niedziela, 30 czerwca 2019

W twórczym szale.


Wymyśliłem sobie beztrosko, że zostanę twórcą i stworzę dzieło, które rzuci na kolana męską część ludzkości, a żeńskiej zedrze bieliznę i otworzę second hand, kiedy tylko skończę prać te stosy majteczek od rozmiaru minus S do rozmiaru plus XXXX z zastąpieniem ostatniego L kolejnym iksem, żeby nie przegapić żadnej z ewentualnych fanek bez względu na rozmiar… hmmm... egzaltacji? W końcu wydatne zaplecze choć nazwę ma niezbyt szlachetną, to jednak stanowi dolne partie pleców tak pożądanych w promowaniu i lokowaniu produktu.

Produktem zaś w tym przypadku miałem zostać ja - osobiście, a nie przez posły. Standardowo trzeba było przeanalizować status quo i zdecydować co i czym uwypuklić, a co zatuszować. Niejaki Presley uwypuklał „dozwolone od lat osiemnastu” i „nie dla grzecznych dziewczynek”, ale ja nie chciałem go naśladować, więc co? Poza tym chłop umarł w minionej epoce, a hit miał być na czasie. Nie historyczny chorał, ale całkiem współczesne łupu-cupu z sekcją rytmiczną elektronicznie wysterowaną i wyskalowaną w nanosekundach dopuszczalnej arytmii. Gdybym płci był piękniejszej, to mógłbym uwypuklić to i owo, trafiając w gusta, jakie akurat są na topie. W sumie, gdybym się znieczulił, to nawet sobie mógłbym wszczepić gumową kaczuszkę na klacie. Tylko drugiej nie mam, bo pies jedną już pożarł. No i nie wiem, czy odda mi tę drugą. Znieczulić się mimo wszystko? Jedno solennie sobie obiecałem – ograniczę bieliznę do absolutnego minimum, dzięki czemu zaoszczędzę na kosztach bikini, które zazwyczaj zbyt szybko wychodzi z mody, a rzucone w stronę publiczności nigdy nie wraca – chyba, że rozmienione na drobne w postaci ławicy koronek plecionych misternie przez całą zimę przy kominkach gdzieś w przysiółku o nazwie trudnej do wymówienia. Żeby przywyknąć i zaaklimatyzować się do trudnych warunków wyciągnąłem z szafki sznurówki nie od pary – żeby było kolorowo i asymetrycznie i usiłowałem się w nie ubrać. Kiedy się w końcu udało miałem łzy w oczach i czułem się erotycznie wykorzystany. Trudno – sztuka wymaga cierpienia. Błogosławiłem sobie, że zrezygnowałem z biustonosza – niech się sam nosi i zachowuje jak należy.

Może w tym dojrzewającym negliżu wypadałoby chociaż sierść wyskubać, co jest zabiegiem, którego nawet w horrorach puszczanych grubo po północy nikt nie ma odwagi pokazywać publice z obawy o eksodus ludzkości na najbliższe telewizorów SOR-y. Szczęściem widziałem demonstrację w zamierzchłej przeszłości, kiedy kury jeszcze biegały po klepisku i wydłubywały to, co z psa spadło. Taką kurę po ukręceniu łba, patroszeniu i wydarciu pierza opalało się nad płomieniem, by pozbyć się resztek. Pierza nie miałem, więc darcie mogłem pominąć zarówno w rozważaniach, jak i działaniu. Za to resztek na mnie co niemiara. Popatrzyłem na uśmiechniętą złośliwie mordę psa i doszedłem do wniosku, że zbierał tego, co z niego spadło nie będę na pewno. Poprzestanę na opalaniu. Lut-lampa stała zapomniana gdzieś w garażu, więc mogłem pomysł wprowadzić w czyn z zaskoczenia i świecić nagością, jak przykładem. Trochę odstręczał mnie spodziewany smród płonącej sierści, gdyż i to (niestety) zapamiętałem z operacji Kurczak 1977. Za to potem… Mógłbym założyć kabaretki bez obaw, że dziurki będą przypominały eksperymentalną plantację kukurydzy modyfikowanej nie tylko genetycznie.

Zaskwierczało, zaśmierdziało, aż się pies ożywił czując pieczyste, a ja musiałem ochłonąć przechodząc szybki kurs nurkowania w oczku wodnym. Wynurzyłem się niczym Wodnik Szuwarek z bajki dla dorosłych inaczej i poczłapałem do lustra. Okazało się że byłem ortodoksyjny i poszedłem na całość. Odkłaczyłem się totalnie i dookólnie. Nawet dziurki w nosie uwolnione od Lasów Deszczowych były w stanie zaciągnąć dawkę powietrza wystarczającą do napompowania balonu wyczynowego na trasie Paryż-Dakkar. Używałem nosa eksperymentalnie, bojąc się, że zaciągnę nozdrzami zapas herbaty lipowej na całe stulecie, więc na wszelki wypadek wraziłem w nos filtry urwane z papierosów wałęsających się na dnie barku. Mówiłem trochę przez nos, ale TWÓRCOM wybacza się głos odbiegający od przeciętnej. Czasami wręcz takowego się spodziewa po nim. I po niej również, żeby oddać sprawiedliwość płciom większościowo prześladującym świat.

Chlania zresztą też się spodziewa po jednostkach wybitnych, więc korzystając z nieprzypadkowej obecności w objęciach barku wyciągnąłem z jego trzewi jakieś niedopite od trzech lat sto pięćdziesiąt gram przeźroczystości i usiłowałem je chlać, jednak albo pochłaniacz mam za duży, albo opakowanie było za małe, gdyż zanim zacząłem, to już skończyłem. Popiłem wodą z kranu, bo nic innego w płynie nie miałem poza ukiszoną i spleśniałą wodą wciąż pamiętającą moczące się w niej ogórki, ale tę zostawiłem na poranek, który mógł, choć nie musiał nadejść już jutro koło południa. Kokainy oczywiście również nie miałem, więc musiałem narkotyzować się cukrem pudrem, co było nawet zabawne, gdyż po degustacji przypominałem pączka, tylko pachniałem mniej efektownie, za to zdecydowanie bardziej wytrawnie. Wypadałoby jakoś ekskluzywnie zakąsić, jednak w lodówce mieszkał lód i nie miał ochoty wypluć spomiędzy zębów niczego, co do niego przywarło. Znając niecne intencje darczyńców na kwiaty stojące na parapetach nawet nie zwróciłem uwagi. Strychnina i szalej jadowity, to najmniejszy wymiar kary… Znaczy intencji.

Przysiadłem skromnie w nieskromnym odzieniu na brzeżku fotela pamiętającego poprzedni ustrój i pielęgnującym te wspomnienia do amoku – nawet pluskwy były czerwone jak pomidory. Nie jak rzodkiewka. Przycupnąłem, bo pod wpływem cierpień rosła we mnie moc twórcza i pragnienie, żeby zew powołać do życia i wycia i we wspólnym śpiewie z milionem serc gorących zapalić zapalniczkę, która miałaby być zbiorową świecą rozsypaną na okruchy niezmierzonego gwiazdozbioru. Podobno pod wpływem i z nieszczęścia rodzą się wielkie treści i epopeje. Nie było czasu na szaleństwo twórcze. Mógłbym postarzeć się nadaremnie, albo przegapić chwilę. Potrzebna była natychmiast pieśń, która porwie tłum, tylko uwspółcześniona, żeby ziomale płci obojga dali radę strawić, nucić i broń Boże dowolnej rasy - uczyć się słów. Słowa musieli już znać i to od dawna, zanim bunt przyszedł im do głowy po raz pierwszy.

