa, albo choćby ważki. Trochę nawet zapomniał jak smakuje ryba. Tamto sushi się nie liczy. O nie. To zupełnie inna bajka. Może dziś spróbować? Sięgnął do kontenera i wyjął pół bochenka chleba w plastikowym worku. Jak znalazł. Może dziś złapie pierwszą w życiu rybę. Ogień chętnie ją poliże.

środa, 13 marca 2019

W przelocie.

Bladolice dziewczęta o martwych twarzach niosą swoją niewątpliwą urodę do raczej ponurej codzienności. Pani o biodrach tak szerokich, że można na nich budować niejedną przyszłość patrzyła niemo na wskroś przechodniów, a jej buzi wciąż brakowało jednego wymiaru. W przejściu podziemnym natknąłem się na kobietę, która miała fryzurkę jakby ułożoną z gałązek tamaryszka i zafarbowanych miedzianą farbką. Nawet ze sporej odległości zdawały się być bardziej miękkie od chmur okupujących niebo nad Miastem. Do magnolii, wierzb i klonów dołączają modrzewie sącząc młodziutką zieleń niepostrzeżenie. Za to krzewy szaleją już na całego i niemal słychać, jak śpiewają własną radość. Rzeką spławiają się gałęzie i deski. Faszyna? Natura wzmacniać będzie brzegi? Bobry siedzą cicho w podtopionych chałupach i udają, że to nie ich sprawka.

wtorek, 12 marca 2019

Filozoficznie.

Pani na przystanku mogła włosami bez najmniejszego wysiłku łaskotać się w nerki, a przycięte je miała równiutko, jak od linijki. Patrzyłem zastanawiając się, do czego taki przymiar można wykorzystać, kiedy uderzyła mnie myśl, że to fałszywa blondynka. Podniosłem wzrok i znalazłem ich więcej - byłem otoczony nieprawdziwymi blondynkami i pozornymi rudzielcami. Wiarę w naturę przywróciła mi szatynka, o przyciemnionej cerze i dłoniach podrapanych prywatnym kotem, lecz o włosach tkniętych chyba tylko pędzlem natury. 
Jakiś pan beznamiętnie wiózł na wózku kartony pączków jak dla plutonu wojska, więc może ma dzisiaj urodziny i chce poczęstować pół Miasta słodkościami. Zdecydowanie nie zmieściłem się w wyróżnionej połowie, gdyż minął mnie nie zaszczycając nawet spojrzeniem. Podobnie jak sroka, która leciała skokami, jakby miała czkawkę - może przytłaczały ją bruzdy chmur kosmatymi zwałami zalegające na niebie. Ciekawe, co można na nich posadzić, bo zapewne nie szparagi.

poniedziałek, 11 marca 2019

Siewca.


Patykiem w piasku topię sekrety. Słowa niedokończone, schwytane za połę, gdy już chciały wyfrunąć beztrosko w świat. Takie niedojrzałe i bezbronne, jak nastoletnie dzieciątka, którym wydaje się, że mądrość dojrzewa błyskawicznie, kiedy wzrostu przybyło, bo przecież bliżej Boga ta głowa i myśli bliżej słońca, więc czasem nawet policzki się rumienią od tych myśli tak bardzo dojrzałych. Dorosłych.
Topię słowa, które uciec mi chciały pochopnie, bezwstydnie, żałośnie może nawet? Suchym patykiem wciskam je w wilgotny piach, zasypuję jak kot, czy pies. Niech zostaną tam, gdzie nie zrobią nikomu krzywdy. Może z czasem nabiorą znaczenia i zakwitną czymś, czego warto będzie słuchać.

Niezdecydowanie.


