piątek, 30 listopada 2018

Roszady towarzyskie.


Pan postanowił uwolnić samotność ode mnie i czynił to z niebywałą determinacją. Prawie niezauważalny błąd taktyczny spowodował, że odrobinę mu nie wyszło na początek, gdyż nim się przysiadł, samotność podkuliła ogon i piszcząc cichutko umykała szybciej, niż ja byłbym w stanie uczynić. Zdawało mi się, że wskoczyła mimochodem na kolana starszej pani dwa stoliki dalej i głowę zwiesiła jej na piersiach chlipiąc żałośnie. Pan, niczym nie zrażony absolutnie, ze świętym spokojem kontynuował misję uwalniania samotności ode mnie i chyba nie spostrzegł, że zadanie zakończyło się spektakularnym sukcesem nim rozpętał wyrafinowaną ofensywę.

Pani tymczasem chyłkiem strąciła samotność na tak zwany „zbity pysk”, czyli na podłogę, a jej partner wracający nieprzypadkiem z toalety, poprawiając bogatą zawartość spodni, nadepnął jej na ogon, zupełnie nieświadomy dramatu rozgrywającego się poniżej jego prężących się walorów natury… hmm… naturalnej. Szykanowana i lekceważona samotność piszcząc w niebogłosy pobiegła dalej, aż schowała się w kieszonce marynarki pana, którego ciało ominęło miękkim łukiem nawet sugestię prężenia się czegokolwiek, wykonując niespiesznie skomplikowaną etiudę ku czci lekceważonej nieważkości przy barze, pod wpływem której butelki wypełniające ścianę zdawały się ulegać cudownemu rozmnożeniu, choć ściany nie przybyło ani o centymetr kwadratowy. Barman dopiero oswajał się z myślą, że barowy stołek jest okupowany przez kobrę pozbawioną jakiegokolwiek kręgosłupa i ta kobra (obecnie wspierana żywo przez samotność) usiłuje go zahipnotyzować nie czekając na dźwięki fletu.

Samotność źle się czuje bez towarzystwa, a panu przy barze było ze wszystkimi po drodze i z doskonałą obojętnością skonkludował z kim popełni kolejny, nieostatni dziś toast, zanim zaprosi samotność na nocleg w jakiejś perfumowanej uryną przechodniej bramie, albo zgoła na łonie natury, gdzie ułożą swoje członki rozkoszując się delikatnością wypielęgnowanego, parkowego trawnika przetykanego czarnymi perłami powołanymi do życia energią psiej przemiany materii. Dostałem ironicznego buziaka na pożegnanie, a potem samotność totalnie mnie już ignorując założyła nogę na nogę i poczęła wdzięczyć się do chwilowego narzeczonego krygując się z lekka, gdy przyszło wybierać pośród rozmnożonych nieoczekiwanie butelek drinka z obowiązkową słomką, parasolką, oliwką, wisienką, albo kostką lodu.

Nie poradzę, że mam taki talent uboczny, nienachalny, łatwo pomijalny nawet przy namolnej i bezwstydnej autokreacji. Jestem łatwo znajdowalny, przysiadalny, jakbym był przeciwnym biegunem, czy też mityczną, drugą połówką jabłka. Rozsiewam feromony towarzyskie i wysyłam zaproszenia do wszystkich osób, które potrafiły nawilżyć własną elokwencję do tego stopnia, że posługują się językiem z lekkością motyla, a słowa trzepoczą im w ustach, nie chcąc opuszczać bezpiecznej przystani i dopiero soczyste przekleństwo potrafi oderwać ich pazurki od kubków smakowych pokalanych przez gospodarza środkami dezynfekującymi nawet te rany, które mogą się pojawić następnego ranka. Zastanawiające, że feromony nie dosięgają płci przeciwnej, jakbym miał skazę, albo ukryte preferencje mniejszościowe.

Pan drżał niczym swobodny elektron, który wykrył w mojej powłoce walencyjnej zgodę na niego, a może tylko brak protestu i usiłował się wpasować na orbitę, żeby nie wytrącić z niej zbyt wiele okruchów, co mogłoby się zakończyć reakcją łańcuchową, zakończoną wykopem bramkarskim w zaułek pamiętający już tak wiele parad, że potrafił aproksymować krzywą balistyczną i z wrodzoną chyba złośliwością zaproponować lądowanie na kant krawężnika, lub wyszczerbiony na ostro ząb z kociego łba, wkładając ów pod tkanki dotąd miękkie. Językiem przeprowadził błyskawiczną inspekcję uzębienia i najwyraźniej usatysfakcjonowany wynikiem zaproponował mi uśmiech, przy którym gwiazdy bledły ze wstydu i mizerii. Jak się okazało później język stanowił narzędzie poznawcze wyspecjalizowane nawet bardziej niż u węży. Demonstracja stomatologiczna, jako preludium do pieśni powitalnej, nie była najgorszym z możliwych rozwiązań, a moje przeświadczenie o nieuchronności ciągu dalszego rosło w siłę. Jak nie wierzyć w determinizm zdarzeń, skoro życie hojną ręką sieje wciąż nowe wariacje na temat mojej społecznej użyteczności. Szalet miejski i śmietnik na deptaku cieszyły się równie nieustającym szacunkiem ludzkości.

Jakkolwiek nie nazwałbym owego interludium, pan po wymianie wrażeń rozpoznawczo-zaczepnych, przystąpił do zmasowanej szarży na komplet moich domniemanych „miękko dodatnich” cech charakteru. Zanim zdążyłem zaburzyć jego dobre samopoczucie z przedstawionego mi obrazu wyidealizowanych na potrzeby chwili zalet i empatii rozciągniętej niczym błony na stelażu nietoperza, pan wygenerował koncert życzeń wykazując się z własnej strony wielką wyrozumiałością. Zimne piwko, względnie kieliszeczek czegoś nieskażonego kolorem, żeby nie nadwyrężać portfela, bo plastik otwierający ścieżkę bankowego sezamu mógłby się wypaczyć od tych wymyślnych historii posiadających nieco barw kosztem procentów. W tym momencie dopiero zdążyłem zaistnieć w dialogu, a i to niebyt efektownie. Może nie jestem zbyt elastyczny i stąd moja spóźniona riposta, więc oszołomiony złotoustym słowem zdołałem jedynie pokręcić przecząco głową.

Pan, niczym wytrawny poliglota dysponował znajomością właściwego dla mojego miejsca osiedlenia dialektu języka gestów – błyskawicznie przeredagował oczekiwania i zaproponował wersję minimalistyczną, opatrzoną tak malutkim znakiem zapytania, że niemal domyślnym zaledwie. Osiedliśmy na mieliźnie poziomu dwóch złotych, która to kwota miała zostać beztrosko wyasygnowana przeze mnie w celach konsumpcyjnych, które zostaną zmaterializowane w pobliskim dyskoncie. Cóż… Moje wyperfumowane wieńcem laurowym pochwał zmysły miały kłopot ze zlokalizowaniem we mnie cech przypisywanych mi tak szerokim wachlarzem. Aż sapnęły, gdy musiały po kolei wykreślać całą listę, łącznie z niedopowiedzeniami. Niemal sobie współczułem i już miałem zaproponować, żeby pan postarał się wygenerować listę rezerwową cech umożliwiając sobie spieniężenie takowej za wartość oczekiwaną, jednak bałem się, że organizm napasiony wtórnym bukietem nie poprzestanie na drugiej liście i będzie chciał się ogrzać listą trzecią, a może i dziewiętnastą. Pan w tym czasie sprawdzał językiem, czy klimat globalny się nie zmienia, czy nie nadciąga trzęsienie ziemi, inna zaraza, albo konkurencja.

Zalążek porozumienia czaił się gdzieś na synapsach znajdujących się gdzieś blisko peryferiów granicznych, jednak wciąż brakowało tej iskry, która mogłaby zapoczątkować reakcję. Zapewne moja bierność stanowiła barierę zbyt wysokim murem stojąc na ścieżce jego łaskawości, gdy zakwitał przede mną jako ta róża na ugorze, kiedy ja cynicznym cieniem wisiałem nad jego przyszłością niepewną. Ściana parodiowała kształt mojego nosa bawiąc się świetnie, gdy świeczka kłaniała się przeciągom. Tylko czekałem, aż parsknie śmiechem, przy bardziej udanej parodii. Osiągnęliśmy patową sytuację, z której żaden wycofać się nie chciał, bo oddać pole, to dyshonor, a słowa udawały, że się skończyły, mają wolne, albo poszły wygrzać się na egzotycznej plaży. Pan co prawda usiłował coś urodzić językiem, ale ten poruszał się jak młody zaskroniec na powierzchni stawu – szybko, lecz bezgłośnie.

Czułem się trochę matowy z powodu ograniczonych środków własnych i już pobieżna analiza wykazała, że łaskawość znajduje się poza zasięgiem ekonomii i czas najwyższy przekierować zewnętrzną łaskę gdzieś, gdzie będzie się realizowała skuteczniej. Wskazałem wzrokiem kobrę, która właśnie hipnotyzowała coś błękitnego i z dawna nie eksploatowanego, bo butelka pokryła się szacownym mchem kurzu. Pan, który w końcu zainwestował we mnie tyle dobrych słów obejrzał się niechętnie, jakby moje towarzystwo stanowiło dla niego bezpieczny atol pośród gniewu oceanu. Pomimo wszystko wysłał język na zwiad. A kiedy język wrócił donosząc, że wiatry przychylne wieją i czas napełnić ładownie aż po kres wyporności, burknął coś przygotowując kolejną wiązankę dobra, tym razem już nie dla mnie. Kiedy się zbliżał czułem narastającą synchronizację, więc rezonans był najbardziej prawdopodobnym ciągiem dalszym. Widziałem, jak samotność zeskoczyła z kolan kobry i marynarskim krokiem szła w moją stronę. Nic, że na czterech. Ale szła. Chyba nawet coś podśpiewywała.

Wprawka na pobudzenie myślenia.


Pani w grubej wełnianej czapce i takich rękawicach sterowała ruchem, pomagając kierowcy wycofać się na ulicę z podwórka. Ale achillesy miała gołe. Trudno mi zrozumieć taką logikę, choć chyba nie muszę, bo to nie mój problem. Do młodej dziewuszki podpierającej dworcową ścianę przytulało się coś pryszczatego, krótkowłosego, z płcią tak starannie zakamuflowaną, że nie poradziłem sobie z jednoznaczną opinią. Pielęgnuję w sobie zachwyt nad ludzkim ciałem, choć czynię to bez skrawka wiedzy fachowej. Takim naiwnym zachwytem pałam, analfabetycznym. Czasami pałam zachwytem erotycznym, albo i egoistycznym, lecz pałam nieustająco, póki krwi we mnie ciepłej wiercić się będzie choć odrobina. Z daleka obserwowałem nadchodzącego pana w popielatym golfie. Okazało się, że to nie golf, nie szalik, lecz broda. Czyżby takie miało być przeznaczenie zarostu? A kobietom ktoś pożałował brody? Dlaczego? Sądziłem, że ciało jest uniwersalne, skoro nawet mężczyznom trafiły się sutki, bez nadziei na ich wykorzystanie, a tu taka niespodzianka. Chyba nie poradzę sobie z tą zagadką osobiście. Ale będę imputował szukając własnej wersji zdarzeń. I zdecydowanie będę się golił, żeby mi piękne panie nie zarzuciły szowinizmu i obnoszenia się z osobiście wyhodowanym szalikiem (pierwsze skojarzenie – komuś takiemu trudniej poderżnąć gardło).

Restrykcyjna dieta.

- Sześć miesięcy!

Doskonale zdawałem sobie sprawę, że mój głos brzmiał, jakby dochodził z trumny zabijanej właśnie ćwiekami na głucho. Rozejrzałem się wokół, by dostrzec posępne miny nawigatora, głównego mechanika i specjalisty od podtrzymania życia. Na tego ostatniego patrzyłem z natężeniem, chociaż nie spodziewałem się optymizmu. I słusznie, gdyż on pomagał mi w analizie i teraz przełykał ślinę, jakby ktoś mu w gardle rozsypał kółka zębate z mechanicznego zegarka, który z dumą nosił na ręku – pamiątka po przodkach za osiągnięcia w dyscyplinie przeciwnej do jego zawodowych kompetencji. Jeśli dobrze pamiętam, to pradziad otrzymał go za anihilację ruchu oporu na jakiejś zapyziałej planecie pośrodku niczego. Kiedy stamtąd odlatywał, gdy tylko kurz opadł jedynym ruchem było smętne podrygiwanie wiatru i chwiejność nielicznych roślin, które przeżyły bezwzględność powietrznego ataku. Aż dziw, że nie unicestwił całej planety, gdyż dysponował narzędziami, żeby sprowadzić ją do przeszłości. Mogła teraz krążyć jako drobiazg po bezkresie wszechświata.