Do „wlaskotka” jakoś nie miałem przekonania, „autobiografię” przerobiono już chyba na wszystko, Bob Dylan raz już obrodził milionem i trudno było go podejrzewać o recydywę. A mi się zachciało folkloru i tubylczej swojskości. I jeszcze, żeby znali… Dramat twórczy godny dzieła wielkiego. I to bez wsparcia. Chciałem psa wysłać po zapas gorzałki, jakby był psem świętego Bernarda, ale wykpił się łachudra, że niepełnoletni i nie podadzą, a tak w ogóle to żebym go nie deprawował i mogę go ewentualnie pocałować w nos, lub zeżreć to, co się z niego wysypało na dywan. Warunki skrajnie niekorzystne twórczo, a czas mijał ku memu utrapieniu. Tragedia w trzech aktach prozą. Szczęściem pies kolaborował, gdyż zdawał sobie sprawę, że powodzenie artystyczne zdecydowanie wzbogaci jego dietę, tudzież horyzont rozrywek, że nie wspomnę o perwersjach i beztroskiej kopulacji wielorasowej. Wiedziony niezbyt czystymi intencjami pies nadepnął pilota wałęsającego się gdzieś na podłodze, by telewizor zamrugał powiekami, a następnie huknął na mnie mazurkiem. Tym, którego zna każdy ziomal występujący pod sztandarami…

- O Bogowie! – wrzasnąłem – Tego było mi trzeba. Tylko odmłodzić, lifting przeprowadzić, scyfryzować dodać sznytu. Miałem swoją pieśń! Znaną wszystkim, więc swojską i prostą. Murowany hit. Choć sznurówki wraziły się tak głęboko, że będę je usuwał jak sznurki z szynki wędzonej, tradycyjnie na święta kupowanej, to przecież już maszerowałem dziarsko i chwacko, a obok mnie pies i tylko zerkał, czy dywidendą będę się z nim dzielił i czy nie porzucę pomysłodawcy gdzie pod drzewem wakacyjnym. Ech! Głupi! Gdzie ja takiego drugiego mądralę znajdę!

Zew.


Wyglądała pięknie na tle ośnieżonych gór. Długie, gęste włosy w kolorze świeżej miedzi musiały być naturalne. Nawet brwi miała tej samej barwy, a resztki naturalnej farby rozprysnęły się mgiełką piegów po całej twarzy. Byłem pewien, że pod szarym, grubaśnym swetrem zniekształcającym dokładnie jej sylwetkę również znalazłbym drobne kleksy tej samej farby. Była naznaczona miedzią i blada cera tylko podkreślała jej urodę. Tu, w górach, gdzie nawet drzewa sposępniały zimowym snem, otulona w dwie mile popielatego szala stanowiła jedyny element życia.

Wszystko wokół spało i trwało w bezruchu czekając wiosny, która wciąż odległa. Patrzyła na mnie zielonym wzrokiem, a ja nie wiem czemu pomyślałem, że zielone oczy pasują czarownicom. Ta była młoda i zachwycająca, co pogarszało chyba moje położenie. Bladych policzków nie rozświetlił mróz, który tylko na wargach potrafił namalować odrobinę czerwieni, jednak trudno było się skupić na ustach, kiedy oczy zdawały się mnie przewiercać na wylot. Nikt nie patrzył na mnie z taką intensywnością. Drobna kobieta patrzyła na mnie z taką mocą, aż zaczęły się pode mną uginać kolana. Śnieg zachrzęścił moją porażkę. Klęczałem w śniegu, a ona nadal patrzyła.

Pod wpływem zielonego płomienia wzroku rozpinałem zamek kurtki. Pospiesznie, jakby od tego zależało moje życie. A ona patrzyła na mnie i czekała w bezruchu. Wiatr podkulił ogon i zwiał gdzieś między nagość buków. Zrzuciłem w końcu okrycie odpychając je w śnieg. Patrzyła dalej. Najwyraźniej kurtka, to mało. Rozpinałem flanelową koszulę drżącymi dłońmi. Ostatnie dwa guziki i klęczałem półnagi w śniegu przed nieznaną dziewczyną.

Podeszła i chwyciła moją głowę dwiema rękami. Uniosła, żebym patrzył jej prosto w oczy. Chyba było zimno, bo fioletowiała mi skóra, ale w jej oczach nie mogłem zamarznąć. Patrzyłem i zachwyt z lękiem mieszały się w mojej głowie. Była piękna. Piękna i groźna. Nie wiem skąd wiedziałem, ale byłem pewien, że jest groźna. A ona patrzyła w milczeniu i przez oczy sięgnęła do wnętrza. Czułem, jak myszkuje we mnie, jak pospiesznie stawia drobne kroczki i przebiega po nitkach zakończeń nerwowych i rozpościera mi duszę, jak obrus przed praniem, żeby znaleźć plamę, którą koniecznie trzeba zaprać, żeby śnieżnobiała połać mogła ponownie oblec stół.

Nie wiem, jak długo patrzyła we mnie, ale kiedy zawyła słońce krwawiąc staczało się po zboczach poszarpanych szczytów. Ono do rana się zagoi, a ja pod wpływem dźwięku zmatowiałem, zmarmurzyłem się w biel niemal dorównującą polom śniegu dzielącym mnie od śpiącego lasu, od szczytu mieniącego się jeszcze słońcem, czy od wioski, do której już dawno powinienem wrócić. Gospodarze uprzedzali, żeby nie szwendać się po zmroku. Że to kiepski pomysł. A ja? Klęczałem półnagi, a miedzianowłosa niewiasta wykradała moją historię wprost ze mnie i choćbym chciał nie mogłem jej okłamać, ani uciec.

Kiedy zawyła ponownie echo zwróciło inne wycie – od gór. I trzecie, ze śpiącego lasu. Mrok dojrzewał. Gęstniał i chłodniał. Tylko śnieg zdawał się być światłem niosącym poczworzące się cienie daleko w świat. Mój cień klęczał sięgając głową ściany lasu, a kobiety cień mógł nań popatrzeć z góry. Ciemność potrafiąca zwrócić wycie i zwielokrotnić je była tak okropna, że pobladłem jeszcze bardziej. Teraz, to i ja mogłem stać się zarzewiem światła. Błędnym ognikiem zagubionym pośród pól. Rudowłosa trzymała mnie wciąż w swoich dłoniach, a ja nie miałem sił nawet zapłakać ze strachu.

Mrok chrzęścił. Czyżby miało być jeszcze gorzej? Wycie zwielokrotnione i niegasnące zdawało się dobiegać z różnych stron, aż wykrystalizowało wokół mnie kolejnymi młodymi dziewczętami. Każda była inna, lecz wszytki młode i silniejsze od mojej woli. Miedzianowłosa puściła mnie i jej miejsce zajęło dziewczę o włosach czarniejszych od nocy w nowiu, potem następna i kolejna, a każda przez oczy potrafiła wbiec we mnie i nie zabłądzić, lecz przebiec wszystkie ścieżki we mnie i wrócić. Ostatnia z nich włosy miała białe, ale nie bielą śniegu, a bielą popiołu. Zupełnie, jakby w jedną noc osiwiała tak, jak siwieje spalone do szczętu drewno.

Stanęły w kręgu. Chyba były niemowami, bo żadna ust nie otworzyła, a przecież widziałem, że rozmawiają. Oczywiście o mnie. A potem cztery chwyciły mnie za ręce i nogi i unieruchomiły leżącego na śniegu. Nie sądziłem, że młode kobiety potrafiła być tak silne. Ta, która zwiedzała mnie ostatnia wsunęła mi dłonie w głąb ciała i wyjęła żołądek. Zawartość wysypała na śnieg i oglądała powłokę. Najwyraźniej coś się jej nie podobało, bo chwytała zębami i coś wyszarpywała plując w śnieg z odrazą. Kiedy skończyła oddała dziurawy worek drugiej, która urwała własny włos koloru trzciny wyschniętej na wietrze i nawlekła go na igłę. Szyła mrucząc coś. Miedzianowłosa patrzyła w tym czasie na księżyc, który szarpał się i chciał podglądać, ale trzymała go mocno i nie pozwalała mu oderwać się od ziemi.