Rzeka występuje z brzegów - to niechybny znak, że zima spływa już z gór. Krzewy zielenią się, bo one zazwyczaj są mniej rozważne niż drzewa, wśród których magnolia jest największym narwańcem i z pierwszym słońcem pęcznieje w pąkach tłustych i nabrzmiałych eksplozją, która tuż-tuż. Dziewczątko w minispódniczce własne kolana oszukuje, że to nie grad pada, lecz styropian z właśnie ocieplanej elewacji się zsypuje. Kto o poranku piwa nie zdążył wypić, teraz nadrabia stojąc na moście pomimo wiatru, strącającego z drzew wielkie kule jemioły o mlecznych owocach. Kaczka ucieka przed kaczorem, lecz nawet frunąc ogląda się, czy nazbyt intensywnie sobie nie poczyna, bo kontrkandydata nie widać. Kormoran usiłuje wypatrzyć w mętnym nurcie coś jadalnego, a wrony przestępują z nogi na nogę, bo balustrad metalowa nie chce być cieplejsza, choć grzeje ją tyle wytrwałych, pierzastych stworzeń. Słońce przepycha się z chmurami ze zmiennym szczęściem. Dzień czterech pór roku. Garść wróbli chichocze w zaroślach i jeden drozd zerka na nie, jak troskliwy, starszy brat. W taki dzień kałuże nie potrafią utrzymać kształtu, bo samochody nie pozwalają na stabilizację i rozchlapują je w nieskończoność. Niektórym udaje się usiąść na kolana przechodniów i zagrzać się chwilę, choć w otoczeniu bardzo soczystych komentarzy.

niedziela, 10 marca 2019

Noblesse oblige.

Zachęcony brakiem rozsądku postanowiłem dzisiaj wydać przyjęcie. Awangardowe, bo bez okazji. Można powiedzieć sarmackim zwyczajem, że okazja zawsze się znajdzie, jeśli odpowiednio głęboko zajrzeć do kieliszka. A takowe miałem. Weteranów, którzy przetrwali pospolite ruszenie, potop szwedzki, Wiosnę Ludów, Jesień Średniowiecza, Zimę Stulecia i Lato Muminków. Pancerne szkło z dnem solidnym, wytrwale kolaborującym z grawitacją. Komu sił zbrakło by dźwignąć – znaczy pijany był na gładko i uśmiechem mógł smarować firmament leżąc i gaworząc beztrosko z chmurami, albo z bezdomnymi pająkami zwiedzającymi piwniczne okienka w nadziei na spotkanie prokreacyjne lekko tylko zahaczające o mezalianse, lub niewierność jednostkową.

Przyjęcie, jak powszechnie wiadomo, zaczynać należy od gości. Trudno podejmować samego siebie, bo ten drań na ogół odmówi, przedkładając piwko przed monitorem nad oficjalną biesiadę, albo przylezie w wyświechtanym dresie i drapiąc się po kieszeniach niedwuznacznie zdryfuje ręką w kierunku osi pionowej wyznaczonej kręgosłupem, jednocześnie paluchami drugiej wybierając na stojąco co lepsze kąski z talerzyków, a resztę zostawi na pastwę much. Dla takiego obdartusa, to nie chce się szykować wykwintności, ani świątecznego obrusa zdejmować z pawlacza. Wystarczy usychająca w zapomnieniu kiełbasa toruńska marznąca w lodówce od tygodnia i osierocona resztka sera, który za chwilę zacznie być twardym i mieć fakturę przypominającą dno wyschniętego jeziora lizanego słońcem bez końca.

Taktycznie zacząłem penetrować listę kontaktów poczynając od żeńskiej części ludzkości, jako bardziej wybrednej i wymagającej odrobiny więcej czasu na podjęcie decyzji, tudzież dobór makijażu stosowny do koloru zasłon gospodarza, bo na poszetkę towarzysza nie ma co liczyć. I tu dramat, gdyż zasłony… Cóż… Kurz niczym szarańcza obsiadł je i miały barwę wiśni, wracającej pieszo autostradą z Niemiec do Polski na wakacje. Nie byłem pewien, czy uda się do nich dobrać cokolwiek. Negocjacje trwały do południa zanim skład się ukonstytuował, a warunki brzegowe wykluczyły spore zagony hipotetycznych uczestników z listy adresowej pozostałej części świata. Zasłony zresztą również zostały wykluczone i skazane na utopienie w kąpieli z chemicznie wyprodukowaną trutką. Do świąt daleko, ale może pranie będę miał z głowy, jeśli przetrwają.