- Sześć miesięcy, jeśli naruszymy wszystkie kryteria bezpieczeństwa i polecimy szybciej, niż ktokolwiek wcześniej usiłował. Paliwa wystarczy. Nie wiadomo, czy wytrzymają osłony, czy nawigacja się powiedzie i czy nie roztrzaskamy się na pierwszym kosmicznym złomie, jaki nam stanie na drodze. Może powinniśmy zaprosić do nas jeszcze szefa artylerii? Niech określi, czy będzie w stanie skutecznie obronić nas przed kosmicznym śmietnikiem przy takiej prędkości. Wiem, że to będzie gdybanie, bo wkraczamy na nieznane wody, ale niech ma czas przygotować się na nadzwyczajne sytuacje.

Patrzyłem na wszystkich tak ponuro, jakbym wygłaszał komunikat o końcu świata, a przecież ten komunikat wygłosił trzy godziny temu oficer odpowiedzialny za prowiant i zdrowie załogi. Magazyn zapasów żywności został skażony, a może był skażony już znacznie wcześniej i do czasu pierwszych przypadków gwałtownych i tajemniczych śmierci na pokładzie nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Lekarz, po zbadaniu zwłok szukał wyjaśnień popędzany kolejnymi zgonami. Zahibernowane ciała powiedziały wszystko - zatrucie pokarmowe nieznaną substancją, której bez dostępu do poważnego laboratorium nie jest w stanie zdefiniować, a tym bardziej przeciwdziałać. Wszystkie zapasy nadają się wyłącznie do utylizacji, co wręcz sugeruje, nie wiedząc, czy bakterie nie będą ewoluować pospiesznie i nie osiągną stanu pozwalającego na agresję w obrębie pokładu. A potem… Zanim żywność wyfrunęła w próżnię kosmiczną popełnił samobójstwo uciekając od odpowiedzialności. Może również zeżarł to świństwo?

W kosmos poleciały też skażone zwłoki. Nie chciałem ryzykować bezpieczeństwa okrętu. Definitywność rozwiązania gwarantowała, że nie będzie więcej takich przypadków. Obecnie kończy się rewizja w poszukiwaniu ukrytych żelaznych rezerw i prywatnie zachomikowanych zapasów. Załoga wciąż nie wie… Na szczęście. Ale to ja mam być tym, który ich powiadomi… Albo nie… Patrzyłem na twarze, które szare były od myśli błądzących pod czaszkami. Oni już wiedzieli, że nie żyjemy, a ja miałem udawać, że kontroluję stan zagrożenia i mam pomysł? Miałem. Miałem pomysł, choć kosztował mnie on zawartość żołądka. Porzygałem się od konkluzji. Spędziłem z nawigatorem kwadrans szukając najbliższej naszej pozycji osady ludzkiej. I te sześć miesięcy, wyduszając z maszyn wszystko, o czym jeszcze nie wiedzą, to absolutne minimum. Dwieście pieprzonych dni postu! Dni pełnych napięcia i czekania, aż reaktory odmówią posłuszeństwa, albo zderzymy się z czymś, co zniweczy i tę szansę. Ale spróbować musiałem.

Główny artylerzysta skamieniał, kiedy już dotarł i w krótkich słowach usłyszał z czym przyjdzie się nam zmagać. Patrzył metalowym wzrokiem po twarzach zgromadzonych, ale nie usiłował o nic pytać. To nie był temat do żartów, czy test na psychiczną wyporność organizmu. To był wyrok śmierci rozłożony w czasie. Kiedy dopasował się cerą do wcześniej przybyłych pokiwał głową, że rozumie i da radę, a ja kontynuowałem wnioski i następstwa.

- Statek w chwili obecnej wolny jest od zagrożenia biologicznego, jakie stanowiła żywność i jej pochodne – przełknąłem ślinę nerwowo, gdyż te „pochodne” jeszcze wczoraj były częścią załogi, która miała pecha zjeść obiad – Wolny, co oznacza, że zostaliśmy bez grama pokarmu, a odległość od zaopatrzenia, przy wykorzystaniu wszystkiego, co może nam zaoferować ludzkość wynosi sześć miesięcy. Sprawdzaliśmy z głównym nawigatorem wielokrotnie i nie jesteśmy w stanie zmniejszyć dystansu nawet o godzinę. Już w tej chwili statek przyspiesza, a naprzeciw nam startuje kilka krążowników z desantem i zaopatrzeniem. Oni też będą zerkali na osłony statków z niepokojem, bo nikt jeszcze nie próbował nadwyrężać konstrukcji na tak długim dystansie. Dwieście dni w napięciu i wszystko, co może stanąć nam na drodze będzie śmiertelne.

Gdyby cisza umiała gęstnieć, na pewno zrobiłaby to już dużo wcześniej, lecz teraz nawet powietrze przestało się ruszać.

- Jak przeżyjemy bez jedzenia dwieście dni? Na kroplówkach? Mamy aż taką rezerwę?

Pokręciłem głową wzdychając – też o tym myślałem, ale zapasy nie wystarczyłyby dla tych, którzy siedzą przy tym stole na tydzień nawet.

- Panowie. To co powiem jest nieludzkie. Za chwilę, gdy tylko osiągniemy awaryjną prędkość przelotową zbędny personel zostanie zahibernowany. Będę kłamał i obiecywał, a jeśli trzeba, to rozstrzelam każdego, kto się nie podda hibernacji. Kapsuły już są przygotowane. Funkcjonalni zostaną tylko naprawdę niezbędni do nawigacji, komunikacji i obrony przed zagrożeniem zewnętrznym. Jeżeli komuś sumienie nie pozwala słuchać dalej…

Położyłem broń na stole, żeby nie marnować słów na darmo.I tak kłamałem mówiąc o zdarzeniach, które rozpocząłem bez wiedzy zespołu jakiś czas temu. Dyspozycje popłynęły bezpośrednio do zainteresowanych.

- Proszę zrobić imienne listy personelu, który nie zostanie uśpiony. A potem skreślić z tej listy połowę. Za godzinę chcę mieć na nogach tylko tych, którzy pomogą nam dolecieć do życia. Reszta zaśnie. Zaśnie bez świadomości, że nie dostanie kroplówek podtrzymania życia. Nie stać nas na taki luksus. Te dawki trafią do odpowiedzialnych za zbiorowe życie. Obsługa musi być w stanie realizować podróż tak bezpiecznie, jak tylko potrafi. Uratujemy ilu tylko się da, ale nie przetrwa zbyt wielu…

Zebrałem zestawienia wybrańców zerkając pobieżnie na długość listy… Łącznie z obecnymi szesnastu… Wciąż za dużo. Moja lista była odrobinę krótsza, choć w większości pokrywała się z tymi, które otrzymałem od obecnych. Rozumiałem, że na pełnodobową, nieustającą odpowiedzialność niezbędna jest obsługa adekwatna do wysiłku, ale to sprawi, że nie dolecimy… Jeden wysokobiałkowy posiłek dziennie… Nie wiem, czy dla wszystkich wystarczy. Może uda się wyeliminować część wycieńczonych podróżą w  późniejszym terminie. Nie chciałem psuć im humoru do reszty, jeśli w ogóle cokolwiek jeszcze mogłem zepsuć. Liczyłem, że ograniczą tę liczbę i zamkniemy się w dziesiątce. I pewnie to kiedyś nastąpi. Patrzyłem na twarze zebranych i zastanawiałem się, komu mógłbym dyskretnie wręczyć drugą sztukę broni osobistej. Bo resztę kazałem wywalić za burtę wraz z jedzeniem.

Pierwsza pielgrzymka do hibernacji zakończona. Komunikat na wyświetlaczu potwierdza wykonanie zaleceń i druga, wciąż nieświadoma grupa skieruje się do odpowiedniego sektora. Kończą jeszcze usuwać obciążające nas systemy badawcze, naukowe, rezerwy i zapasy zbędne do dalszej podróży, żeby zminimalizować masę. A potem grzecznie położą się w lodówkach, by się już nigdy nie obudzić. Zjemy ich. Wszystkich zjemy i będziemy patrzeć na siebie z wielkim apetytem. Im bliżej zbawienia, tym bardziej. Bawiłem się bronią patrząc jak atmosfera przysiada. Pora, żeby się dowiedzieli reszty… Ciekawe, że nikt nie zapytał… Monitor zamigotał informacją, że racje żywnościowe dotarły w komplecie i rozpoczęto procedury zamrażania… posiłków… Pierwszy każę odmrozić już jutro…

- Panowie…

czwartek, 29 listopada 2018

Z zamierzoną złośliwością.


Dziewczęciu wargi ledwie mieściły się na twarzy. Patrzyłem uważnie – nie były modelowane wrażą pięścią, a pani nieustannie sprawdzała, czy się nie odklejają. Pewnie sporo kosztowały i zgubić tak ekstrawagancką biżuterię, byłoby głupio. Patrzyła w okna, jakby zamierzała je zaatakować i zbadać, czy można z nich wyssać szpik. Nie zbliżałem się, bo miała bodyguarda, którego zdążyła już obeżreć do białej kości. Zabiedzony, wychudzony, pewnie przedśmiertnie miał jeszcze zostać dawcą szpiku, gdy tylko intymność pozwoli pani na nieskrępowaną konsumpcję tego, co ukrywało się trwożliwie pod mundurem. Zadrżałem i wciąż usiłuję siebie przekonać, że to z powodu chłodu, a nie ze strachu. Bo przecież mogła przyjść do mnie… Od razu zainteresowałem się innym oknem i tylko zerkałem z niepokojem, czy nie oblizuje się na widok mojego tyłeczka. Albo czegokolwiek mojego, bo z taką modliszką, to nigdy nie wiadomo. Chociaż – przy tym rozmiarze zakończenia pochłaniacza, to oprócz tyłeczka niewiele posiadam miejsc na których mogłaby zaparkować całym organem. I wypraszam sobie sugestię że mogłaby zażyczyć sobie tankowania w locie synchronicznym, gdybym został transporterem i dysponował przewodem paliwowym kompatybilnym do przyssawki. O nie – nie ta liga. Widziałem, jak wyssała ochroniarza. Nawet piegi i wągry zostały wchłonięte, a wzrok… Jeśli to błogostan, to na pewno bezkresny i bardzo odległy od rzeczywistości.

Rachunek sumienia.


Pani niosła swoją dojrzewającą kobiecość dość niezdecydowanie. Niedostatek wieku rekompensowała cielesnym bogactwem rozdysponowanym zgodnie ze standardami męskiego pożądania. Może nawet osiągnęła pewien… nazwijmy to zapas dojrzałości, który powinien jej wystarczyć już dożywotnio bez uszczerbku dla niewątpliwie jaskrawo podkreślonej kobiecości. Brak pewności siebie usiłowała przykryć szybkością marszu, przez co miałem okazję podziwiać panią z prądem i pod prąd, gdyż skończyły się dostępne przestrzenie spacerowe w obrębie kubatury i musiała zawrócić. Pan nieudanie sprzedający bieliznę damską odmierza czas papierosami i częściej widuję żarzący się ogarek na zewnątrz, niż pana w trakcie obsługi, choć jakieś sukcesy mieć chyba musi. Platany stężały z wysiłku, jednak potrafią siłą woli utrzymać liście ponad chodnikiem, choć skórę dawno już zdążyły zrzucić. Intrygujące, że przed mrozami, a nie na wiosnę. Po chodnikach wiatr kula drobiny styropianu, jakby chciał ulepić bałwanka. Nie powiedziałem mu, że to ciepły śnieg. Nierzeczywisty… Zapewne jestem podły. Przecież mnie to nic nie kosztowało. Mogłem go uprzedzić, zamiast udawać. Obojętność jest tak wygodna… I tak łatwo się usprawiedliwić po fakcie. Nawet, przed samym sobą.

środa, 28 listopada 2018

Gawędziarz.


Uliczka miała chodnik nabity z granitowych ćwieków wypolerowanych idealnie skórzanym butem przez wieki. Nie było podziału na część dla spacerowiczów i powozów konnych, gdyż konie zajęte były pokazywaniem obcokrajowcom bogatszej architektury. Któż chciałby czas marnotrawić dla uliczki tak wąskiej, że całująca się para nastolatków mogłaby spowodować korek. Zadowolonych ludzi, wspominających własne, pierwsze uniesienia. Przez podcienia wędruje już duch malarza, żeby sztalugi rozłożyć i uwiecznić domniemaną chwilę, która komuś będzie dożywotnim wspomnieniem, gdy życie ostatnimi kroplami zacznie wyciekać z klepsydry. Okiennice usiłują schwytać promyk słońca, ale ten kokietuje już zegar słoneczny na ratuszowej ścianie i kwiaciarkom na placu całuje biusty schowane pod trzema swetrami ze strachu przed bezczelnym wiatrem, który i tam wśliznąć się potrafi.