Przestałem się szarpać. Skoro księżyc nie dał rady jednej, cóż mogłem ja wobec siedmiu. Czarnowłosa popatrzyła na mnie i na pozostałe. Z wrażenia nie zauważyłem, że przestały mnie trzymać i mogę się ruszać. Czułem głód. Wielki. Jakbym w życiu nic nie jadł. Zerknąłem na wyrzucony w śnieg, na wpół przetrawiony obiad i poczułem, że byłbym gotów zjeść go raz jeszcze, żeby tylko dać żołądkowi coś na żer. Czarnowłosa opadła na ręce i zaczęła się przeobrażać w wilka. Te, które wcześniej mnie trzymały machały już kitami ogonów i powarkiwały do siebie przyjaźnie. Nawet Miedzianowłosa puściła księżyc, który wyskoczył na niebo jak skacze piłka siłą pod wodę zanurzona, gdy tylko jej pozwolić.

Ułożyły się wszystkie wokół mnie. Czułem ich ciepło. Zapach dzikości nieokiełznanej, wiatru i ziemi. Zmęczenie wzięło górę nad strachem. Nie wiem sam która, ale jedna z ich położyła się tak, żebym sięgnął sutka. Pociągnąłem mocno. Zachłannie. Choć nie znoszę mleka, to przecież instynkt kazał mi jeść. Ssałem leżąc niczym wilcze szczenię. A Miedzianowłosa wyskoczyła z gniazda w ciemność i wróciła z młodym szarakiem w paszczy. Podsuwała mi nosem kęsy wyszarpane z wciąż tętniącego życiem ciała. Przełykałem ciepłe, krwiste ochłapy, a potem wtuliłem się we wszystkie ogony naraz i zasnąłem.

Rano nie było śladu po wilczycach. Leżałem skulony pod jakimś rozłożystym drzewem między polami nakryty koszulą i kurtką. Wstając zobaczyłem zajęczy ogon, który machinalnie schowałem do kieszeni. Zanim odszedłem zerknąłem na wydeptany nieopodal krąg. Jakiś lis pożerał właśnie to, co wilczyce wytrzepały z mojego żołądka. Łykał chciwie i w jeden moment nie został nawet ślad po moim wczorajszym obiedzie. Byłem syty. Nigdy wcześniej nie czułem się tak zdrowy i silny. Gdzieś spod gór dobiegło mnie wycie. Słońce właśnie się na nie wspinało i choć to pewnie mrzonka ujrzałem, jak głaszcze miedzianą grzywę. Gdybym miał ogon nie powstrzymałbym się od merdania. Odruchowo sprawdziłem – nie miałem.

Popatrzyłem na Miedzianowłosą i zdając się na instynkt zawyłem. Umiałem wyć! Zawyłem i z dziką uciechą patrzyłem, jak lis umyka kuląc ogon pod siebie. Wsunąłem ręce w kieszeń spodni i pomaszerowałem do wioski. Ale wrócę. Wrócę, kiedy tylko Miedzianowłosa krzyknie wezwanie.

Bez złudzeń.


- Dlaczego ja? – zapytałem, kiedy wrócił mi oddech.

- Nie wiem… Ładnie pachniesz - wzruszyła ramionami wciąż siedząc na mnie okrakiem.

Spomiędzy nas, łaskocząc mnie w uda wypływało spełnienie. Patrzyła na mnie i chyba była zdumiona, że wciąż tu jestem… Że w ogóle jestem. Patrzyłem na nią spod spoconych brwi, na których czubkiem paznokcia kreśliła jakąś bezmyślność i patrzyła nam mnie wzrokiem, który nie miał dna. Usiłowała sobie przypomnieć skąd mnie zna? Nie mogła mnie znać. Nie tu, bo w tym mieście nie znałem nikogo, byłem przypadkiem zaskakującym nawet mnie, a ona miała tu dom, w którym każdy, najbanalniejszy nawet drobiazg miał swoje uświęcone miejsce i pomiędzy nimi nie było już przestrzeni na kogoś takiego jak ja.

Wzięła mnie wprost z ulicy. Jak rannego wróbla, albo dwuzłotówkę, która wypadła nie wiadomo komu z nadmiaru rozmachania pośród chodnikowych nieskończoności. Wzięła mnie – to dobre słowo. Rozciągnięte nie tylko na początek naszej nieznajomości, ale i na ciąg dalszy. Kiedy zamknęła za nami drzwi popchnęła mnie na nie swoją drobną dłonią i trzymając ją na mojej piersi palcem wskazującym drugiej zamknęła mi usta. Nie chciała znać imienia, ani słuchać jakichkolwiek wyznań, czy komplementów.

Najwyraźniej nie byłem pierwszym, którego wzięła, bo jedną ręką z wprawą rozpięła mi pasek i wyszarpnęła go płynnym ruchem. Poleciał jak jadowity wąż i zdechł spływając ze ściany przedpokoju. Rozporek zajęczał krótko i czułem jak rosnę w jej dłoniach. Nie sądziłem, że mogę jeszcze urosnąć, ale w jej dłoni rosłem. Mimo zakazu chciałem coś powiedzieć, ale skarciła mnie wzrokiem i wyjęła dłoń obejmującą moje uniesienie, żeby ponownie zamknąć mi usta. Palec pachniał już mną. Moim potem, moim ciałem i niespełnieniem. Poznałem siebie, zanim znów popatrzyła mi w oczy aż wyczytała w nich zgodę na wszystko. Na milczenie i posłuszeństwo. Rozpinała mi guziki koszuli, po każdym oblizując palce.

Jej dłoń oparta o moją pierś rozgrzała się i przepalała materiał koszuli. Gdyby chciała, mogłaby chwycić w nią moje serce i wyżąć je z krwi. Zniewoliła mnie spojrzeniem. Byłem więźniem wprowadzonym do zakładu zamkniętego i poddanym rygorowi posłuszeństwa. Jako strażnik była doskonała. Wykrywała zarzewia buntu i tłumiła już w zamysłach każdą moją samowolę. Pokazała mi siłę i musiałem przed nią się ukorzyć. Żebym stracił złudzenia do końca zsunęła mi spodnie. Do kolan zaledwie, żebym stracił swobodę ruchów. Szamotałem się, aż spadły na kostki, jednak parsknęła śmiechem i karnie zsunęła mi slipy na kolana pilnując, żebym nie powtórzył niesubordynacji. Oparła moje biodra o drzwi. Zimne, bezduszne i skrywające moją niewolę przed światem.

Byłem jej. W jej rękach stawałem się kukiełką, której wolno było zaledwie być i spełniać kaprysy. Najbardziej nawet niegrzeczne życzenia. Jej paznokcie zwiedzały moją męskość gdzieś pomiędzy granicą bólu i pieszczoty, a kiedy zważyła mosznę w dłoni poczułem, jak się rozgrzewa. Wzrok zaczął mi pływać i gdyby nie drzwi chyba przewróciłbym się. Świat wirował, a w korytarzu było za mało powietrza dla moich płuc. Oddychałem pospiesznie, jak niedoszły topielec w trwodze, że znów przyjdzie walczyć o oddech. Zza ucha wypłynęła mi kropla potu i zmierzała po szyi w dół. Gdyby kobieta nie klęczała przede mną sądziłbym, że to jej paznokieć zwiedza moje ciało, ale ona uwalniała mnie właśnie od kajdan spodni.