W ekspresowym tempie wyssałem kurz z dywanów, parapetów i kto wie skąd jeszcze, z lekkim niepokojem zerkając na brzuszek odkurzacza, czy przypadkiem nie osiągnie masy krytycznej i nie zacznie się spontaniczna reakcja łańcuchowa zakończona nuklearnym grzybkiem trudnym do skonsumowania. Gdy lęk opadł do poziomu akceptowalnego społecznie wytaszczyłem stół w centralny punkt salonu i rodowe srebra czyściłem beznamiętnie, jakbym kartofle obierał dla plutonu wojska. W zlewie dyskretnie miękła porcelana, żeby odzyskać kolory i nasycić motywy roślinne wilgocią, bo kiedyś trzeba jej użyć wreszcie, aby uzasadnić ekstrawagancję posiadania takowego luksusu. Obrus sfrunął z pawlacza niczym gołąbek i przysiadł na stole. Sam sobie hołd złożyłem, że po świętach czym prędzej wywabiłem plamy po barszczu i innych ekscesach, zanim wyżarły w nim dziury. Zabytkowy był - prawie tak bardzo jak stół. Udomowiony obrus rozsiadł się i kokosił, szukał idealnego miejsca. To przez babcię, która go rozpieszczała i czułymi dłońmi, co do milimetra układała na tymże stole, żeby spasować te dwie połówki jabłka, te turkaweczki sobie przeznaczone. Teraz musi sobie radzić sam, ale czyni to wybornie i z wprawą sugerującą coś więcej niż płytką potrzebę chwilowej wspólnoty.

Ze szkłem poszło mi szybciej, gdyż ono, jako używane częściej, nie wymagało zabiegów specjalistycznych. Stół wreszcie przestał się skarżyć na nagość i ubóstwo, choć pustostany szkieł wyglądały posępnie. Dla skupienia podrapałem się po głowie, szukając inspiracji, żeby tę pustkę wypełnić nietoksycznie i bezgrzesznie. Kwiatek z okna zdjąłem, żeby cokolwiek się w szkle przeglądało i wraziłem wraz z doniczką na środek, gdzie i tak nikomu nie chce się sięgać. Od razu szkło zaczęło dywagacje kolorystyczne i przedrzeźnianie, naśladowanie, wygłupy – impreza się zaczęła. Karafki z winem przydały radości, choć i one rozglądały się za jakąś przekąską. Przecież nie podam lodu, a tylko lód posiadam w lodówce w ilościach wystarczających. Świece. Koniecznie świece, żeby spotkanie na wstępie nabrało rysów szlachetnych, które później będzie można strącić w otchłanie i czeluści, jeśli zdarzy się nadużycie. Po kozacku – jak spadać, to z wysokiego konia, a nie z poziomu rynsztoka na drugi bok się obracać niczym kotlet podczas panierowania.

Przyszła pora się wynurzyć i odświeżyć zapasy. Gdyby nie skład mieszany wystarczyłoby w najbliższym markecie profilaktycznie kupić trochę chipsów, orzeszków, parę pęt kiełbasy, albo zgoła pizzę zamówić telefonicznie, gdy żołądki się rozśpiewają. W obliczu subtelniejszych jednostek coś podobnego było nie do przyjęcia. A przecież ma być przyjęcie. Czyli warzywniak. Warzywniak zawsze jest mile widziany, bo piękniejszy fragment istnienia wyczulony jest na organiczne (znakomite słowo niewiele mające wspólnego z organami, czyli kulinarnie rzecz ujmując podrobami) pokarmy i jeśli nawet nie przyłącza się do ruchów społecznych promujących roślinną dietę, to bezwzględnie zwalcza plastik lub własną cielesność – podobno rozpasaną i nadmierną w biodrach. To w ogóle możliwe? W biodrach? Tylko w przypadku, gdyby krzesła pochodziły z chińskiego przedszkola, ale ja mam krzesła z epoki. Tych numerowanych namiestników, którzy wyłącznie żarli i spali, więc i siedziska mieć musieli godziwych rozmiarów.