Ściany domów wilgotne od rosy i od niepamiętnych lat, bo słońce nigdy nie ma aż tyle czasu, żeby wejść tu i rozgościć się na dłużej. Barwy przez to stają się intensywniejsze, mniej piaskowe, mniej zakurzone, bo żyją i zarażają się mchem i próchnem nawzajem, a kraty starego więzienia, rdzewieją bezustannie dając nadzieję nieżyjącym już aresztantom. Że przyjdzie taki dzień, kiedy czas dostatecznie przegryzie się przez żelazo i w szczelinach pomiędzy zmurszałymi cegłami pojawi się niepewny skraj ścieżki ku wolności. Południowiec zmęczony domowym upałem spakował patelnie i przywiózł talent i własne tradycje tu, gdzie opowieściami o słońcu może ubarwić dzień głodnemu tubylcowi i pani, która właśnie uciekła z pracy, żeby choć chwilę pozwolić się trzymać frywolnie za rękę, więc czeka w napięciu i na zegarek zerka niecierpliwie, choć dobrze wie, że jeszcze czas, że usta w czerwonym winie zdąży jeszcze zwilżyć, żeby były jak ono nabrzmiałe kolorem, nim przyjdzie… przybiegnie ten, dla którego wagary tak bezwstydnym kłamstwem udało się wymyślić.

Restaurator w białym fartuchu rozkłada stoliki na skrzyżowaniu, żeby zniechęcić do jazdy, a piechotę skusić na chwilę jedną. Na kawę, której kipiąca dusza ulatywać będzie wprost do nieba w tańcu, którego niedościgłym mistrzem jest westchnienie zdmuchniętej świecy. Pani z uśmiechem rozkłada drobne talerzyki na serwecie przypiętej do stolika flakonem kwiatów, które sama chyba rwała, bo przecież nie ma podobnych w pobliskich kwiaciarniach. Może dzień do niej zapukał nieprzyzwoicie wcześnie i zaprosił do tańca boso pośród łąk, żeby zerwać wiecheć nieujarzmionego piękna i przynieść go dziś i dzień komuś umaić. Być może, bo biodra wciąż jej tańczą, a stopy chcą się z bucików wyrwać. Mijam liszaje bezwstydne i wojenne blizny, które choć nie krwawią, to jednak zagoić się nie chcą i nikomu do głowy nie przyjdzie zrobić retusz tych ścian, by ociekały złotem i świeżością. One zbyt już dostojne, żeby się farbować. Wyrosły z blichtru, ze złudzeń. Stać je na szczerość i oszczerstw się nie obawiają.

Drzwi kamienic skromnie pochowane we wnękach wstydzą się odrapanych zdobień spod których drewno zerka. Twardsze od cegieł, poskarży się czasem skrzypieniem zaniedbanego zawiasu, który miał kwitnąć ornamentem, lecz tylko sypie się pokruszoną starością. Szyby zmatowiałe ze starości pilnują intymności mieszkańców, gdzieniegdzie pająk pracowicie wije firany, zasłony haftuje w labirynty nieskończone. Nie sam, choć, gdy go spytasz, to już nie pamięta ile pokoleń te gobeliny tkało. Jego prababka życie poświęciła, żeby drzewo rodowe uwić w oknie piwnicznym, lecz węglarz brutalnie zniweczył dzieło zanim skończyła, więc zmarła z tego nieszczęścia nie zostawiając żadnych wskazówek, a pradziad pamięci już nie miał wcale i z prawnukami dokazywał gulgocząc beztrosko jak one.

Pchnąłem drzwi pomimo skargi. W chłodzie marmurowej mozaiki wystukałem rytm kroków, jakbym ostrzegał, że nadchodzę. Judasze nieliczne, dyskretne zerkały na mnie podejrzliwie, a skrzynki na listy zacięły się w milczeniu. Klatka schodowa wiła się wspinając najwyższe kondygnacje w ażurowych splotach symboli starając się mnie oszołomić niedopowiedzeniem. Półmrok dojrzały, tłuściejszy był niż gęś szykowana na święta, a okna zazdrośnie broniły światłu wstępu, żeby nie upokorzył mroku liżąc go bezwstydnie po twarzy. Zwisająca z sufitu lampa była bardziej szyderstwem niż nadzieją, gdyż powieszona w ramach linczu chyba nie grzeszyła żarówką i głodną paszczą próżnego, niegdyś mlecznego klosza szczerzyła się szczerbato. Pewnie jakiś niedorostek wytłukł jej zęby w ramach przepychanek o prymat w okolicy i podziw dziewcząt, którym z piegów los na parapecie półpiętra wróżył przyszłość albo jej brak.

Kurz podskakiwał w rytm moich kroków wybuchając niczym pole bitwy w trakcie przygotowania artyleryjskiego, a ja doszedłem do drzwi. Zgarbionych, skurczonych, zmęczonych życiem. Łypały na mnie odpryskami farb pamiętających czasy, gdy obecny gospodarz podciągał krótkie spodenki, gdy prosił tatę o miedziaka na bakalie, na chleb świętojański, na makową kostkę z miodem… A kiedy tata nie widział, to i dziadka naciągnął na drugi grosz, żeby z tą czarną Ruzią pójść, bo jej tata nigdy nie dawał…


Dzwonić nie było czym i zdumienie nie przyszło mi nawet do głowy, tylko zapukałem, jak pukali tu wszyscy, którzy nie mieli śmiałości mosiężną klamkę nacisnąć z dumą gospodarza. Zapukałem, a drzewo odpowiedziało drżeniem basowym. Dudniącym. Męskim tak bardzo, że aż mnie zawstydziły, że taki nieśmiały jestem. Drzwi się otworzyły, a Ruzia, choć czerń jej włosów wyblakła całkiem do białości uśmiech miała równie piękny jak wtedy, kiedy jadła wraz z pyzatym chłopcem słodkości w tym wielkim świecie, w który uciekali czasami, żeby go podglądać zachłannie. Świat krynolin i meloników, świat zaprzęgów i gości z dalekich krajów w delegacjach egzotycznych i nadętych po kres dyplomacji. Parady i przedstawienia, występy kuglarzy, małpki kręcącej katarynką, sprzedawców baloników i precli.


Dziś miękkim gestem zaprosiła do pracowni, żebym się rozgościł i poczekał, aż chłopiec zejdzie. Poszła mu pomóc, zapominając o mnie, gdy tylko krok we właściwą stronę zrobiłem. Podłoga krzywiła się i skrzypiała niemiłosiernie, kiedy szedłem. Rozgościć się? Jak miałem to zrobić? Niemal z rozpaczą rozglądałem się widząc kaflowy piec z kaflami pełnymi tańczących, zielonych koni i zwieńczony koroną żeliwnej aureoli, stołami pełnymi pras półkami, kredensami, maszynami tak tajemniczymi, że da Vinci ukląkłby z zachwytu i niedowierzania. Wszędzie piętrzyły się i szczerzyły książki. W tyglach kipiał, lub tężał klej, skóra bezwstydnie układała się lub prężyła po kątach, gdzie tylko dała radę przycupnąć. Na oknie zamiast kwiatów stały kolumny chwiejne książek czekających na pieszczotę gospodarza, na dotyk dłoni umiejętnych, który rany zasklepi i zszyje tak, żeby blizny nie były widoczne. Gilotyny, co ludzkiej krwi zaznały tyle, ile nieostrożności rzemieślniczej, więc niemal dziewicze były, lecz nie pragnęły krwi wcale.

W powietrzu tłoczył się aromat starego papieru, kleju kurzu i historii. Książki chciały opowiadać nie czekając, aż zacznę je czytać. Druk osiadł na szybach dwóch maleńkich okienek i upstrzył je, jakby stado much szukało zemsty na szybach, bo je od wolności powstrzymują. Skóra na grzbietach prężyła się i złoceniami dopominała się zauważenia. Stół trwał niewzruszenie – zaczytany po same uszy, bo jednorazowo pół biblioteki dźwigał na grzbiecie, a nim przyszedłem nikt mu w czytaniu nie przeszkadzał. Rozglądałem się wokół niepewnie z uśmiechem niedowierzania, bo jakże miałem się gościć tu, gdzie miejsca ledwie starczało na książki okaleczone życiem tak, że to pomieszczenie przeciążone było bardziej, niż lazaret po samobójczym szturmie, gdy ciałem własnym głód armat przyszło karmić od świtu po trzeci zmierzch, aby wreszcie nażarły się i pozwoliły zatknąć proporzec zbyt wycieńczony na dumę.

Nieużywane narzędzia podejrzliwie łypały na mnie blaskiem, który nie zmatowiał od ciężkiej pracy, blaszany kubek z niedopitą herbatą przycupnął na brzegu stołu i ze współczuciem zerkał na podłogę, gdzie cierpliwie czekały w kolejce niedobitki, aż trafią na stół. Aż zdolne dłonie reumatyzmem już pokrzywione przywrócą im świetność, może nawet większą od pierwotnej. Cóż - rys szlachetności niejednokrotnie dopiero z czasem się ujawnia. Rozejrzałem się raz jeszcze i choć własną osobą wypchnąłem tyle powietrza, ile zdołałem, to tylko jeden stos książek niezauważalnie drgnął, a miejsca na gościnę wciąż znaleźć nie umiałem.

Kot przyszedł, jak to koty mają w zwyczaju; niepostrzeżenie. Otarł się swoją miękkością o moje nogi i po stopniach poranionych książek wskoczył na parapet. Jak się zmieścił, tego nie wiem, bo trzeba być kotem, żeby w podobnym gąszczu wynaleźć dla siebie łoże godne wszystkich członków i miejsce na demonstracje ogona. Bo ogon kota nie potrafi trwać. Nie umie leżeć martwym bykiem. Ogon jest takim gadułą, że nawet we śnie opowiada historie poprzednich wcieleń. Ten musiał znać ich sporo, bo książki umilkły i słuchały z otwartymi ustami, a drukowany tłok kłębiący się pod sufitem rozsiadał się wygodnie gdzie tylko fragment płaszczyzny znalazł. Nawet klej przestał bulgotać skarcony kilkoma tupnięciami ogona o pstrokatą szybę.

Potem kot zamknął oczy, a ogon snuł opowieści starsze od gospodarza, który szurając papuciami szedł prowadzony pod rękę przez swoją Ruzię, która przełożyła kilka książek i usadziła na reszcie staruszka. Potem wyszła ciszej, niż mgła wyślizguje się z objęć lasu. Zabrała kubek ze zwietrzałą herbatą i znikła z drewnianej ramy odrzwi. Pan gestem zaprosił, żebym też usiadł gdzie zechcę, ale palec na ustach położył, żebym milczał. Żebym nie śpieszył się, żebym oddał się chwili. Ruzia z głową pobieloną tak, że karty książek wstydziły się własnej nieczystości weszła, jakby od kotów uczyła się dyskrecji i postawiła przed nami filiżanki z herbatą… po rosyjsku… Gdy wyszła… Koci ogon podjął opowieść, a dzień, który dobijał się do okien odszedł jak niepyszny, bo nikt go wpuścić nie chciał. Gorąca herbata śpiewała pieśń, malując na szybie oddech tak gorący, że aż intymny, a wokół dojrzewały słowa tkające ciepły, miękki mrok. Noc nabrzmiewała treścią, a całe wersy siadały mi na kolanach, albo wiły gniazda we włosach. Osiedlały się stadami na ramionach, albo pchały się w usta, żeby tam dorosnąć i w świat wyfrunąć. Nie pamiętam już po co przyszedłem. Nie pamiętam, żebym chciał wychodzić. Książki łasiły się do nóg staruszka, a ten pieścił je dłońmi pełnymi odcisków. Kot niewzruszoną miękkością prowadził w opowieść bez końca.

Weteran.