Kiedy wstała popchnęła mnie dłonią na drzwi, żebym tam został, a sama cofnęła się o dwa kroki, żeby patrzeć na mnie, jak się patrzy na sukienkę zawieszoną na manekinie. Patrzyła i milczała zawzięcie. Wsunęła palec we własne usta, a potem pieściła dolną wargę patrząc na moją nagość czekającą na słowo aprobaty. Mogłem czekać i nieskończoność, bo nie zamierzała nic mówić. Stała przede mną kompletnie ubrana i zerkała na mnie otwarcie i bezwstydnie. Chyba byłem udaną sukienką, bo zaczęła rozpinać guziki bluzki. Nieznośnie powoli. A ja tak pragnąłem, żeby mnie przymierzyła, żebym zaraził się ciepłem jej ciała.

Bluzka sfruwała na podłogę jakąś wieczność, a potem czekały drugą nieskończoność, aż dołączy do niej stanik. Przez dziurkę od klucza wyssałem już powietrze z korytarza i to schowane w szafach zanim znów popatrzyła na mnie. Dotykała własnych piersi i gryzła je paznokciami, aż sutki nabrały barwy dojrzałych wiśni. Łapczywie piłem powietrze, które ją okalało. Rozbierałem ją z tej atmosfery, żeby dotrzeć dalej niż można sięgnąć wzrokiem. Kolejną nieskończoność ześlizgiwała się z niej spódniczka, pieszcząc uda i kolana motylim dotykiem. Kiedy zsuwała buty…

Bieliznę miała mokrą – plama dzikiej róży kwitła pochłaniając ożywiające ją soki wprost z otchłani sięgającej kręgosłupa kobiety. Cofnęła się jeszcze o krok i oparła o jakąś szafę. Chciałem oderwać się od drzwi, ale krzyknęła ostrzegawczo wzrokiem, więc zostałem. Wsunęła palec głęboko w usta, żeby zatańczył z językiem. A drugą ręką szarpała koronki, żeby poszły precz. Niechętnie odchodziły. Wcale im się nie dziwiłem. Wreszcie spadły i zwiędły zdeptane drobną stopą. Jak ja im zazdrościłem…

Wyjęła palec z ust i lekko rozsunęła stopy. Kolana zadrżały. Moje chyba nawet szybciej niż jej. Patrzyłem oczami większymi od księżyców Saturna, a ona uczyła wilgoć spływać z ust ścieżką pomiędzy piersiami. Palec nie potrzebował drogowskazów, ani zachęty. Poszedł bezbłędnie, aż zanurzył się w eksplozję, w erupcję. W kipiel, w której spłonąć potrafią wszelkie słowa i znaczenia. Jeden drobny palec, który potrafił powieść ją do utraty rozumu. Kołysała się ocierając pośladkami o szafę, a palce jej stóp wyginały się poza zakres możliwości. Jeżeli można szeptem krzyczeć, to krzyczała tak głośno, że tylko patrzeć, jak zleci się świat cały wiedziony ciekawością. Drzwi ze strachu przykleiły się do moich pleców, a ja powietrze ściągałem już z Patagonii, bo nigdzie bliżej już go nie było.

A potem położyła mi palec napuchły od jej soków na usta i wzięła za rękę prowadząc do pokoju. Nie musiała używać siły. Popchnęła mnie jednym palcem i mój brak równowagi zrobił resztę. Zwaliłem się ciężko w puch pościeli. Obrażonej i chłodnej jak katafalk. Obróciła mnie na plecy i usiadła. To nie ja wszedłem w nią. To ona mnie uwięziła i uczyła moresu policzkując moje uda pośladkami. Palcami rzeźbiła mi na piersiach krwawe płatki pożądania. Chciałem patrzeć, ale długimi włosami łaskotała moje oczy i uszy, jakby chciała, żebym zrezygnował ze zmysłów. Wyssałem resztki powietrza z jej ust. Pachniało grejpfrutem i kiedy skojarzyłem, gdzie ten zapach został wyhodowany eksplodowałem. Nie umiałem szeptać. Krzyk odbił się od mlecznej drogi i wrócił zwielokrotniony pozbawiając mnie resztek sił.

- Dlaczego ja? – zapytałem, kiedy wrócił mi oddech.

- Nie wiem. Ładnie pachniesz - wzruszyła ramionami wciąż siedząc na mnie okrakiem.

sobota, 29 czerwca 2019

Spółdzielnia.


Za cenę garniturów znajdujących na sali można byłoby wykarmić Mozambik przez najbliższy rok, jednak większość siedzących miała Mozambik… powiedzmy poza horyzontem zainteresowań (kto w ogóle wie coś o Mozambiku? Bogactwa naturalne, to HIV, malaria, inwentarz żywy w postaci homarów i ludzi, eksportowanych do krajów ościennych od tak dawna, że co poniektórzy nie znają już innych źródeł).

Tymczasem stado oszołomionych słuchaczy siedziało i przepacało jedwabiste marynarki i krawaty strachem który śmierdział mniej więcej tak samo, jak mozambicki produkt eksportowy u kresu podróży (tzn. dostawy). Pocili się bezwstydnie i chociaż czerwonym iksem zabroniono konsumpcji tytoniu nikt nie przejmował się zakazem. Każdy indywidualnie i na własną rękę degenerował się czym popadnie, zgodnie z preferencjami.

Prognoza była dramatyczna. Deszcz, już teraz uchodzący za kuriozum meteorologiczne miał wyginąć, jak nie przymierzając tarpan, czy wędrowny gołąb. Podobno początki miały być jednak miłe i niemal biblijnym potopem miała się rozpocząć era bezdeszczowa. Naukowiec był wyblakłym staruszkiem, którego nie dałoby się przekupić chyba niczym więcej niż kolejną setką lat do przeżycia we względnym zdrowiu, więc był wiarygodny, choć cyniczny był bezgranicznie. W pogardzie miał ich dobre samopoczucie i chlastał słowami, aż mieli sine uszy i usta, a co słabsi zażywali ukradkiem pigułki z przeznaczeniem kardiologicznym.

Kiedy skończył mówić, a zajęło mu to niewiele czasu na sali siedział tłum zdezorientowanych ludzi, którym ktoś spod tyłka wyszarpnął właśnie raj i plany na przyszłość. A plany mieli wypasione w zaciszu gabinetów pełnych mahoniu, dzieł sztuki i antyków w tajemniczy sposób zaginionych podczas ostatniej zawieruchy wojennej i nigdy nie odnalezionych. Jeżeli dobrze zrozumieli wykład – a każdy bacznie i nieufnie rozglądał się wokół – to właśnie usłyszeli, że czas najwyższy pożegnać się z domem i szukać nowego.

Każdy z nich nawykł już dawno, że przedstawienie problemu, to preludium, po którym powinno nastąpić jakieś rozwiązanie i pomysł na biznes. Bo problem jednych, zazwyczaj stawał się zyskiem innych. A oni wszyscy (choć żaden drugiemu tego głośno nie powie) byli dziećmi sukcesu. Bezwzględnego, często nie do końca legalnego, ale zakończonego tryumfalnym zatknięciem proporca zdobywcy na stosie rodzinnych łupów. A teraz, zamiast beztrosko konsumować zyski i pomnażać stan posiadania należało się skupić na sprawach tak podstawowych, że niemal już zapomnianych.

Jak to? Mieli zdechnąć z pragnienia? Oni? A jak sobie poradzą podwładni i wykorzystywani? Naukowiec wyświetlał tabele i wykresy, a mówił językiem tak potocznym, jakby miał ich za kretynów. Jednak zrozumieli wszyscy, co się szykuje i z jakim problemem przyjdzie się zmierzyć. Niejeden widział już wojny o dostęp do wody pitnej i wielką migrację. Jeszcze się łudzili, że są jedynymi odbiorcami tych dramatycznych danych, jednak siwowłosy, łysiejący mówca błyskawicznie zdeptał te nadzieje. Świat wiedział, że staje w przededniu pierwszej wojny o wodę. Dwadzieścia lat? Trzydzieści? A jeśli to zbyt ostrożne szacunki i zostało zaledwie dziesięć?