Ze sklepu wyszedłem, jakbym wozem drabiniastym z dożynek wracał. Wiechcie i pęczki, worki, woreczki, siaty i luz katulający się w ich obrębie, sprawdzający, czy istnieją ewolucyjne ograniczenia dla międzygatunkowego potomstwa. Milion kolorów, nazw chyba jeszcze więcej, szczęściem stół duży i pomieści, gdy się skroi, obierze z łupin i skór, albo wysmaży z nich wodę. Siateczka z mięsnego przy tym zielonym stogu wyglądała tak żałośnie, że trzy razy wracałem da kasy, bo mi było wstyd. Gdzież tu parytet? W końcu zabrakło mi rąk, a bezdomne psy odprowadzały mnie wzrokiem tak pełnym nadziei, że musiałem wzbudzić w sobie nieznane mi dotychczas pokłady asertywności. Drugim rejsem zabezpieczyłem płyny z gatunku skazanych na reklamę po godzinach oficjalnej aktywności nieletnich, przez co tak na prawdę dorośli żyją w nieświadomości nowinek z pogranicza świata spirytualiów i muszą dokształcać się analizując zawartość kubełków po młodzieńczych imprezach.

Kuchnia skurczyła się, a lodówka wybrzuszyła ze wzruszenia. Dawno nie zagraciłem jej po kres wyporności. Butelki są odporne na zgniatanie tylko do pewnego stopnia, a zawierają treść na tyle gorącą, że trzeba podawać ją schłodzoną, żeby dojrzewała dopiero po przełknięciu, najlepiej w głowach konsumentów. Większość zieloności musiała zostać na wierzchu. Przetrzebiłem stóg tnąc i siekąc sałatki, gulasze i surówki. Sukcesywnie wynosiłem do salonu, aż stół zaczął wyglądać, jakbym obsadził go żywopłotem. Gdzieś pomiędzy michami zielska nieśmiało czaiły się ubożuchne plasterki wędlin, kiełbasy łypały strwożonym okiem, czy w zaroślach nie siedzą głodne gawrony, a serom rosły dziury w sercach, gdy przeliczały krzesła spokojnie czekające na gości. Może chciały zniknąć? Samounicestwić się dojrzewając do dziur totalnych?

Nie było czasu na filozofię, bo przecież ciasta (rany boskie – zapomniałem o ciastach, chociaż dla ciast też niektórym trzeba alibi, żeby w ogóle mogły zaistnieć na stole, bo przecież dieta i cukier i w ogóle – przede wszystkim i w ogóle) Coś się dusiło po dwakroć, w wersjach wolnych od mięs i zajętych przez takowe, coś pociło się i dyszało w piekarniku, więc błyskawiczna eskapada do cukierni po pokusy tłuste od kalorii, kolorowe tak, że natura ze wstydu poszarzała. Podejrzewam, że nie byłbym w stanie zdefiniować nawet ćwierci kolorów. To wyzwanie, któremu niekoniecznie sprosta żeńska część przyjęcia i jeśli nie zechcą ich zjeść, to może chociaż pobawią się w rozpoznawanie. Wreszcie patera zaczęła się rozpychać na stole, jakby to ona miała problemy z biodrami, co nie przeszkadzało jej absolutnie szukać eksponowanego miejsca z daleka od pazernych łap spragnionych cukru. Doniczka przegrała i kwiat wywędrował na parapet z ledwie widoczną ulgą. Puste kieliszki potrafią się nieźle naigrawać z ziemiaństwa.