Miasto jest dobrym pracodawcą. A mundur podoba się kobietom nie tylko na męskich korpusach, więc spotkać strażnika miejskiego płci delikatniejszej wcale nie jest trudno. No i mundur w uwielbianym przez żeński świat kolorze – o ile czarny to kolor, a nie jego zaprzeczenie. Patrole męskie lub mieszane paradują parami z sugestią dla podświadomości, że parzystość sprzyja nie tylko spacerom, ale i prokreacji. Panie wyłamują się z tego trendu i do tematu podchodzą nowocześnie – trójkami. Wiadomo od starożytności – omne trinum perfectum. Włosy rozwiane na wietrze, choć nie wszystkie, gdyż kapelusz pilnuje, aby służba społeczeństwu nie przeniosła się na łono dowolnej z muz. Służba musi być twarda i niemal zasadnicza. Pełnoetatowa, podszyta kapitalizmem, aby gwałt na mieniu się nie odbywał, a miejski pręgierz w Rynku nie sterczał pod niebiosa nadaremnie jak głupi… przepraszam – zagalopowałem się. To wszystko przez te (oczywiście czarne) kajdanki nonszalancko zwisające ze skórzanego pasa, jak zapowiedź perwersji, gdy tylko czas służby minie.
Pomiędzy klombami, wypełnionymi modną bieżącej jesieni ozdobną kapustą stoją ławeczki, by siedzieć mógł ktoś. I ktoś siaduje z upodobaniem, z wytrwałością, a nawet uporczywie. Może to jakiś apostoł? Albo Cagliostro we własnej osobie? Może ktoś, kto karmiłby miejskie gołębie, gdyby dostatkiem został namaszczony? Nie wiem, ale panie ze straży systematycznie sprawdzają, czy „ma papiery”, żeby tak siedzieć na ławce bezpańsko. I chyba ma, skoro kajdanki wciąż nonszalancko, a panie przepisują z papierów przeszłość tego pana, jakby prowadziły kronikę, żeby nie umarł bezimiennie. Może jest tam zameldowany? To malutki dylemat i nie kala mojego snu zadrą na sumieniu. Intryguje mnie bardziej, co takiego miało się stać od wczoraj, że trzeba już dzisiaj znów sięgać po lekturę owych dokumentów. Co się zmienić miało? Rok urodzenia? Imię ojca po trzydziestoletnim dochodzeniu śledczym? Kraj pochodzenia, bo może koszyk z dziecięciem przekroczył granice Schengen nielegalnie, albo wdarł się na tereny Królestwa Polskiego pod wpływem zawieruchy toczącej niepokoje po całej Europie?
Panie poświęcają swą zawodową teraźniejszość z wdziękiem i uśmiechem, a pan ma oczy mleczne, nie do końca z tego świata. Choć towarzystwo pięknych pań wyraźnie mu służy, to nogi już nie te i nie prężą się na baczność przed szarżą. W ogóle nic się nie pręży.

wtorek, 27 listopada 2018

Bezkrólewie.


Ławica… Widziałeś, jak zachowuje się ławica? Albo chmara ptaków, szarańczy, mrówek ognistych, kiedy się wyroją i ruszają na podbój świata? Największe armie, jakie można dostrzec nieuzbrojonym okiem. Bo pod mikroskopem można znaleźć jeszcze liczniejsze skupiska. Tak liczne, że kosmos ze wstydu blednie i dniem się zasłania, żeby nikt nie zdążył ubogiego świata gwiazd oszacować.

Największy z możliwych organizm świata zwierząt. Bo ławica, to organizm. Napędzany wspólną myślą, potrzebą i strachem. Głodem i wolą przetrwania. Strategią. Jeden wielki, złożony organizm, w którym jednostki są pojedynczymi komórkami powiązanymi niewidzialną nicią w coś, co spontanicznie utworzyło się, aby schronić się w zbitej masie. W anonimowym gąszczu, gdzie każdy element jest taki sam. Identyczny. Pragnie tak samo i cierpi. Walczy i jak w komunie, błogosławi stado nawet pośmiertnie. Mózg podzielony na mgławice jednostkowe, gwiazdozbiory i układy słoneczne stanowiące podzespoły większego mechanizmu. Genialna, złożona nieskończoność wystraszonych idiotów.

Patrzę z zachwytem jak płynnie potrafi reagować. Na niebezpieczeństwa i na szczęśliwy traf. Wspominam miejskie wrony, kiedy tną ciemność na plasterki nadlatując nad miasto i postój urządzają w szpalerze drzew przekrzykując się radośnie, że noc minęła szczęśliwie, że znów dzień pełen sukcesów się zapowiada. I dzieli się chmara na mniejsze oddziały, rozprasza po dzielnicach, po zakamarkach, aż się wtopi zupełnie i niepostrzeżenie w szczeliny miejskiej architektury tylko im znane, by spędzić pracowity dzień korzystając z rozrzutności ludzkiej. Do syta. Niespiesznie. A kiedy słońce zwiesi łeb daleko nad horyzontem, zaczynają się zbierać, zupełnie tak samo, jak się rozstawały. Jeszcze w kameralnym gronie oplotkują sukcesy i popłaczą nad nieszczęśnikami, którym wrócić się nie udało, lecz zaraz potem dołączą do większej gromady, i większej i jeszcze, aż chmara się zbierze, ukonstytuuje i poleci w tę stronę, z której rankiem słońce się zakrada do miasta. Z premedytacją wybrały to miejsce, żeby jako pierwsze dzień je obudził i pozwolił zająć upatrzone stanowiska, zanim bezdomne psy tam dotrą.

Sardynki, jak miliardy lusterek migocą w oczy rekinom, żeby je oszołomić, żeby zanieczyścić widzenie, spętać myśl i ujarzmić instynkty. Wijące się tony poszatkowanego mięsa, które rozpływają się w ustach, choć częściej rozpływają się przed nimi i umykają na boki. Ciągną rokroczne pielgrzymki, żeby zdążyć na misteria płodności, na żerowiska. Płyną korzystając z morskich prądów, bo bez nich zginęłyby niechybnie. I choć morderczy myśliwi to wiedzą, ławice potrafią się przedrzeć. Spektakl kalejdoskopu, olśniewająca walka tańcem niepojętym z morskimi gigantami. Rozpływają się tuż przed nosem, tuż przed ostrzem zęba, żeby za ogonem połączyć się w monolit. I choć drapieżniki odpływają syte, to po ławicy nie widać ubóstwa. Płynie niewzruszona, pchana zbiorową mądrością tam, dokąd musi, żeby żyć. I żyje, bez żalu i żałoby.

Nikt nie wie, kto napędza ten organizm. Jak zbiorowym rozumem się posługuje, żeby zwiększyć szanse przetrwania. Wystarczy, żeby jednostka zadrżała, a cała niepoliczalna zgraja duplikatów powiela ruch. Nie pytając, nie dyskutując, daleka od wątpliwości i własnych pomysłów. Karnie realizuje wszystko, co już się wydarzyło. Instynkt stadny, którego mnożnikiem jest liczba tak wielocyfrowa, że cyfry stałyby się ławicą, gdyby je ktoś spuścił z uwięzi porządku. Może za mało znam świat sardynek, wron, czy wściekle głodnych pasikoników, żeby odnaleźć wśród nich imperatyw, który determinuje zachowania. Który odpowiada za wybory i akcje powielane przez każde ziarnko w trybach populacji. Ale przecież wiem… wierzę… że jest taka myśl, która pokazuje ścieżkę prowadzącą do jutra i nie jest to przypadkowa ścieżka. Że realizowany jest Wielki Plan. Plan, który uwzględnia założenia i straty własne. Który ma określone punkty startu i mety. Plan istnienia. Plan ciągłości istnienia. Plan przetrwania pomimo wszystko lub dzięki wszystkiemu.

Oglądam w TV działalność chmary jak obraz. Ruchomy, żywy, fascynujący. Niepowtarzalny, choć w swoich splotach wydawać się może cyklicznym powieleniem, lecz nie jest nigdy dokładnie tym samym. Zaprojektowane przez nieznaną wielkość lub ideę etapy wiodące do celu, wektor determinizmu zbiorowego oblepiony kiścią satelitów nierozróżnialnych w masie. Obraz tak piękny, że dech zapiera i w trans wprowadza umysł. Hipnotyczne, narkotyczne widzenie mami rozmaitością, choć rozum wrzeszczy nim zatonie, że to wciąż jeden element powielony do absurdu. Że to bogactwo powtarzalności miesza w głowie i nie pozwala oczom odpocząć. Liczba… Wielka i niepojęta liczba…

Zamykam oczy, żeby zapomnieć omamy. Żeby odetchnąć jednostkowo, a nie w zbiorze nieskończonym się dusić. I wtedy myśl mnie chwyta wprost za mózg i ściska bezwzględnością. Jakby chciała wyekstrahować ze mnie to skojarzenie i pokazać mi naocznie skondensowaną kroplą na otwartej dłoni. Uświadomić mi to, co do tej pory miałem przed nosem, a choć potykałem się, to nie dostrzegłem. Jestem chmarą. Od urodzenia. Należę do organizmu, który ktoś skwapliwie policzył i oszacował na (bagatela) zaledwie niepełne dziewięć miliardów. Może nie ławica, a ławiczka, chmarka, ale jednak organizm zbiorowy płynący tam, gdzie ja nie wiem. I sąsiad nie wie. Żaden pijak na ławce i profesor na ambonie. Ksiądz i dziwka również.

Może poeta wie dokąd płyniemy, lecz ta wiedza nie z rozumu pochodzi, a z natchnienia. Z wieczoru pełnego uniesień, kiedy duszę na łańcuszku wypuścił dalej, niż człowiek zmysłami sięgnął i stamtąd popatrzył przez chwilę. Nie wiem co zobaczył, ale on upił się i nie trzeźwieje już tydzień. A kiedy spytam, to wzruszy ramionami i ręce w kieszeń wrazi i pójdzie gdzie nad rzekę popłakać w samotności. Albo wyżebrze kieliszek wódki w zamian za wiersz ad hoc wymyślony na chwałę gospodarza wieczoru. Ja nie wiem… I nikt mi pomóc nie chce…

Szarpię się, jak ten poeta. Ale ja musiałem wypić wcześniej. Żeby zerwać się z łańcucha logiki, z pęt ograniczeń i niemocy zaszczepionej mi przez innych. Dużo wypiłem, bo więzy silne. Zakorzenione w genach i w głowie. Trudno o swawolę. Trzymały mocno, więc je zmiękczałem wódką. Czystą i na czczo. Aż puściły. Z daleka, bo to przecież wyłącznie kwestia skali, ludzie nie różnią się od szprotek. Od szarańczy też nie. Dwie ręce, dwie nogi, głowa… Insekt. Pasożyt wiecznie głodny i żrący wszystko, co da radę zębami skruszyć. Patrzyłem z tak daleka, żeby nie widzieć siebie, żeby egoistyczna ciekawość nie zasłoniła obrazu. Tak łatwo skręcić… Kusi niezmiernie. Ale ja chciałem zobaczyć to, co zobaczył poeta. Więc dalej się trzeba odsunąć. Jeszcze i jeszcze, żeby wzrokiem ogarnąć watahę. Całą.

Udało się! Z dumy niemal spadłem pod stół. Udało się odsunąć wystarczająco. Patrzyłem, jak insekty obsiadły planetę i kręcą się w kółko. Nerwowo dość, widać, że smagani są impulsami. Trochę to przypomina pływy oceanu. Wodorosty bezwładnością kołysane na fali. Jak u wron chmara się składa z mniejszych, które kręcą się na przestrzeniach oswojonych, ale czasami czują się jednym mózgiem. Jednością i współżyciem. Krążą, pożerając planetę. I srają. Wszyscy bez wyjątku. Śmiecą. Pies przynajmniej usiłuje zakopać, żeby nawóz miał szansę przyczynić się do ciągu dalszego. Insekty nie. Nie ma czasu, trzeba żreć. Trzeba się rozmnażać, trzeba…

No właśnie. Co trzeba? Może jestem jednak zbyt blisko, bo nie widzę idei. Przeznaczenia, celu, drogi. Widzę tymczasowość i brak choćby cienia wskazówki. Próbowałem pić dalej, ale organizm mocno już protestował, więc poprzestałem na tym, co się udało osiągnąć. Wytrzeszczałem oczy, żeby jak najwięcej zebrać. Może po prostu jestem za głupi? Pewnie tak. Sięgam po skrawki wiedzy historycznej, bo być może tam kryją się jakieś odpowiedzi. Kojarzę. Jednostka, bo od niej się zaczęło sama nie dawała rady. W parach, grupkach, bandach było znacznie łatwiej. Zaczęła się specjalizacja i wymiana handlowa. I zbiorowa decyzja zapadła. Ta pierwsza. Żeby razem tworzyć. Pierwszy wspólny mózg. Żeby zbiorowym rozumem ogarnąć to, co dla pojedynczego było zbyt trudne. Ku chwale mózgu. Jak wielka była to mądrość niech świadczy fakt, że zbiorowy zysk trzeba było opłacić równie zbiorową krwią, a oporni przechodzili masowo do historii po tej stronie równania, po której nie wznosi się pieśni pochwalnych i nie ryje epitafiów na kamiennych tablicach.

Zbiorowy rozum tuczył się krwią i coraz więcej wymagał od udziałowców. Aż uzyskał niezależność. Odłączył się od wspólnoty, która pozbawiona głowy przestała myśleć zupełnie. Elity się pojawiły. Wyrosłe kosztem stada. Na jego chwałę niewątpliwą i własne korzyści. Masa łudziła się, że to przypadek, że niedopatrzenie i karmiona sieczką przegapiła raz i kolejny. Kiedy wreszcie zaczęła widzieć, nie umiała już rozumieć. I kręci się w kółko. Jak to chmara… Chmara nie musi myśleć. Musi poddać się nurtowi, poddać woli ogółu i zbiorowemu rozumowi, który znienacka wyparował. Przestał reprezentować cokolwiek poza skrajnym egoizmem, a potem zakamuflował się tak głęboko, że nie umiem go zobaczyć nawet stąd.