Naukowiec zakończył przemówienie racząc się schłodzoną wodą mineralizowaną w kontrolowany sposób, żeby nie zwapnić mu zwojów mózgowych. Wciąż był użyteczny. Ba! Niezbędny. Kiedy usiadł za prezydialnym stołem pojawiły się nieśmiałe pytania, ale zignorował je wzruszając ramionami. Szeregowcom na razie nie wolno zadawać pytań dowództwu armii zbawienia. A Jedwabni Panowie byli szeregowcami. Tutaj. Choć poza salą kłaniały się im zastępy służby i niewolników, tutaj stanowili plankton widoczny dopiero w masie. I tak byli traktowani chyba pierwszy raz w dorosłym życiu. Wstał kolejny mówca i wyświetlił jakąś mapę, zdjęcia i zestawienia zebrane w surowe tablice.

- Kotlina Kłodzka. Trochę ponad czterysta osiemdziesiąt kilometrów kwadratowych w pasie dwanaście na czterdzieści kilometrów. Plus otaczające ją góry – bagatela powiedzmy, że około półtora tysiąca kilometrów brutto…

Mówiący umilkł pozostawiając niedopowiedzenie. On też, wzorem naukowca pił zimną wodę i zerkał znad szklanki na tłum gości.

- Przez teren przepływa Nysa Kłodzka, która przełomem Gór Bardzkich ucieka w pradolinę wrocławską. Pozostałe, mniejsze cieki wpadają do Nysy w obrębie Kotliny i korzystają z jedynej dostępnej drogi ucieczki. Pamiętać należy, że stoki okalających gór opadające w stronę kotliny zimą zasilane są śniegami, topniejącymi i spływającymi w nią z braku innych możliwości. Jeżeli dołożymy wiadomości z zakresu meteorologii, to przeważające na tym obszarze wiatry południowo – zachodnie są zwiastunem podwyższonych opadów, przynosząc znad Alp i Sudetów wszystko to, co zdoła tam unieść się w postaci pary wodnej. Historycznie teren ten jest obciążony skazą powodzi powtarzających się cyklicznie i regularnie niemal co dekadę przynosząc dramatyczne skutki.

Mówcy najwyraźniej postanowili często się zmieniać, zmuszając słuchających do wytężonej uwagi. Teraz jednak wystąpiła pani o spojrzeniu metalicznym. Gdyby chciała tylko wzrokiem oberwałaby guziki wszystkich koszul. Weszła na podwyższenie i popatrzyła na jedwabne stado jak śmierć na aktualny odłów. A potem przedstawiła w liczbach analizę stanu prawnego nieruchomości. Dużej, bo obejmującej kilka pasm górskich i całej niecki wewnątrz. Suche liczby, jednak miały wagę. Szczególnie, kiedy przystąpiła do zamiany hektarów, kilometrów i innych miar powierzchni na złotówki. Wyszła jej kwota imponująca. Prosty szacunek, jaki każdy z obecnych mógł przeprowadzić bez wsparcia notesem, czy monitorem telefonu. Na telebimie zajaśniała liczba zawierająca cały żywopłot tłustych zer stojących na baczność za jakąś cycatą trójczyną.

Następny z mówców nie wygłupiał się w podnoszenie ciśnienia – każdy z patrzących widział liczbę, która wzbudza szacunek nawet tych wielmożów. A on poprosił, żeby na początek przemnożyli ją jeszcze przez trzy. A potem podwoili. Zadanie nie było trudne dla wprawnych umysłów, jednak cel działania zdawał się nie do wszystkich docierać, więc mówiący łaskawie wyjaśnił.

- Musimy rzecz kupić całą. Na dodatek szybko, więc cena wzrośnie i to znacznie. A następnie musimy błyskawicznie wysiedlić, splantować, teren, przygotować wyspę wewnętrzną i zabudować ją do standardu, do jakiego wszyscy przywykliśmy. Poza tym trzeba jeszcze zamknąć odpływ Nysy. Czyli trochę nabałaganić z górami, żeby przełom przestał istnieć raz na zawsze. Co osiągniemy? To oczywiste. Zrobimy z Kotliny wielką wannę, w którą nazbieramy wody. Naszymi ścianami będą góry, które obsadzimy personelem uzbrojonym po zęby i ufortyfikujemy – dlatego przemnożyliśmy kwotę przez dwa. Kupić, to mało. Musimy przygotować się do obrony, zanim urodzi się myśl o ataku.

Na sali zapadła cisza. W wielu głowach kłodzka niecka już napełniała się, aż pęcherze trzeszczały zarażone wielką wodą. Niektórzy spoglądali na fale omywające wyspę dla wybrańców, albo patrolowali wzgórza wypatrując słabych punktów przedstawionego planu. Z monitora uśmiechała się wciąż cycata trójka, której żaden z prelegentów nie zmienił na dojrzałą osiemnastkę. Może mniej urodziwą, ale bliższą prognozom. Milczący do tej pory szef siedzący pośrodku stołu prezydialnego nawet nie wstawał, żeby zamknąć posiedzenie.

- Mam nadzieję, że obecni rozumieją konieczność zachowania najdalej idącej dyskrecji. Jeżeli cokolwiek wypłynie poza tę salę, koszty drastycznie wzrosną i mogą wielokrotnie przekroczyć budżet przewidywany i wyprowadzić ów plan poza zasięg naszych połączonych możliwości – podniósł głowę i powoli sunął po twarzach siedzących – Tydzień. Więcej czasu na podjęcie decyzji nie będzie. Musi wystarczyć na nieodwołalną deklarację i pierwsze wpłaty. Mile widziane będą pomysły i inicjatywy, które przyspieszą proces pozyskiwania terenu, oraz jego docelowego zagospodarowania i utrzymania. Przy wyjściu otrzymają państwo numer rachunku do wpłat. A teraz, jeśli są jeszcze jakieś pytania, to proszę je formułować tu na miejscu, gdyż poza tą salą na żadne pytania nie możemy sobie pozwolić. Zostawiam państwu moich przedmówców do dyspozycji i mam nadzieję, że w komplecie spotkamy się za tydzień.

Dar.


Rzucił w moją stronę coś mrugnął znacząco. Zapewne on tak właśnie myślał, a ja bezmyślnie złapałem, choć znaczenia wcale nie zrozumiałem. Po prostu – leciało coś w moją stronę, to nadstawiłem dłoń i złapałem, jakbym był bejsbolistą, albo bramkarzem. On poszedł, a ja zostałem z czymś, co trafiło mi w ręce. Rzecz była niewielka i krzywdy mi nie zrobiła. Wyglądała jak jakiś orzech, a może pestka… Twarda, pomarszczona skorupa w kolorze wyschniętego drewna, w miarę symetryczna składająca się z dwóch połówek, jakby ktoś wyrzeźbił w drzewie dwa mózgi i połączył je ze sobą niezbyt udanym szwem, za to trzymającym mocno.

Próbowałem, więc wiem, że nie rozkręcało się tego czegoś, albo wymagało to więcej wysiłku niż włożyłem. Poczułem niezrozumiałą tkliwość, więc poczynałem sobie ostrożnie. Nie chciałem rzeczy uszkodzić, więc bardzo delikatnie przesuwałem opuszki po muldach mózgów. Mózgi chyba to poczuły, bo nadstawiały czułki, dendryty, czy co tam mózgi nadstawiają, żeby poczuć pieszczotę. Drewno wyciągnęłoby włókna z celulozy, albo pąki śpiące w fałdach kory, ale rzecz? Co miałaby wystawić rzecz? Nie miałem pojęcia, jednak pieściłem oba mózgi, dotykając delikatnie, albo chowając w kieszeń, żeby ogrzała się moim prywatnym ciepłem.