Noże zmęczone nadużywaniem spały w zlewie, wraz z deskami, patelniami, zbędnymi talerzami, i pośród wszelakich ochłapów i okruszków. Zasadniczo śmietnik rozplenił się po całej kuchni, chociaż przyjęcie się jeszcze nie zaczęło, więc należało zacząć sprzątać – obłęd – sprzątać przed przyjęciem, lewą ręką mieszając przy tym powstające nieustająco dania gorące. Czas realizował jakieś kaprysy związane z teorią względności i połykał godziny, jakby to były kwadranse, a ja w pocie czoła trwałem na kulinarnym froncie poświęcając się mu bez reszty… No dobrze – każdy wie, że nie da się gotować bez testowania. Prawa autorskie i pokrewne wkładają w ręce narzędzia, choć nie wspominają, jak łapczywie można ich używać i ilu procent sięgnąć może twórcza degustacja, w celu zapewnienia posiłkowi boskości. Wreszcie przyszedł ten moment, że definitywnie skręciłem kurki kuchenne.

Usiadłem na pobojowisku, żeby odsapnąć po udanym zabiegu, łykiem mokrego się nawilżyć, choćby to woda z akwarium być miała i zastanowić się o czym zdołałem zapomnieć. Podparłem brodę ręką i okazało się, że o goleniu zapomniałem na pewno. Zwlokłem się z krzesła, by pójść do łazienki, kiedy zabrzęczał dzwonek. Goście. Już?! Zegarek bezwstydnie zatrzymał się na ustalonej godzinie, żeby żaden z nich się nie spóźnił. Pewnie dlatego tak gnał od południa. Mechanicznie otworzyłem drzwi, zapraszając do wnętrza. Ocknąłem się z czasowych deliberacji, gdy usłyszałem chóralny śmiech. Lustro z dziką radością zwróciło mi w miarę rzetelne odbicie. Ubrany byłem w półbuty, skarpety i fartuszek ozdobiony dopiero co zakończoną działalnością. Zapewne nie całkiem po sarmacku.

sobota, 9 marca 2019

Jednorazówka.


Patrzyłaś i ukradkiem mnie czytałaś, jakbyś odwracała strony irytującej książki. Pobieżnie, byle jak, szarpana nerwami w zagryzionych wargach, szukająca zakończenia, które miałaś już gotowe w głowie i czekająca na nieuchronne. Niemal czułem, jak wdzierasz się pod marynarkę i sprawdzasz materiał koszuli, poprawiasz węzeł krawata prostując mikroskopijne zagięcie i palcem liczysz zapięte guziki. Przy tym na wysokości piersi zabawiłaś dłużej kręcąc opuszkiem palca wskazującego dookoła, żebym nie mógł cię zignorować, jednak kiedy zerknąłem – odeszłaś kryjąc się za wielką rośliną doniczkową i grupką rozgadanych ludzi ośmielonych drinkami tak wymyślnymi, że nie mogły być dla nich naturalnością. Z rumieńcem?

Starannie zaplanowanym przypadkiem przeszłaś mi za plecami, kiedy zajęty byłem wyławianiem jakichś przekąsek stojących na szwedzkim stole, a twój ruchliwy nosek zapoznawał się z otaczającą mnie aurą. Może nawet oparłaś się wzrokiem na moich pośladkach, bo jakoś zabrakło mi śmiałości i dłoń mi drgnęła i na deskę serów potoczyła się oliwka faszerowana czymś pikantnym. Zabawne – pomyślałem, że to kostka do gry i wskaże mi mój ruch. Zatrzymała się wsparta o jakiś pocięty błękitnymi żyłami ser łypiąc na mnie czerwonym wzrokiem – jeden! Obróciłem się, ale ciebie nie był już za plecami. Stałaś gdzieś koło bufetu i tym samym palcem od guziczka pokazywałaś obsłudze z jakich owoców sok maja wycisnąć do twojego pokala. A potem bezwstydnie wsunęłaś czubek tego palca w usta i popatrzyłaś na mnie, jakbyś podjęła decyzję.