Nie mam sił, ale oporów też już nie mam, więc przechyliłem jeszcze raz, żeby znaleźć to, co zobaczył poeta. Szukałem przewodnika stada. Może przewodników. Emisariuszy. Wytężałem wzrok, ale widziałem tylko uzurpatorów. Marionetki tłuściejsze od pozostałych, lecz podgryzane od dołu ledwie się zdołają opędzić, więc o myśli przewodniej mowy nie ma. Ani o celu. Nawet kierunek niepewny. Wyciągnąłem rękę, żeby jeszcze krok wstecz zrobić, a wtedy przyszedł poeta. Przyszedł po mnie i ręką przytrzymując mi dłoń chętną powiedział:

- Zostaw. Zostaw to, bo trudno ci będzie kolejny dzień popełnić. Nie dasz rady udźwignąć wiedzy. Chodźmy nad rzekę, do małych spraw i małych słów. Policzymy księżyce, żeby nie oszaleć licząc gwiazdy. Wczoraj… Jeszcze wczoraj był tylko jeden…

Na chłodno, lecz bez kalkulacji.


Pani tak bardzo chciała mieć nad górną wargą pieprzyk, że z braku naturalnego przyprawiła sobie metalowy. I teraz, kiedy już była doskonale przyprawiona, biegła gdzieś na wskroś świateł, żeby się pochwalić póki świeża i gorąca. Wypada powiedzieć, że pikantna kobieta. Druga, bardziej stateczna, o karnacji sugerującej chodzenie po mocno nasłonecznionym południu uwiła z własnych, jaskrawo-czarnych włosów gniazdko. I nawet uśmiechnęła się do mnie, kiedy zerkałem, czy już udomowiła jakiegoś drobnego ptaszka. Dwa młodociane drzewa zostały wystrzyżone z jemioły piłą łańcuchową, a to co spadło na chodniki ledwie zmieściło się na mechaniczną taczkę 3,5 T z otwartą ładownią. Miniaturowy chart pomimo garnituru dobranego pod kolor sierści drżał tak intensywnie, jakby usiłował być wizualnie dwa razy grubszy, co mu się nawet udało. Leniwe oczy nie nadążały za tym trzepotaniem na kaflach dworcowych. Starsze panie mieliły w ustach słowa nie otwierając ich, więc nie wiem, czy pożerały je z głodu, czy też prowadziły wewnętrzny dialog w milczeniu, żeby się obcy nie wtrącał. Dziewczęta studziły kawę poczerwieniałymi paluszkami, a klimat zachowywał się, jakby chciał powiedzieć, że pora osiwieć. Rzuciłem okiem na kałuże - one nawet nie stężały, więc pewnie przesadził z dobrą radą.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Mężczyźni mojego życia.


Pierwszy był ojciec. Na pewno był pierwszy. Mama nie pozwoliłaby, żeby pierwszy był ktoś inny. Tata nie mógł się doczekać. Nie… Nie mnie, ale chwili, kiedy przestanę przeszkadzać i zmieniać matkę w ponton. Mama prosiła, żeby był cierpliwy, żeby poczekał, ale on miał potrzeby. Prawo miał i był silny. Mama płakała, ale nie miała komu się poskarżyć, ani dokąd uciec. A kiedy wreszcie zaczęłam gryźć jej piersi szukając pokarmu – płakała. Piersi miała pogryzione nie tylko przeze mnie – ojciec gryzł je wcześniej i chyba mocniej. Byłam lalką. Tą najbrzydszą pośród innych i hałaśliwą. Swoje uczucia manifestował drewnianymi łapskami i głosem, którym mógłby zamrozić Saharę. Na szczęście niedługo, bo kiedy mama urodziła chłopca zapomniał o mnie zupełnie. Odsuwał mnie na bok, jak zużytego pampersa i patrzył na syna, jakby czekał, kiedy wyjdą na boisko pograć w piłkę, albo naprawiać motor przed weekendową wyprawą w nieznane. Brat mógł mu naszczać na wyjściową koszulę, a mi nie miało prawa odbić się po jedzeniu. Brat płakał pieśniami patriotycznymi wprost z trybun, a ja byłam żałosnym, skamlącym kundlem. O ile w ogóle byłam, bo to nie do końca jasne. Syna nigdy, ale mnie czasami wyjmował z matczynych rąk, żeby wziąć matkę gwałtownym, szybkim aktem. Płakałyśmy obie, kiedy on wrzeszczał egoistyczne spełnienie. Wtedy nie wiedziałam, bo matka długo nie chciała mówić. Może nawet zapomniała, jak się mówi? Była najcichszą z kobiet, jakie znałam. Zawsze na miejscu, zawsze służyła pomocą… Ojcu służyła również ciałem… Zawsze…

Drugim był brat. Kiedy już klocki przestały go bawić, kiedy boisko i koledzy zdominowali popołudnia a mi urosły piersi… Przyszedł nocą… Nie wiem, jak często przychodził wcześniej, ale tym razem zbudziłam się, bo mi było zimno. Kołdra była zwinięta przy ścianie, a nocna koszula zakrywała mi twarz. Ktoś chrypiał, jakby nie miał sił powietrza złapać, a na mój brzuch spadło parę gorących, lepkich kropel. Zdjęłam z głowy koszulę i w ciemności zobaczyłam oczy brata. Wielkie, wlepione we mnie… Mamrotał coś nieskładnie, że musiał zobaczyć, bo wszyscy koledzy już widzieli i tylko on jeden nie, chociaż ma siostrę w domu i piersi nie powinny być mu obce. Zarzekał się, że pierwszy raz i nigdy więcej, a ja czułam jak mi krzepną na brzuchu jego kłamstwa. Zagroziłam, że powiem mamie, jeśli komukolwiek wspomni i klęczał przy mnie, że dotrzyma słowa. Uwierzyłam… Zacisnęłam zęby i nie powiedziałam nikomu. Bałam się spać. Już wtedy noc zdawała się być wrogiem i moim piekłem. Słyszałam, jak brat charczy spełnienia każdej kolejnej, samotnej nocy nastolatka. Bez wyjątku, nawet w święta, kiedy przyjechał brat ojca z rodziną i musieliśmy odstąpić łóżka wujostwu. Spaliśmy w kuchni na materacach, a on charczał mi wprost do uszu. Do duszy mi charczał nie podejrzewając nawet, że sen mnie opuścił i modlę się o dzień tak długo, aż wreszcie przyjdzie.

Potem… Potem było ich trzech. Brat MUSIAŁ się w klasie pochwalić, a oni… Pewnie tylko się przechwalali wcześniej, i teraz było im wstyd, że nie wiedzą jak wygląda kobiece ciało. Na jakiejś szkolnej dyskotece jeden, który wydawał się sympatyczny podszedł do mnie, pogadał, a później zaproponował, że odpoczniemy chwilę, a on mi coś pokaże na szkolnym boisku. Zmierzchało i pierwsze uliczne lampy zaczynały mrugać, gdy wychodziliśmy. Krzyczałam, kiedy mnie rozbierali, a oni się śmiali. Tego dotyku zapomnieć nie umiem. A najgłośniej śmiał się ten miły… aż nagle zacharczał. Znałam ten dźwięk. Brat nocami charczał podobnie. A ten, trzymając łapę między moimi nogami zacharczał i na spodniach rosła mu plama. Koledzy śmiali się z niego, a on uderzył mnie w twarz i rzucił wulgarną uwagę, że to przeze mnie się śmieją nim uciekł do domu. Ja też uciekłam, bo dwaj pozostali stracili na szczęście apetyt poznawczy. Zamknęłam się w łazience i w spazmach cięłam włosy. Na krótko. Bardzo krótko. I kolczyki wrzuciłam do sedesu. Ostatnie w życiu. A potem wzięłam bandaż elastyczny i owinęłam mocno wokół piersi, żeby je spłaszczyć. Chciałam się ich pozbyć, ale nie miałam odwagi pójść do lekarza, żeby mi je wyciął. I nie chciałam martwić mamy, która miała i tak za dużo zmartwień.

Od tamtej pory chodziłam zabandażowana, jakbym miała niegojącą się ranę na klatce piersiowej. Spodnie szerokie, w panterkę, z pasem wymyślnie zapinanym, żeby było trudno rozpiąć. Sama klęłam, kiedy szarpałam się z nim w toalecie… Do tego góra, która kryła kształt sprawiając wrażenie wora pokutnego. Bransoletki, szminki, kredki… Tamtej nocy, resztką odwagi wyszłam wyrzucić śmieci… Jedna błyskotka mi została, ale trzymam ją w szkatułce. Łańcuszek od mamy. Ze świecącą łzą jakiegoś kamyka. Przez miasto chodziłam ukradkiem. Szybko i rozglądając się na boki ze strachem. Nie pomogło. Pan szósty chwycił mnie za włosy. Dla niego nie były za krótkie. Ciągnął mnie w krzaki, jak psa schwytanego za grzbiet. Niemal mnie uniósł na moich włosach, a mnie strach tak sparaliżował, że nie umiałam nawet oddychać. Strach z moczem próbował przytrzymać się ziemi, kiedy pan szósty rzucił mnie na trawę i nogą nadepnął, żebym nie uciekła, kiedy rozpinał rozporek i nóż otwierał. Nie walczył z paskiem – rozciął spodnie jednym energicznym szarpnięciem i nie przeszkadzała mu moja krew mieszająca się z moczem. Pokazał mi ten nóż i trzymał go przed moimi oczami, kiedy zabierał mi dziewictwo. Nie oddychałam. Patrzyłam, jak mnie zabija, jak klepie po twarzy, kiedy skończył. Patrzyłam martwymi oczyma, jak się ubiera i chowa nóż. Patrzyłam, jak noc podchodzi do mnie i spogląda ciekawie. Przed nią też nie umiałam się bronić, więc korzystała z mojej bezwładności zaspokajała swoją ciekawość.

Na nieszczęście dwie pielęgniarki wracały z dyżuru i niepojętym zrządzeniem losu mnie znalazły. W szpitalu uczyli mnie oddychać. Poskładali fizyczność, lecz głowy poskładać nie umieli. Mama była tylko raz… Nie dała rady przyjść ponownie. Umarła. Serce nie wytrzymało. Tata i brat nie widzieli powodu, żeby marnować czas dla mnie, więc leżałam zgwałcona i porzucona gapiąc się w sufit. Ojciec wytłumaczył bratu, że to moja wina. Mogłam tyłkiem nie kręcić i nie kusić losu zerkając na facetów. Akurat trwały jakieś mistrzostwa, więc chipsy i piwko były ważniejsze. Wiadomo – nasi grali i przed wyjazdem głosili buńczuczne zapowiedzi, jak świat zawojują. Trzeba obejrzeć koniecznie. I flagę na policzku i pieśni lejące się z otwartych okien. Do szpitala też dopłynęły te pieśni. Podobno. Tym razem już psychiatrycznego, bo fizycznie byłam zdrowa. Może leżałabym tam do końca świata, ale po pogrzebie mamy odwiedziła mnie babcia. Sama ledwie żywa, ale podpisała deklarację i zabrała do siebie. Na drugi koniec świata. Na wieś, do domu w którym żyła sama jak palec. Byłam martwa, chociaż ciepłota nie opuszczała mojego ciała. Tylko nocami tężało mi ciało. Snów nie miewałam, bo nie spałam. Nie umiałam spać, bo trudno o sen, kiedy strach potrafi moczem wypłynąć z pękniętego ciała. Powinnam nosić pampersa, tak często się zdarzało.