Rzecz lubiła ciepło, ale towarzystwo bardziej i jakoś tak instynktownie odbierałem sygnały, że tęskni znów za dłońmi i nie chce w mroku kieszeni spoczywać, nawet, gdy kieszeń tak blisko mojej intymności. Wyjmowałem więc i toczyłem we wgłębieniu dłoni, palcami drugiej ręki dotykając pomarszczonej bryły. Mózgi dojrzewały. Mruczały i podstawiały się jak kot niepieszczony całą noc. Coś między sobą mówiły, jednak tak cichutko, że nie zrozumiałem. A podsłuchiwać nie chciałem wcale. Pieściłem czasami świadomie, a czasem machinalnie. Kładłem na brzegu talerza, kiedy jadłem, albo w doniczce kwiatka, kiedy stawałem w oknie popatrzeć, czy zewnętrze przyjmie mnie w swoje ramiona na spacer bez celu i pośpiechu.

A potem zabierałem rzecz i szliśmy sobie donikąd, żeby dać słońcu czas, aby dogoniło nas pośród łąk, czy parkowych alei. Między kamieniczkami murszejącymi od dawna, albo w podwórkach zapomnianych doskonale przez wszystkich, poza paroma staruszkami ukorzenionymi mocniej od ostatnich żyjących tam drzew. Mózgi znosiły moje fanaberie w milczeniu, a czasami nawet inicjowały kolejne. Szliśmy nad rzekę, żeby mogły pomilczeć patrząc na niekończące się drobne zmarszczki tonące w nurcie nieustająco. Nasycić się nieskończonością powielaną w nieskończoność. Lawiną życia przelewającą się od źródeł i od tak dawna, że wyryły w ziemi bruzdę, aby przyszłość przelewała się z mniejszym wysiłkiem.

Rzecz upodobała sobie linię życia na lewej dłoni i kokosiła się na niej najchętniej. Katulała się, podskakiwała i chodziła po niej niczym linoskoczek. Była. Po prostu była i sam nie wiem kiedy obdarzyłem ją czułością. Można zakochać się w rzeczy? To byłoby potworne, bo rzeczy nie są do kochania, a do używania. Ale o rzeczy myślałem już wtedy Rzecz. Z dużej litery. A wszystko, co posiada imię warte jest już uczuć. Rzecz była ich warta i odwdzięczała się chodząc po ścieżce życia dożywotnio wytatuowanej we wnętrzu dłoni moją – naszą przeszłością.

Rzecz oswoiła mnie tak bardzo, że nawet na poduszce znalazłem dla niej miejsce, żeby mogła noc spędzać otulona moim zapachem. Czasem zaplątała się we włosy, czasem łaskotała mnie w usta, ale wciąż blisko, żeby nie uronić towarzystwa. Zabierałem więc ją na spacery i dłuższe wyprawy. Staliśmy się dla siebie światem, który trzeba przeżywać wspólnie. Niezwykłą Rzecz dostałem w rękę. I nawet zerkałem, czy darczyńca nie pojawi się na horyzoncie. Chciałem mu podziękować, albo choć uśmiechnąć się doń serdecznie, że tak z prezentem utrafił.

Rzecz grzała się w mojej dłoni i wspólnie szukaliśmy dla niej godnego imienia, jednak na żadne nie umieliśmy się zdecydować. Daliśmy sobie czas, w końcu nie spieszyło się nam wcale. Czasami przekomarzałem się z Rzeczą, że jest przytuliskiem bezimiennym, ale przytulałem ją tak mocno, żeby nie miała wątpliwości, że to tylko taki żart nie złośliwy, a czułością napędzony.

Któregoś dnia zasiedzieliśmy się w parku, bo panorama za rzeką zdawała się rozkwitać, gdy słońce gasło i kwitła tak pięknie, że nie chciało się nam odchodzić. Obracałem Rzecz w palcach obu dłoni i uczyłem się raz jeszcze kształtów niebanalnych, niepowtarzalnych i trudnych do odwzorowania, gdy stało się coś strasznego. Rzecz pękła, jakby szew puścił, albo klej rozmiękł pod ciepłem dłoni.

Na lewej ręce kołysały mi się dwa mózgi oderwane od siebie pierwszy raz w życiu. Samotne, kołyszące się wnętrzami do góry. A potem z jednego zeskoczyło coś maluśkiego i podreptało niewprawnie tam, gdzie mózgi uwielbiały balansować – na linię życia. Usiadło toto po turecku i patrzyło na mnie wielkimi, zdumionymi oczami. Było moje, a ja byłem jego… jej… nie wiem sam, ale zrozumiałem od pierwszej wspólnej chwili, że jest moje owo maleństwo, które usiadło. Popatrzyłem na mózgi, ale one milczały. Nie były już Rzeczą. Były dwiema skorupami, z których ulatniało się ciepło i wspomnienia. A Maleństwo spijało to wszystko, jakby to był zimny sok podany w upalne popołudnie. Piło, aż skorupy stały się zimne martwe.

Nie wiedziałem, co mam z nimi zrobić, gdy Maleństwo zajęło ich miejsce na linii życia, a mozgi umarły. Wyrzucić? Jak to tak? Wyrzucić Rzecz? Tę, z którą tyle wspólnych słów i dni, ciepła nieprzespanych, rozszeptanych nocy? Maleństwo patrzyło na mnie chyba z politowaniem czując moje dylematy. Nie bało się wcale, wiedziało, że będę umiał je kochać. Patrzyłem wilgotnym wzrokiem na Maleństwo i dwie połówki Rzeczy i glos uwiązł mi w krtani.

A wtedy przyszedł on i zabrał mi. Obie połówki zabrał, bez wysiłku połączył w całość i rozejrzał się ciekawie. Potem gwizdnął cicho. Obróciła się jakaś młoda dziewczyna zmartwiona, bo wracająca z nieudanej randki. Kiedy podniosła smutne oczy on rzucił w jej stronę orzeszka, zaśmiał się i odszedł z rękami już w kieszeniach. Dziewczyna schwytała orzeszek i przyglądała się mu z zainteresowaniem. Rzecz znalazła nowego właściciela. Ja? Ja dostałem Maleństwo. Żywą pamiątkę po Rzeczy. Maleństwo właśnie uczyło się tańczyć na mojej linii życia. Jeszcze pokracznie, jeszcze się chwiało, ale przecież… nauczy się. Mamy czas…

Żeby nie zapomnieć.


O poranku można mieć omamy. Jakiś nocny paproch podrapie oko, albo rzęsy posklejane w zbyt rzadkim powietrzu nie bardzo chcą przepuszczać obrazy. Ale przede mną szła pani kołysząc biodrami podwójnie! Takiej sztuczki dawno nie widziałem, nawet wspierany farmakologicznie płynami z bardzo drogą banderolą. Patrzyłem bezwstydnie i z rosnącym… powiedzmy zachwytem, a pani szła kołysząc kusząco. Kiedy wreszcie zogniskowałem się wystarczająco na sylwetce (powtórnie powiedzmy), okazało się, że pani ma dżinsy dwubarwne. Wewnętrzna część nogawek (i nie tylko) była w kolorze nieba szykującego się do spania, a zewnętrzna zdawała się być mlekiem rozcieńczona. Każdemu, co mu dusza zaćwierka. Szła przede mną po dwakroć kobieta – i ta szczupluteńka, i ta okazała, a obie cudnie rozkołysane jak sen poety. Dogoniłem niestety i zmarkotniałem. Ot! Głupi ja! A mogłem wolniej maszerować…

piątek, 28 czerwca 2019

Jednoczesność.