Nie miałem prawa ustać z daleka. Nawet, kiedy oliwkowa kostka pokazała zaledwie jedynkę – to i tak więcej niż mogła. Cofnęłaś się o pół kroku, robiąc mi miejsce tuż obok siebie, a ja musiałem jeszcze wystukać rytm na polerowanym kamieniu. Wydłubałaś mnie z tłumu i musiałbym od podłogi nauczyć się niewzruszoności, żebym mógł zostać przy przekąskach. Twój wzrok wciąż przekradał się pomiędzy dzielącym nas tłumem ludzi rozochoconych już dawno rozpoczętym wieczorem. Zjonizowałaś powietrze między nami i wpiłem się ustami w ścieżkę namalowaną wzrokiem idąc w twoją stronę najkrótszą z dróg. Delikatnie odsuwałem z drogi chybocących się niepewnie gości, rozentuzjazmowane panie, przemykałem pod uniesionymi nad głowę tacami pełnymi kieliszków czerwonego i białego wina, z których ktoś mający poczucie humoru ułożył japońską flagę rozdrapywaną mimochodem w trakcie kelnerskiego spaceru poprzez salę bankietową.


Z talerzykiem pełnym kolorowych szaleństw płynąłem kolizyjnym kursem wprost na latarnię morską twojego spojrzenia poszatkowanego rzęsami na spaghetti. Rozszczepiałaś światło? Dzieliłaś mój obraz na wstęgi cieńsze od kartek papieru? Kiedy miałaś już pewność, że nie zawrócę, przesiadłaś się wzrokiem gdzieś, gdzie mogłaś udawać obojętność i znudzenie. Już wygrałaś i wiedziałaś o tym doskonale. Byłem twój, jak tuńczyk na wielkim haku, który szarpie się w konwulsjach bezskutecznie usiłując odzyskać właśnie traconą wolność… Ja… nawet się nie szarpałem. Rozedrgany tłum tracił istotność z każdym krokiem, aż przestał zakłócać obraz i stał się tłem – roześmianym, hałaśliwym i obojętnym. Popatrzyłaś na mnie, jakbyś pierwszy raz mnie widziała, a moja zbaraniała mina poprawiła ci humor tak dalece, że zaśmiałaś się głośno. Niezłośliwie, serdecznie, ale spiekłem raka niczym sztubak. A ty sięgnęłaś po talerzyk i wyłuskałaś dla siebie coś kolorowo nadzianego na wykałaczkę.

Słowa życzliwie obojętne, pozornie bezinteresowne, w podtekstach i niedopowiedzeniach zaplątane bardziej niż ścieżki podniebnych szpaczych ławic krążyły gdzieś między nami wypełniając przestrzeń komunikacyjną i wykluczając otoczenie. Ignorowani przez świat wspomagany promilami trwaliśmy przy barze chyba ku niezadowoleniu barmana, bo nie zamawialiśmy. Popatrzyłaś na mnie intensywnie, jakbyś chciała przedrzeć się przez ogładę i dotrzeć tam, dokąd nie wpuszcza się obcych. Nie wiem, co znalazłaś, ale kiwnęłaś głową na barmana, żeby podał butelkę czerwonych winogron i dwa kieliszki na wysokiej szpilce. Wkładałaś mi w ręce szkło, po czym bez zażenowania wsunęłaś mi rękę pod ramię.

- Odprowadzisz mnie dziś… do świtu.