Babcia woziła mnie regularnie do lekarza, żeby mnie przywrócili życiu. Wyprowadzała mnie przed dom, abym pośród drzew owocowych, pośród śpiewu ptaków przypomniała sobie inne uczucia niż strach, a ja nie umiałam. Czy jadłam? Nie wiem… Chyba jadłam, bo babcia nie pozwoliłaby mi umrzeć z głodu. Któregoś razu lekarz skierował mnie na badania. Kompleksowe. Szukał, choć nie miał nadziei, że znajdzie. Ale próbował, co mu się chwali. Może miał dość utyskiwania babci, że tyle lat się uczył i nie potrafi kobiecie pomóc. Że ma narzędzia i leki, a nie potrafi mnie na nogi postawić. Więc kazał zrobić wszystkie możliwe badania, żeby wykryć w moim ciele defekt, choć wiedział że głowa choruje i jest poza tym światem całkiem. Że żyje w otępieniu i strach trzyma ją na smyczy tak krótkiej, że nawet oddechu brakuje. Lekarze obracali mną na wszystkie strony, jak manekinem. Wkładali place, wzierniki, stosowali sondy, kamery, podłączali do maszyn skomplikowanych bardziej niż ludzki mózg. Mnie podłączali. A ja patrzyłam wzrokiem podobnym do wygasłych monitorów lampowych telewizorów. Przy którymś badaniu pani doktor zdjęła okulary i popatrzyła na mnie z napięciem. Musiało być naprawdę wielkie, bo nawet ja je zauważyłam i odwróciłam do niej twarz. Nie uwagę, ale twarz, żeby mogła się napatrzeć, skoro jej tak zależało. Ona patrzyła, jakby wzrokiem chciała przeczytać książkę w duszy zapisaną i bardzo powoli, cichym głosem powiedziała:

- Powinna się pani lepiej odżywiać, żeby syn urodził się zdrowy…

niedziela, 25 listopada 2018

Dialog drapieżny.


- Wczoraj zaproszony byłem na uroczysty obiad. Wiesz, taki na pięćdziesiąt par, albo i więcej. Nazywają to weselem, bo radości jest co niemiara, na ogół z innych gości, którym uda się zbyt wiele zjeść, względnie wypić i usiłują podskakiwać na parkiecie, żeby zrobić jeszcze trochę miejsca na kolejne potrawy, które są dostarczane w takim tempie, jakby zaraz za nimi dreptał głodny koniec świata. Pocą się przy tym dość zabawnie, bo z okazji wielkiego obżarstwa panowie zakładają jedwabne smycze na szyje, żeby spowolnić apetyt, a panie obciążają ciała metalami i kamieniami, prawdopodobnie po to, by zachować większą stabilność.

- Ja wczoraj skazany byłem na ptactwo. Wybór miałem dość ograniczony, bo albo kurczaki pochodzące z rożna, albo z KFC. Może są dostępne kurczaki z innych wiosek, ale te dwie mają w mieście monopol, albo chody w Sanepidzie, bo trudno spotkać inne. Przyznam się, że te pochodzące z tego Rożna, to jakieś większe. Z grubsza jak piłka do rugby. Nie słyszałeś przypadkiem, czy to polska wioska? Taki duży kurnik trudno ukryć, choć Internet na ten temat milczy jak zaklęty. W KFC serwują takie, które bardziej przypominają piłki do tenisa… Może nawet do golfa? I są octem zaprawione. Preparaty – znaczy się. I to starożytne. Sam rozumiesz. Okazy obecnie trzyma się w formalinie. Ocet stosowany był w czasach egipskich, bo wina chlali bez umiaru, a w tamtejszym klimacie kisło im błyskawicznie i coś z tym octem musieli robić, więc kiszonki robili. Nie wiem, czy to kurczaki, ale jeśli tak, to te egipskie strasznie małe. Kupa roboty z tym musiała być i to pośrednio tłumaczy apetyt na niewolników w tym Egipcie.

- Obiad trzymał się standardów kurczowo niczym pies zaprzęgu. Na podbicie apetytu podali tłustą wodę na gorąco. Pozostałość po gotowaniu kurczaków. Ludzie nie chcą tego wylewać, więc podają przed posiłkiem właściwym, żeby rozruszać układ pokarmowy i nawilżyć ściany przewodu aż do ujścia, żeby następnego dnia dało się skanalizować przemianę materii. Po takim zabiegu łatwiej jest popychać potrawy, nawet, kiedy się ich za dokładnie nie pogryzie, albo połknie razem z kośćmi. Na szczęście obsługa nie miała ochoty być podszczypywaną przez koniec świata i natychmiast zaczęli roznosić mięsiwa. Kartofle też, ale kto kaleczyłby sobie podniebienie botaniką? Z roślin to rozumiem przyprawy, zioła… Taki pieprz trzyma się kupy, bazylia, czy majeranek… Rozumiesz, dla podkreślenia charakteru. Jak ów przysłowiowy grzybek w barszczu, co to samotnym być musi, żeby na widok drugiego nie zapałał prokreacyjnym uniesieniem i nie zanieczyścił barszczyku do grzybowej.

- Te maleństwa z KC mogą być starożytne. Sam rozumiesz. Małe, bo nie zdążyły wyrosnąć w bezwzględnym świecie wielkich gadów. Ktoś nazbierał ich zatrzęsienie, skojarzył z winnym octem w amforach sławiących wojenne wyczyny przodków i tak dotrwały do czasów teraźniejszych i się wstydzić muszą przed kuzynami z tej wioski… To Rożno wygląda mi na Małopolskę. Czuję smaczek tamtejszy. Może nawet klimat pasujący. Wybacz tę dygresję. A wracając do starożytnych kurczaków, choć może to zupełnie inne ptaszę zmumifikowane zostało i opakowane w panierkę, żeby ukryć jego bladą cerę wymoczka octowego. Ponoć istnieją już metody pozwalające wykryć wiek znaleziska archeologicznego i metody węglowe potrafią umiejscowić poczęcie na skali historii. Co tam wiek, zawartość żołądka można odcyfrować, tylko płeć kucharza pozostaje domysłem, chyba, że zostawił ptaszynie pamiątkę w postaci biżuterii, lub z paluchem nie zdążył uciec, nim go dziabnął śmiertelnie.

- No i przy jedzeniu rozumiesz sam – gawęda. Ę-Ą, savoir vivre i garnitury. Nie tylko na grzbietach, ale w niektórych paszczach również. Takie wzmocnienia, żeby łatwiej do szpiku się dobrać. Przy stole zwyczajowo gadać trzeba, bo z pełnym pyskiem gada się w sposób czarujący i popełnia gafę za gafą, więc śmiechu jest jeszcze więcej, a w końcu o to chodzi. Byłem uprzejmy pochwalić obsługę, bo przede mną postawili półmisek wielkości brodzika pełen parujących aromatów, co skwitowałem miłościwie, że świnie i krowy uwielbiam. Chyba popełniłem „fo-pa”, bo panie odsunęły nieco talerze i przyglądały się padlinie, żeby sprawdzić, czy jest równie fioletowa, jak na krówce z reklamy Milky Way, a panowie ostrożniej kroili mięso, żeby świnki nie bolało. Byli też tacy, co żarli ciszej, żeby nie zbudzić tej świnki na talerzu i zamiast radości zapanowało grobowe milczenie.

- Amerykańska zapobiegliwość mnie zdumiewa, ale rozumiem, szanuję i doceniam. Bo wyobraź sobie jak zdeterminowani byli myśliwi sprzed dwustu lat. Kiedy zobaczyli na stepie wołowinę, to nie potrafili przestać do niej strzelać, póki nie skończyły im się kule, strzały, czy w co oni byli właśnie wyposażeni. Całe klany, wioski, a nawet i oddziały wojskowe atakowały w amoku do ostatniej kropli potu i ostatniego ziarnka prochu. Potrafili wytłuc jednorazowo coś na kształt rocznego zapotrzebowania na mięso sporego miasta. W każdym ze stanów, przez które wołowina raczyła doroczny marsz ku chwale natury celebrować. Podejrzewam, że tu znów musieli zaszaleć z tym octem, żeby się im nie zepsuło mięsko, więc dodali odrobinę botaniki w postaci cebulki, czy czosnku, zmielili je wraz z pieprzem i solą, a następnie ukryli w chłodniach w tak wysokich stosach, że kotlety się spłaszczyły pod wpływem grawitacji. Do dziś sprzedają je w bułeczkach pod rozpropagowanymi na cały świat flagami fastfoodowych potentatów. Zapewne przejęli narodowe, lub lokalne magazyny i prowadzą gospodarkę rabunkową do wyczerpania zapasów.

- Próbowałem złagodzić konsternację, a to nigdy nie wchodzi na zdrowie. Kontynuowałem, że konie są niesmaczne. A poza tym zjadanie czegoś, co ma imię wydaje się mniej humanitarne. Dlatego z psami i kotami nie mamy do czynienia w restauracjach. W takich Chinach mają mniej skrupułów, ale przy grubo powyżej miliarda żołądków nie ma miejsca na sentymenty. Tam rodzina kupując pieska zapoznaje się z podstawowymi cechami zwierzęcia, jak mięsność, przewidywany przyrost masy i tkanki tłuszczowej, zysk ekonomiczny i tym podobne parametry kulinarne. Może nie zjadają go osobiście, tylko wymieniają się w ramach dobrosąsiedzkiej przysługi, ale do garnka wcześniej raczej niż później trafia każdy burek i zaczyna się gotować, zanim skończy merdać ogonkiem. Rozumiesz? Wtedy panowie zapowietrzyli się, a panie, nawet zagorzałe abstynentki kazały sobie nalać gorzałki już nie w kieliszeczki, tylko walnęły po pół szklanki. Nie uwierzysz, ale niepostrzeżenie śledzikiem zagryzły, jakby to była marcheweczka, czy inny szpinak. Ale ich wzrokiem mógłbyś naostrzyć nawet wieżę Eiffla wzdłuż wszystkich krawędzi. Panowie wystraszyli się, że panie wysprzątają stół z płynnego paliwa i również wymienili naczynia na adekwatne do zapotrzebowania i gremialnie finalizowali toast tak zwanym tatarem. To już była perfidia i powiedziałem to głośno. Przecież to krowa zmielona razem ze świnią i polana kurczakiem… Powiedzmy niedoszłym kurczakiem. Więc co ich tak rozstroiło?

- Chyba masz rację. Może dlatego zjadanie ludzi się nie przyjęło, chociaż zaraz po śmierci chowa się ich do lodówki, żeby się za szybko nie zepsuli. Rozrzutność. Tyle mięsa na zatracenie idzie i albo zakopuje się je w ziemi, żeby zgniło, albo smaży do spopielenia, jakby nie można było poprzestać na przyrumienieniu i dezynfekcji. Przydałby się weterynarz, ale nie wiem, czy kostnice takich zatrudniają. Absolwentów uczelni nie brakuje, ale gdzieś się rozpierzchli i żaden nie wspomni. Może, kiedy rodzina nie patrzy… Cholera wie, co przerabiają w rzeźniach, masarniach i chłodniach. Kiedy tak gryzę kiełbaskę, to czasami natrafiam na drobne kawałki czegoś, co mogło miauczeć żałośnie, gdy wpadło w tryby maszynki do mielenia. Albo piszczeć piskiem kalekiego szczura dotkniętego starością lub chorobą tak bardzo, że nie dał rady przechytrzyć tępej maszyny. A skoro w tartaku tnąc drzewo zdarza się ofiara z palców starego wygi, któremu rutyna odebrała rozsądek z prędkością kilkudziesięciu tysięcy obrotów, to może maszynki do mięsa też łykają palce zbyt pewnych siebie masarzy? Może zjadłem tę katechetkę, której od miesiąca już nie widuję? Wolę puzzla nie układać, szybko przełykam i udaję, że tylko mi się zdawało, bo przecież te twarde kawałki trafiają do zup, sosów… No… Innym się trafiają. A jeśli mnie się trafiło, to chociaż nic mi się nie stało, to wolę trwać w mniemaniu, że to się jednak nie stało.

- Ludzie atawistycznie lubią surowiznę, bo żarli nie tylko tatara, ale również surowe ryby zawinięte wraz ryżem w morskie szuwary i steki tak krwiste, że trzeba je widelcem schwytać, żeby nie zeskoczyły z talerza i nie poszły brykać na trawnik zanieczyszczając przy okazji atmosferę ozonem. Popatrz. Ludzie przedziurawili atmosferę dopiero kilkadziesiąt lat temu i wysłali w kosmos sputniki. A taka krowa od niechcenia i tysięcy lat dziurawi atmosferę każdego dnia wielokrotnie wysyłając chmury gazowe i nikt jej pomnika nie wybuduje. Niewdzięczność ludzka granic nie zna. Przy stołach żarli aż furczało. Tylko koło mnie z talerzyków znikał trawnik i ozdoby. Bukiet warzyw. Zielnik w stanie przedagonalnym. Warto było poruszyć sumienia. Na stole stygła dla mnie kaczuszka odpoczywając tuż obok króliczka i baranek. Inny baranek, gdzieś bliżej końca stołu, to nawet meczał z wnętrza jednego pana, który dysponował pojemnikiem na baranki. Może mi się przywidziało, ale widziałem, że próbował go bodnąć. Może dopominał się o liść sałaty? Potem przypłynął szczupak w galarecie i drżał tak śmiesznie, że parsknąłem jak ostatni cham i położyłem na talerz jego pośmiertny uśmiech do kompletu i dzwonko nieduże, żeby w nim poszukać wykałaczki do dłubania w zębach. Pani naprzeciw zdeponowała wyrzuty sumienia w torebce, poluźniła gorset, a miała co poluźniać, pośladkami wpasowała się lepiej w belkę startową i napełniała organ muszlami… Może żywe były. Wyżerała je ze skorup w takim tempie, że pelikan pozazdrościłby jej przełyku, a małże z obleśnym dźwiękiem rozbijały się o dno żołądka, plaskając jak mokra szmata na kafle. Milczałem, bo bałem się, ż mnie wyrzucą, zanim nafaszeruje się do pełna, bo noc długa, a taki obiad szybko się znów nie trafi.