Ktoś wstał, żeby przed pracą zjeść obiad. Jeden znienacka zachorował przewlekle, drugi klnie szorując garnek po spalonych kartoflach. Chłopak szepcze dziewczynie obietnice, których nie spełni, a ona wierzy, że jednak tak. Płacze kot gapiący się na harcujące poza jego zasięgiem wróble. Ktoś się modli, żeby innego wreszcie dopadł pech. Lekarz pije ciepłą wódkę, bo nie ma czasu czekać aż ostygnie w lodówce obok ofiary drogowej katastrofy, którą ma rozebrać z mięsa, by znaleźć przyczynę przedwczesnych odwiedzin. Ktoś pachnie drogo i podlewa rachityczne nasturcje spalone słońcem, kolejny dłubie w zębach zbyt dziurawych, żeby skończyć przed nocą. Ćma czeka zmroku. Życie trwa.

Swoją szosą.


Pani uroczo nadmiarowa niosła swój dobrostan z wdziękiem i komplementów nie słyszała wyłącznie dlatego, że wetknęła w uszy słuchawki, skromnie odcinając się od pochlebstw. Szpaki mlaskały pod czereśnią zachwycając się owocami. Chyba nie miały już sił jeść ich wspinając się na drzewo, bo raczyły się wprost z trotuaru. Dwie kobiety zamiatały lipową herbatę wyczesując ją miotłami spomiędzy granitowych kostek chodnika, zupełnie nie zważając na świętych mijających je w zadumie. Święci mieli skromnie wydepilowane aureole na czubku głowy, a pozostałe atrybuty poukrywali gdzieś po kieszeniach razem z dłońmi. Kierowca motolotni usiłował poprzekłuwać chmury i wypuścić z nich odrobinę wilgoci – chwilowo bez powodzenia. Kobieta zabudowana ciałem tak skromnie, że cielesnością obleczona była tylko tam, gdzie nie sięgał materiał długiej zwiewnej sukienki. Pod nią mieścił się kręgosłup i rozpinające sukienkę w latawiec osie obojczyków i bioder. Chyba dla równowagi zalążki pośladków podrygiwały na wietrze tak zachwycająco, że jej towarzysz pilnujący, aby niewiasta nie odfrunęła z wiatrem usiłował. Na początku dyskretnie i wzrokiem. Nie dziwię mu się – też usiłowałbym, lecz poprzestałem na zauważeniu. Starszy pan minął mnie jadąc na rowerze w klapkach o dwa numery za dużych, więc pomyślałem, że zapewne spodziewa się wzrostu stopy życiowej i przez chwilę wahałem się, czy nie dołączyć do jego azymutu. Musiałem samego siebie przekonać, że każdemu własna ścieżka pisana, żebym przestał go śledzić.

czwartek, 27 czerwca 2019

Atak klona.


- Słuchajcie! – Stanisław był zaaferowany do tego stopnia, że niewiele mu brakowało, żeby spontanicznie i bezprawnie przeszedł na „ty” z szefem i panią Kasią jednocześnie, wykonując mentalny bruderszaft zanim myśl dogoni rozpasany język – Ruda znika!

Tego nam było trzeba, żeby mięśnie skrzepły i wychudły, twarze się powyciągały, a pośladki zwiędły i z sugestywnym łopotem opadły na fotele. Ruda zdawała się być niezniszczalna i wiecznie młoda. Takiej energii nie był w stanie wyprodukować nawet reaktor jądrowy w stanie krytycznego wzburzenia. Szef opuścił gabinet, a chwilę później okulary i zerkał na Stanisława sponad nich, sprawdzając, czy przypadkiem nie był uprzejmy grubiańsko zażartować z koleżanek (oddajmy pierwszeństwo pani Kasi, choć chętniej wojuje o równość niż o parytety) i kolegów. Stanisław jednak był poruszony jak opinia publiczna po awarii Fukushimy i wszystko wskazywało na to, że nie zhańbił organizmu spożyciem czegoś służbowo niedozwolonego, a mającego wpływ na percepcję. Patrzyliśmy na człowieka zbiorowym wzrokiem pełnym pytań i niedowierzania, jakby był objawieniem przez proroków zapowiedzianym jako ariergarda Armagedonu.

- Wracałem z łazienki – Stanisław w obliczu pani Kasi wstydził się przyznać, że chyłkiem wymyka się na szybkiego papieroska, po którym nie dość, że starannie myje zęby, to następnie pochłania miętowe cukierki w takich ilościach, że muchy omijają otwarte okna naszego biura szukając bardziej przyjaznych pomieszczeń – a tam Ruda! Nie dość że w takich fikuśnych sandałkach na wzór legionistów rzymskich, to jeszcze było jej niemal pół! Wychudła bidulka i skarlała!

Pani Kasia pociągnęła noskiem, dyskretnie wyrażając dezaprobatę dla Stanisława, który zarumienił się niczym dziewczę płoche stadem satyrów otoczone, ale przecież nie wykryła żadnej innej słabości Stanisława, tak przepocony był miętą pieprzową. Szef o wzroku pobladłym zadysponował działanie, gdyż był wręcz stworzony do działania i rozwiązywania problemów aż po ich rdzeń, jądro, czy korzenie. Z problemami nigdy nie wiadomo, w co są wyposażone, ale szef wiedziony nieomylnym instynktem potrafił rozpoznać, osaczyć i zniewolić problem aż do jego unicestwienia. Często było to samounicestwienie, gdyż problem w obliczu szefa okazywał skruchę i skłonność do autodestrukcji.

- Pan! – wskazał mnie palcem, co było oznaką poważnego naruszenia wewnętrznej równowagi wyćwiczonej jogą lekkoatletyczną – Pan pójdzie i zweryfikuje! Rozumie pan?

Kiwnąłem głową, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, kiedy szef rozdysponowywał już strategiczne cele i przydzielał zadania.

- Stanisław nadawałby się do misji zaczepnej, względnie obronnej, ale to nie jest misja tego typu, więc pan – bezkompromisowo skarcił moją wątłą fizjonomię sprowadzając mnie do parteru. Siadłem na zadzie i słuchałem grzecznie ciągu dalszego komendy – Gdyby szło o pertraktacje, poszedłbym osobiście. Pani Kasia, jak każdy zapewne doskonale sobie zdaje sprawę będzie znakomitą jednostką, w przypadku, gdy niezbędna stanie się empatia, albo życzliwa i skłonna do współczulności osobowość. Młodzież iść nie może z przyczyn oczywistych, jako niepoukładani życiowo i rodzinnie nie powinni zostać wypchnięci na pierwszą linię frontu z nieznaną, być może nieuleczalnie zakaźną chorobą. Pójdzie pan i rozpozna! Tylko oproszę nie wracać przed upływem kwarantanny! Niniejszym wyrażam zgodę na urlop na żądanie w wysokości jednego tygodnia od zakończenia misji. Informował pan będzie za pomocą środków przekazu elektronicznego, które osobiście przeskanuję antywirusowo.