Łatwo dywagować o zasadach, o konwenansach i wychowaniu, kiedy nie ma pokusy. Noc była krótka, lecz stratowała wszelkie zasieki granice i tabu. Czas oszalał. Zapomniane wino oddychało tak intensywnie, aż skisło zlekceważone kompletnie, a kieliszki rozdzwonione pustką podglądały nas bezwstydnie na ścierpniętych nóżkach z hotelowej szafki nocnej. Podłogi chaotycznie wyścielone porzuconą garderobą pozwalały stopom uniknąć kontaktu z zimną podłogą, gdyby ktokolwiek chciał sprawdzać jej temperaturę. Ale nie chciał. Ściany nawykłe do słuchania dyskretnie milczały pochłaniając dźwięki, aż zasnąłem piegowaty od potu i z uśmiechem, w którym wymieszało się tak wiele uczuć, że wydłubać z nich jedno zdawało się niemożnością.

Słońce pukało już niecierpliwie w okna i szukało szczelin w gęstej tkaninie rolety, żeby wśliznąć się do środka i zaspokoić ciekawość, gdy otworzyłem oczy. Leżałem na wznak, odkryty i nagi. Bezbronny niczym meduza na piasku, a ty podparta na łokciu zwiedzałaś zakamarki mojej cielesności nie tylko oczyma. Bez zakłopotania spojrzałaś mi w oczy i palcem zamknęłaś mi usta, żebym nie skaleczył chwili pochopnym słowem. Milczałem. To łatwiejsze niż usiłować coś rozsądnego sklecić w naprędce. Nie jestem zbyt błyskotliwy, więc mogłem tylko zepsuć poranek. Skąd wiedziałaś? Czyżbym był aż tak przewidywalny? Paznokciem malowałaś na mojej piersi tajemną cechę, jakbyś mnie oznaczała piętnem własności, a ja pod wpływem pieszczoty poczułem budzące się ciało. Wzięłaś je patrząc mi w oczy i przytrzymując moje dłonie na prześcieradle, żebym ci nie przeszkadzał. Poddałem się twojemu rytmowi i spętany wzrokiem nie miałem siły oderwać się od twojego spojrzenia, które kryło się już we mgle, kiedy krzyknęłaś zalewie odrobinę powstrzymując emocje.

Zaplątany w twoje ciało wciąż patrzyłem ci w oczy. Ekstazą wygrawerowałaś mi na piersiach płytkie, punktowe rany od paznokci podbiegające z wolna drobną, połyskliwą kroplą krwi. Więc jednak – byłem twój! Uniosłaś biodra tylko po to, żeby opaść znów na mnie i w rosnącym cyklu powtarzałaś próby. Nasze oczy zaplotły się chyba dożywotnio. Oddechem prześcignąłem już własny puls i tempo twoich bioder, a oczami spiłem mgłę z twoich i teraz już bez wzroku, zapodziany w niezbadanych krainach czekałem na krzyk, który nadejść musiał. Nie ten, który towarzyszy rollercoasterowi, gdy kolejka spada z wysokości budząc uśpione lęki, lecz ten, który dostałem od ciebie przed chwilą.

Krzyknąłem. Ostro, krótko i zwiędłem, jakby nagle wszystkim mięśniom puściły zaczepy. Jak przez mgłę, słyszałem, że bierzesz prysznic, patrzyłem jak schylasz się szukając własnej garderoby, pomogłem zapiąć suwak od spódnicy. Słuchałem, jak zastukałaś obcasami, żeby w łazience choć cieniem makijażu twarz otulić i usiadłaś na skraju łóżka. Pocałowałaś mnie lekko w policzek zostawiając smugę czerwieni niedoskonale naśladującą twoje usta i znów palcem powstrzymałaś moje słowa.

- Widziałam cię w marynarce i nagiego. Nie wiem, czy chcę cię widzieć w dresie, albo drelichu. Nie wiem, czy chcę oglądać cię w mojej kuchni… Może kiedyś mnie przekonasz, ale na pewno nie dziś. Do widzenia.

I poszła pokazując mi trzymaną pomiędzy palcami moją wizytówkę.