- Idę. Mam zamówioną wizytę u stomatologa. Może mi wyjaśni, jak to jest z ludzkimi zębami. Dentyści to straszne gaduły. I ciekawscy są bardzo, choć odpowiedzi nie do końca ich interesują. Wepchną w gębę człowiekowi coś ostrego, albo wirującego z gwizdem przeciągłym i pytają o drzewo rodowe, albo promocje w markecie. Spróbuję zapytać o narzędzia, bo jestem laikiem i swoją ignorancją mógłbym wystraszyć każdą potrawę na talerzu. Może wyjaśni mi, przeznaczenie aparatu gębowego i jego preferencje tak, żebym zrozumiał. Mam kły i mogę gryźć. Mam siekacze i mogę siekać, mam trzonowce do miażdżenia. Czyli co? Mogę chyba wszystko? Na wszelki wypadek spróbuję się upewnić, kiedy będzie mi wyostrzał narzędzia zbrodni. Troszkę już zapomniałem, jak się kąsa i atakuje paszczą, ale i to postaram się nadrobić. Może znajdę poradnik drapieżnika, bo na wampirzych doświadczeniach wolę się nie wzorować. Nic nie mam do czerniny. Ale dobrowolność ofiary i jej dziewiczość zdają mi się być zbyt Fiction ,a zdecydowanie mniej Science.

sobota, 24 listopada 2018

Niedoskonały.


Drgnąłem jak wykres elektrokardiografu, kiedy go życiem zarazić. Drgnąłem i z braku innych talentów drżę monotonią kolejnych cykli, bo nic więcej nie potrafię. Rozglądam się po prostokącie jodłowego blejtramu. Leżę na prześcieradle szorstkim i chropowatym tak bardzo, że skórę mam startą i delikatną niczym niemowlę. Musiałaś lnem podbić ramę? Nie było delikatniejszych materiałów? Czy chciałaś mnie obedrzeć z pozorów? Stworzyć od nowa, nieskażonego światem? Przyglądać się sobie chcę, ale mnie nie ma jeszcze wcale. Tylko myśl pierwsza tobą poprowadzona, jak ślad miękkim ołówkiem, żeby pierwszy szlachetny rys nadać.

Pewną masz rękę. Czuję to. Mnóstwo wrażeń kwitnie we mnie, chociaż nie ma jeszcze jak się rozprzestrzeniać i uzewnętrzniać. Gdybyś tylko wiedziała, jak jestem ci wdzięczny za to życie niespodziewane. Czuję się, jak drewniana rzeźba zarażona zachwytem, jak westchnienie granitu pod ręką, która potrafi wygładzić twardość niebytu. Czuję, że mógłbym wszystko, gdybyś tylko została ze mną. Wciąż czuję się jednowymiarowy, jakbym był punktową skazą na nieskończoności kosmosu, kroplą światła zbłąkaną w gęstwinie mroku. Ale czuję, że jestem twój. Od tej iskry, którą pobudziłaś do pierwszej, zdziwionej myśli.

Zaprzeczasz mojej nieobecności, pędzlem dodając mi znaczeń. Drugiego wymiaru. Patrzę z niepokojem, czy nie zostawisz mnie takiego. Kalekiego, samotnego, w więzieniu sezonowanych, jodłowych desek. Pachną żywicą nieśmiało, a ja modliłbym się do ciebie, gdybym miał usta. Nawet drobniuteńkie, popękane i dwuwymiarowe. Trudno – niech wysypie się przez otwarte wargi los nieprzychylny, niech usta mi się wykruszą, bylebyś tylko mnie usłyszała. Czuję, jak końcem pędzelka dopieszczasz mój kształt. Jak wyrywasz go spod prześcieradła, żeby się obnażyło przed tobą. Śmierdzę strachem, choć to ukrywam. Boję się, że się tobie nie spodobam i zamalujesz mnie, jak zamalowałaś tych, co przede mną w tej klatce się rodzili. Oni próbują mnie odepchnąć, strącić z płótna, żebym spadł na podłogę, albo tam, gdzie już na mnie nie spojrzysz. Łudzą się, że jeszcze sobie o nich przypomnisz, że nie będą wyłącznie wspomnieniem skrzywionych ust.

Z trudem powstrzymuję się od śmiechu, bo twój pędzel łaskocze mnie… Przecież wiesz, że mam łaskotki. Złośliwa jesteś? Czy chciałaś, żebyśmy się pośmiali wspólnie. Dobrze, przestanę gryźć ten śmiech zębami i parsknę, ale ty też. Zgadzasz się? Daj mi usta i pośmiejmy się razem. Tylko przestań gryźć pędzel, bo zesztywnieje i będę kanciasty. Po co ci sen spełniony z błędem? Bo snem jestem - tak? Czy malujesz mnie z wyobraźni? Na ile prawdziwy jestem dla ciebie? Będziesz umiała mnie kochać, kiedy już pędzel odłożysz i ręce o biodra obetrzesz z nadmiaru farby? Będę twój?

Dzień wyskoczył przez okno i poszedł gdzie indziej szukać towarzystwa. Ty śpiewasz… A skoro śpiewasz i wciąż mnie dotykasz, to chyba dla mnie śpiewasz… Ciasno mi w tych ramkach. Przestają mi wystarczać dwa wymiary, ale ty dokładasz mi kolorów, żeby mi mięśnie wzmocnić i twarzy dać strzęp charakteru. Dokładasz barw ciepłych, żebym nie zmarzł i… może mi się wydaje, ale masz w oczach figlarne błyski, kiedy detale cielesności modelujesz na mnie. Czuję, że zaczynam się rumienić. Pierwszy raz w życiu. Bo ja wszystko robię pierwszy raz w życiu. A ty kilka świeczek zapalasz, żeby mnie nie obnażyć elektrycznością halogenowej lampy i w migotliwym świetle plama po plamce, jak pocałunkami stwarzasz mnie.

Stanęłaś o dwa kroki ode mnie, żebym cię nie dosięgnął, żebym niecierpliwością własną nie pociągnął w bezkres tego szarego prześcieradła i oczu nie zamknął ustami. Patrzyłaś na mnie w zamyśleniu. Byłem twój i chciałem ci pomóc, ale ty nie widziałaś w moich oczach siebie. Jeszcze nie widziałaś, bo stałaś zbyt daleko. A ja widziałem, jak wargę przygryzasz i samej siebie pytasz, czy takim właśnie mnie stworzyć chciałaś. Pokręciłaś głową, aż zamarłem. Wystraszyłaś mnie tak, że oddech wstrzymałem i zerkałem ukradkiem, czy nie sięgasz po duży pędzel, żeby mnie zamalować. Uśmiercić… Świece chyba też się wystraszyły, bo płomień pląsał nim nagrał głębi. Uff… Coś tam poprawiałaś mi we włosach i więcej barw oczom dołożyłaś na wypadek, gdybym zapłakał. Bo wtedy oczy blakną i trzeba mieć zapas koloru, żeby później nie patrzyć na świat przeźroczyście. Płacz uzdrawia, spłukuje nieszczęścia. Dobrze mieć zapas koloru, żeby korzystać z oczyszczenia. Hojna byłaś. Dałaś mi mnóstwo, żeby mi wystarczyło na długie życie pełne wzruszeń.

Patrzyłaś na mnie, jak tylko ty możesz patrzyć i wcale nie czułem się skrępowany twoim wzrokiem. Zmęczona chyba już byłaś, bo wierzchem dłoni otarłaś pot z czoła i jakiś swawolny kosmyk włosów za ucho wsadziłaś. Wypadł, kiedy pędzel na chwilkę tam włożyłaś. A teraz znów tam go wkładasz, jakby było kieszenią, kubkiem na pędzelki… Wyciągnęłaś do mnie ręce. Nie. Nie do mnie. Chwyciłaś sztalugi i moim więzieniem zatrzęsło. Zabrałaś mnie sprzed okna gdzieś głębiej, w miękkie niedopowiedzenie siedzące atłasem gęstego cienia w drugim końcu pracowni. Postawiłaś mnie tak, żeby noc mnie nie dosięgła i ciekawość ludzka? Jakbyś wiedziała, że tam, po drugiej stronie ulicy czyha z lunetą ktoś, kto nie ma odwagi przyjść tu. Kiedy okna są ciemne, tylko jedno szklano-zimne oko zerka do wnętrza snując potajemne fanaberie. Położyłaś mi palec na ustach. Ciepły i cierpki od farby stygnącej. Uchyliłem je nieśmiało, bo może chciałabyś wsunąć palec głębiej….

Zaśmiałaś się… Piękny masz śmiech i chciałbym go słuchać jak najczęściej. Zapaliłaś kilka świeczek i butelkę wina otworzyłaś. A potem odwróciłaś się do mnie plecami i pochyliłaś się na chwilę. Zaszumiało. Dziwne, bo przecież nawet aromat wina do mnie nie doszedł, a zaszumiało i szumiało mi nadal. Na jakimś rozchybotanym stołku stał ogryzek świeczki i skwierczał, że nie sięga do szyjki butelki, bo chciałby ugasić żar własny twoim widokiem rozpalony. Patrzyłem oszołomiony, a ty… rozbierałaś się patrząc na mnie. Sprawdzałaś, czy dam radę męskość poskromić? Nie dałem. I nawet się wstydzić nie umiem, że nie dałem rady poskromić. Patrzyłem na ciebie dziewiczo głodny, a ty rozebrałaś się i pędzel na stołek odłożyłaś, ponownie wypinając się jakbyś miała być piekielną pokusą. Nie umiem opowiedzieć, jak bardzo chciałem zeskoczyć ze sztalug, spełznąć z prześcieradła, które mnie gryzło do krwi z zazdrości. Bo widziało, jak na ciebie patrzę. A ty weszłaś do wanny…

Weszłaś i łyk wina wprost z butelki pociągnęłaś, gdy tylko się zanurzyłaś w wodzie. A potem oparłaś oba łokcie na brzegu wanny i patrzyłaś na mnie takim wzrokiem… Widziałem gdzie zerkasz. Dlaczego nie nauczyłaś mnie chodzić?! Przyszedłbym, choćby na kolanach…

piątek, 23 listopada 2018

Origami.


Papierowy kwiat zawijam z serwetki. Róża miała być, bo ona taka nieokreślona i ma tych płatków tyle, że nawet Bóg ich nie układał, tylko pozwolił im trwać w pąku i więdnąć warstwami. Serwetka też miała warstwy i już była zwiędnięta. Może nawet przybrudzona, więc szło mi - powoli, ale szło. Blat stołu błyszczy politurą, jakby się spocił. Ciemny jest. Opalony mocno. Afrykański mahoń? Nadmiar słońca wypił z niego wodę, więc poci się resztkami. Oszroniony kufel stawiam na tym spoconym czole i patrzę, jak kropelki spełzają z kufla i rozbiegają się po blacie. Widok fascynujący, aż boję się podnieść kufel i samemu pragnienie gasić, bo na stole dzieją się rzeczy na miarę stworzenia świata. Powstają dorzecza. Od razu z trzech źródeł, jakby ze szczytów górskiego masywu miały brać początek aż trzy drogi biegnące do różnych mórz.

Dobrze tworzyć z rozmachem. Nie będzie monotonii. Stać mnie na trzy morza? A pewnie, że stać! Nawet na ocean sobie pozwolę nieskromnie! Bardzo ostrożnie położyłem pomiędzy większymi z rzek pudełko papierosów. Miasto… Pierwsze miasto w moim świecie. I zapalniczkę dołożyłem za rzeką, żeby wioska była, bo miasto nie śmie być miastem, kiedy nie ma wioski. Piwo chyba wiwatowało, bo pękły mu całe stada baloników z piany falujące wcześniej na wierzchu kufla i niechcący upstrzyło proces stworzenia drobnymi stawami i jeziorami. Takie samorodne one były, nie z żadnego zlodowacenia. Trochę mnie ruszyło, że prozaiczne piwo, niby bezmyślne i nie do końca trzeźwe, a potrafi stwarzać... Jak ja…

Rozbuchana wyobraźnia kazała mi dostrzec, że to dość ubogi świat więc dołożyłem mu na peryferiach popielniczkę pełną niedopałków, żeby mieć jeden wulkan. Na wszelki wypadek, żeby ewentualną Sodomę i Gomorę ukrócić, jak Wezuwiusz Pompeje. Przyfrunęła jakaś mucha, przycupnęła nad rzeką wciąż bez nazwy i pije, aż furczy. Dumny byłem już całkiem – życie się pojawiło w moim świecie, choć on niedokończony. Taki surowy, zimny i w trakcie budowy. No dobrze – w trakcie samowoli budowlanej. Fanty mi się skończyły, bo telefon położyłem u stóp kufla, żeby drugie miasto było i to antagonistyczne. Wiadomo – wojna rozwija. Pacyfikuje nieprzystosowanych i słabych. Wymusza postęp. W powojennej solidarności wyrosną autorytety. Silne kręgosłupy z charyzmą realizujące cele. A cel mało oryginalny – podporządkować sobie świat i uczynić go powolnym. Znaczy, żeby uda rozchylił i pozwolił czerpać do syta, a nie, żeby wolno przemierzał bezkres wszechświata.

Zgroza! Jeszcze nie zagospodarowałem mojego stworzenia, a tu już kosmos mi się pcha z butami, czy na czym tam sobie łazi po nieboskich pastwiskach? I na tego oseska, który poczęty ledwie, któremu jeszcze nie wykształciły się odruchy, ani historia, ani nawet skazy genetyczne, czy uskoki geologiczne, już milczący nietoperz mrocznego kosmosu zerknął i pulsuje swoim głodem nad drobną istotką. Pochyla się i mlaska obleśnie. Aż piana zanurkowała w głąb kufla. Pewnie sądzi, że latająca, kosmiczna mysz pływać nie potrafi. Kufel spocił się już całkiem i rzeki wezbrały niczym po wiosennych roztopach. Poświęciłem czapkę i rękawiczki, żeby stworzyć masywy górskie, które stanowić będą klifowe wybrzeża oceanicznych pustkowi.

Mucha chyba przeszarżowała z tym piciem, bo leży teraz i chrapie, aż jej piórka drżą. Jak ją nietoperz kosmiczny wypatrzy, to będzie się miała z pyszna. A ja? Jednego lokatora mam i to pijanego. Co mi z rzek, skoro nikt w nich ryb łowić nie będzie? Sam mógłbym usiąść, ale wędki nie mam. Podniosłem wzrok z nadzieją, szukając pomocy. Przy barze wypatrzyłem panią, która uśmiechnęła się do mnie wyraźnie. Pomyślałem naiwnie, że pomoże mi stwarzać świat, że we dwoje, to już stanowić będziemy taką moc, siłę niepohamowaną, że świat nam dojrzeje, nim się siwych włosów dorobimy. Kiwnąłem głową i sam już nie wiem, czy do swoich myśli, czy do niej, ale wstała i zmierzała w moją stronę. Cud! Cuda się zdarzają. Aż dwa jednego dnia? I to oba mi? Najpierw świat, teraz wspólniczka, żebyśmy mogli zapłodnić ziemię wspólną myślą i życiem ją namaścić? A potem z dumą patrzeć z góry trzymając się za ręce…

Pani szła, a jej biodra śpiewały pochwałę życia. Byłem zachwycony do tego stopnia, że niemal zapomniałem o stworzeniu świata. W gardle mi zaschło, lecz piwo pilnowało źródeł trzech wielkich rzek i nie mogłem ich pozbawić żywiciela, więc cierpiałem w milczeniu. Nie sądziłem, że wybierze mnie, ale najwyraźniej odkryła we mnie moc, której nie podejrzewałem jeszcze rano, a i teraz z nieśmiałością muszę walczyć, czy godzien jestem dostąpić… Wiem, wiem, stąpa ona, a ja jak ostatni gbur siedzę i na gotowe czekam… Pięknie stąpa… Zerwałem się, żeby przywitać ją chociaż ukłonem, albo rozłożywszy ramiona szeroko pozwolić jej na wstępną eksplorację mojej fizyczności… Piwo w kuflu wzburzyło się widząc, że je porzucam i sunęło niczym tsunami, by rozbić się na wybrzeżu rękawiczek. Mucha beknęła i przewróciła się na drugi bok. Co za brak ogłady. Jedynaki tak mają. Nie mają od kogo się uczyć. Dobrze, że nadciąga ktoś, dzięki komu zapełnimy ten świat miłością, dobrem i różnorodnością. Nauczymy życie, jak wić wianki ze stokrotek, albo budować dom na skale. Może pogramy w piłkę, byle nie w rugby. I nie wymyślimy sumo, bo to niezdrowe. I plastiku nie wymyślimy, ani AIDS. Byłem pełen marzeń, energii i nadziei.

- Słucham – powiedziała nie zwracając na mnie większej uwagi, tylko pochyliła się nad światem…

Tak od razu? Ależ jest bezpośrednia… Byłem z niej dumny, ale i zdumiony, że tak szybko w rolę weszła. Zakochałem się nieodwołalnie. Bogini ledwie raz okiem rzuciła na stworzenie i już wiedziała wszystko. Dostrzegła geniusz niewątpliwie i zapewne jakieś detaliczne poprawki za moment wcieli w życie, bo wiadomo – kobiecą ręką miękkości można nadać nawet kamieniom. Jeśli tylko chcą. A ona najwyraźniej chciała. Trochę ją przytłoczył ogrom już wykonanej pracy, ale sapnęła i popatrzyła wreszcie na mnie. Napompowałem się powietrzem niemal jak dwunastoosobowy ponton do ekstremalnego raftingu i patrzyłem na nią z uwielbieniem.

- Pan już może niech więcej nie pije – powiedziała do mnie z uśmiechem - Jutro też jest dzień…

A potem… Podniosła kufel i starła mój świat… Moje stworzenie. I nawet muchę starła. Zabrała wulkan i poszła… Stałem oszołomiony, że tak bestialsko potraktowała dzieło niemal skończone, któremu tylko szlifu kobiecej dłoni zabrakło, by stał się zalążkiem wielkich zdarzeń.

Popatrzyłem na papierową różę, której wciąż fryzowałem niezliczone płatki. Nie chciała ode mnie kwiatu… Mnie nie chciała… Kufel w końcu się uspokoił. Włożyłem do niego kwiat – może sobie go weźmie później. Może wstydziła się brać kwiat z rąk stwórcy. Wstawiłem różę do kufla, a ona zakwitła nenufarem…

Wielki głód.


Zanim wstałem, jedną ręką zatrzymałem czas (nie przyznam się co robiłem drugą, bo takich spraw nie opowiada się przed 22.00, kiedy dorośli idą spać i młodzież wreszcie może się wyszumieć na całego). Niech mnie nie popędza, kiedy chcę się pokokosić jedną minutkę, albo cały kwadrans. Chyba się zdziwił, bo zazwyczaj pozwalam mu się podglądać, a on chyba to lubi zbereźnik jeden, bo mu tętno skacze i ma sześćdziesiąt cyknięć na minutę. Nic dziwnego, że mu bateria wysiada i styki się grzeją. Pomyślałem leniwie, że kiedy już wstanę, to podejdę do lusterka zobaczyć, czym się ten czas tak emocjonuje. Wydawało mi się, że z wyglądu przypominam wieszak na płaszcze i parasole – taki dość sfatygowany, z łuszczącym się lakierem i bliznami ubytków po kornikach, albo innych szkodnikach. Ach! I jeszcze pryszcz mi wyrósł tak nietwarzowo, że z siedzeniem mam kłopoty…

Łóżko skrzypiało dość rytmicznie, jakby przymierzało się do orgazmu, albo usiłowało zastępczo odmierzać to, co czas złapany za twarz zaprzepaścił. To je ubodłem. Z premedytacją. Raz. O poranku mam narzędzia tymczasowe i bodnąć mogę, dzięki czemu pryszcz przestaje być dominującym doznaniem na krótkie minuty i stanowi najwyżej położony topograficznie punkt na moim ciele. Jak krater wulkanu… Mógłby wybuchnąć – erupcja być może zmniejszyłaby dyskomfort podczas siedzenia. Ba! Jestem przekonany, że bez krateru siedzenie zawierało w sobie wątki hedonistyczne. Pryszcz przewrotnie pozwolił sobie (mi?) na erupcję, ale podziemną, przeciwnie skierowaną. Krótko mówiąc łóżko bodnięte zostało aż do spełnienia – przynajmniej mojego. Ono też już przestało skrzypieć, więc może wspólnie popadliśmy w letarg i błogostan? Idealnie w punkt trafione orgazmy w chwilowo stabilnym układzie współrzędnych, gdzie czas jest constans wydaje się łatwizną. Ja się spociłem, łóżko chyba też. I tylko pryszcz sterczał, jakby niebu wyzwanie rzucał.

Czas coś usiłował, ale takim ciężkim basem, że trudno było go zrozumieć. Wskazówką godzinową molestował mnie i szturchać chciał, albo… Nie… On chyba nie zamierza wykorzystać mnie w takiej chwili, gdy leżę z wypiętym pod niebo pryszczem i maślanym wzrokiem wtulam się w ciepłem dyszące łóżko… Och, perfidia jedna!… Wskazówka sztywno sterczała mu w dół, jakby miał zamiar zaatakować mnie odgórnie i wytrysnąć strumieniem ławicy pikosekund. Spłynąć z nieba jak jastrząb na zatrwożonego świstaka i wytarmosić go, aż się pióra posypią. Biedny ja – przyjdzie zapłacić za chwilę rozkoszy i oddać się popytowi. Myśli rozpierzchały się we mnie jak króliczki i szukały kryjówki, choć mięśnie tonowały emocje twierdząc, że nadal są bezsilne i trudno – podaż sterczy pod niebiosa, niech więc życie zwycięży. Ewolucja i prokreacja, to bardzo silne imperatywy i mały pryszcz nie powstrzyma zapędów natury. Może być zgoła uznany za element drobnej perwersji mającej na celu urozmaicenie intymności. Taki pieprzyk nad górną wargą…

Zegar wstrzymał oddech – zapewne gustuje w emocjach z pogranicza bezdechu. To może być doznanie podobne do wsparcia farmakologicznego i równie mocno uzależniać, choć karalne bywa tylko wtedy, kiedy zapotrzebowanie na bezdech przekroczy limit wytrzymałości organizmu poddanego wyrafinowanej pieszczocie. Może czas wytłumaczył sobie, że jeden oddech na cyknięcie, to i tak zbyt wiele. A ostatnio cykał jakieś pięć minut temu. Jak poławiacz pereł, któremu podobna częstotliwość wystarcza, żeby wyłowić ziarno piachu obleczone śluzem mięczaka na palec grubo. Nie miałem wyjścia – wstrzymałem i ja. Pryszcz też. Najwyraźniej instynkt stadny się w nim odezwał i dołączył. Łóżko poszło za ciosem, bo jego mięśnie znajdowały się w stanie podobnym do moich.

Można zaryzykować stwierdzenie, że świat cały się zatrzymał i czekał na prawdopodobną interwencję czasu. Na chwilę, w której zatknie proporzec krótkiej, grubej wskazówki kipiącej pożądaniem w moim wyeksponowanym, wysklepionym ciele wyraźnie pobladłym od tego napięcia. Czas przedłużał chwilę ponad wytrzymałość ludzką, i ciało zaczęło się oswajać z myślą, że zostanie wykorzystane. Syndrom sztokholmski? Otworzyłem się jak kielich kwiatu, kiedy słońce zacznie żebrać o wzajemność i zawsze dostanie to, czego pragnie. Nie mogłem z tym walczyć. Świat ulega pożądaniu, choćbym pazurami trzymał futryny, żeby nie dać się porwać w namiętność alkowy. Już się nie bałem. Czekałem, aż wreszcie się ruszy.

No i ruszył łachudra jeden i… cyk… cyk… cyk… Wyprężona i twarda wskazówka więdła unosząc się w górę. Zapomniał o mnie! Obiecał i nie przyszedł. Porzucił! Rozkochał i porzucił. I jeszcze bezczelnie patrzy na mnie i z pogardą rzuca mi w twarz to swoje cyk… cyk… Nawet pryszcza szlag trafił na miejscu i pękł. Dobrze, że on, a nie łóżko… Zaufaj takiemu… Do domu wpuść i obnaż własne słabości… A ten tylko ironizuje… cyk… cyk… Poduszka zdobyła się na empatię i łzy mi ociera. Łóżko wyrozumiale i taktownie milczy. Jemu łatwiej, bo milczy spełnione. Nie zrobiłem mu takiego afrontu. Oby mu serce pękło. Żeby rytm zgubił i potknął się o własne cyk… cyk… I rozkwasił mordę tak bardzo, żeby już żaden pryszcz na niego nie spojrzał. Nigdy. A taki był namiętny, kiedy stał… hmmm... kiedy się zatrzymał?... Jedno trzeba mu przyznać uczciwie pomimo bólu niespełnienia. Ta wskazówka była naprawdę gruba… Miał się czym pochwalić.