Westchnąłem cicho i zwiesiłem ramiona. Podszedłem do biurka i spakowałem niedogryzione drugie śniadanie. Chciałem się pożegnać z panią Kasią, ale miałem łzy w oczach – ja który nie zostałem wybrany jako osobowość współczulna. Uzbrojony w telefon i laptop ukryty w chlebaku, gdyż ogólnie wiadomo, że w chlebaku żołnierze noszą broń masowego rażenia typu granaty, oraz broń biologiczną typu salmonella, choroby brudnych rąk lub larwy niezaewidencjonowanych, czarnorynkowych modliszek. Pośród posępnego milczenia wychodziłem na zwiad żegnany wzrokiem pełnym beznadziei. Pani Kasia uroniła łezkę – jedną, jednak nie wiedziałem, czy mogę uzurpować sobie ową subtelną wilgoć, kiedy szef z właściwą sobie elokwencją ustawiał już szyki obronne składające się z personelu pomocniczego i jednostek mniej użytecznych zawodowo. Ustawiał ich jako mięso armatnie, mające zaspokoić niezbadany apetyt najeźdźcy, którego wypatrywać od czoła miał Stanisław, jako zwiastun złych wiadomości. Pani Kasia zaproszona została na fotel szefa, skąd miała się przyglądać ostatniej walce szefa o jej cześć i chwałę, bo przecież nie o cnotę niewątpliwie nadgryzioną czymś znacznie delikatniejszym niż ząb czasu.

Korytarz owionął mnie depresyjną pustką, pastą do podłóg i półmrokiem, który nie znał słonecznej pieszczoty. Pustka zdawała się nie mieć końca, a mój posterunek nie został jakoś szczególnie określony ramami przestrzennymi, więc wyszedłem na zewnątrz budynku, żeby pożegnać się ze światem żywych. Z podniebnymi barankami czochranymi promieniem słońca i turkuciami podjadkami buszującymi w wypielęgnowanych służbiście trawach. Nogi szukały ratunku w panicznej ucieczce, jednak autorytet szefa kiwał w moją stronę palcem z dezaprobatą jawną i pełną pogardy. Nie nadawałem się do obrony Alamo, czy Westerplatte. Do wstępowania na szaniec lub Monte Cassino. Na szarżę husarii, czy szwoleżerów. Prędzej na mierzwę, nawóz, względnie na stojak na parasole po wypreparowaniu ze mnie tkanki miękkiej aż wstyd.

Usiadłem półgębkiem, gdyż w moim stanie ducha siadanie pełną gębą wydawało się naruszeniem i wykroczeniem karalnym. Ławeczka parzyła mnie w zaplecze, ale niezrażony wyjąłem z torby kanapkę i gryzłem ją bez smaku, dzieląc się okruszkami z zastępem mrówek, które właśnie migrowały do nowego gniazda porzucając wykorzystaną bezlitośnie królową i wybierających młodszą na swoją następną nałożnicę. Dzielenie się chlebem było przeżyciem mesjanistycznym i w oczach mrówek stawałem się tym, który mannę z nieba w czas niełaskawy zsyła choć stać go na krzak gorejący, albo karzącą rękę sprawiedliwości ludowej. Kanapka była zbyt ubożuchna na nasze połączone apetyty, więc zaproponowałem na deser jabłko. Soczyste, i pachnące rajem utraconym. Poplułem i wypolerowałem o klapę marynarki. Mrówki były podniecone i zachwycone, kiedy zachrzęściło pod moimi zębami i na ziemię spadła pierwsza porcja dla tej pracowitej ławicy.

Jadłem jabłko z całą zgrają drobnicy zapominając o misji i obowiązku względem współpracowników. Słońce rozleniwiało i wdzięczyło się. Zaczynałem już się zastanawiać nad wakacyjnym wyjazdem na łono… niechby tylko przyrodnicze, ale jednak. Po stresie nadeszło rozprężenie i objęło mnie przychylnymi ramionami marzeń bezwstydnych całkiem. I właśnie wtedy nadciągnęła Ruda jak łagodny przypływ raczej, niż jak wściekły, wszystkoniszczący monsun. Nadeszła nie sama, lecz w towarzystwie i najwyraźniej chciała skorzystać z ławeczki, którą byłem łaskaw zaanektować bez reszty. Wstyd mi się zrobiło, że tak się rozpanoszyłem, jednak z przejęcia nie udało mi się nawet przeprosin wykrztusić. Koło Rudej stała druga ruda. Sporo mniejsza i młodsza, ale podobieństwo niemal dorównywało tym hodowlanym bakteriom, których całe plantacje dojrzewały pod okiem Rudej.

Ulga i niedowierzanie we mnie splotły się w drżenie o wysokiej częstotliwości wzbogacone nawet ubogimi harmonicznymi. Ukłoniłem się Rudej i rudzielczykowi w rzymiankach, porwałem torbę i pokłusowałem do biura. Wpadłem jak tornado w ogródek sierocińca i oparłem się plecami o ścianę dysząc swoją radość z przetrwania i zakończonej tak pomyślnie misji, która zdawała się przypominać misje kamikadze. Trzy linie obrony uaktywniły się, jak szarpnięte czujnikiem fotokomórki, a spoza nich wychylił się wzrok szefa i spoczął na mojej twarzy, przeprowadzając wstępną autopsję.

- Ruda ma córkę – wycharczałem zanim spalił mnie wzrokiem na popiół.

- Panie Stanisławie! – szef natychmiast przystąpił do działania – pan zdezorganizował pracę biura na trzy godziny. Pan to odpracuje już dzisiaj.

- A pan? – popatrzył na mnie blado–stalowym spojrzeniem – Odwołuję pański urlop w trybie natychmiastowym. I pan również odpracuje trzy godziny wspólnie ze Stanisławem i młodszymi kolegami. Ja z panią Kasią muszę zregenerować zakończenia nerwowe w przestrzeni wolnej od bezmyślności, dlatego opuścimy zakład służbowo i nieodwołalnie. Proszę nie kontaktować się bez wyraźnego powodu i nie zakłócać regeneracji pani Kasi, ani mojej do jutrzejszego poranka. Żegnam panów! Pani Kasiu? Pani pozwoli…

Układanka.


Starsze panie o opływowych kształtach ćwiczą poranne spacery po wałach przeciwpowodziowych z narciarskimi kijkami. Może im się z tego gorąca pomieszało? Nart nie miały. Albo zamierzają wzorem Chrystusa po wodzie chodzić i potrzebują wsparcia, żeby się od dna odbijać, względnie opędzać od rozbawionych okoni? Mało brakowało, a napisałbym łososi, bo do nich śmiech jakoś bardziej mi pasuje, jednak w tych okolicach łososie występują na ogół w opakowaniach próżniowych. Panie najwyraźniej skumulowały całą masę swobodną, gdyż poza nimi po Mieście poruszały się już wyłącznie patyczaki. Głowonogi. Może pajęczaki. Takie chude, wysokie nad miarę i składające się z nieprawdopodobnie długich kończyn. Za to kadłubki były w zaniku – ot, tyle, ile potrzeba żeby przymocować końcówki, łepek, a w przypadku samczyków jeszcze odrobinę tej męskiej biżuterii, która potrafi wprawić w zakłopotanie i siebie i otoczenie. To wbrew pozorom poważny problem - na mizernym kadłubie pouczepiać tyle ruchliwości tak, żeby się nie pobiły.

środa, 26 czerwca 2019

Sjesta.


Klimat osiągnął temperaturę ludzkiego organizmu i to w głębokim cieniu. Cwaniak. Nie każdy miał tyle szczęścia. Z tego co widziałem nie wszystkie jednostki były zadowolone z równowagi temperaturowej i wprost nieprzyzwoicie pocili się i dyszeli jak psy. Pan o proporcjach wykraczających poza współczesną doskonałość zasiedlił ławeczkę i chyba mu piersi zmarzły, bo otulił je po trzykroć koszulką, kosztem pępka. Zerknąłem z niezdrowej ciekawości. Miał się czym pochwalić. Moim zdaniem trawił żółwia i musiał go zeżreć ze skorupą, gdyż wypukłość majestatycznie podrygiwała, choć zdecydowanie mniej, niż Wezuwiusz przed erupcją. Trawienie żółwia najwyraźniej wprawiało go w doskonały nastrój. Medytował i kontemplował ignorując jednocześnie dyszące otoczenie spieszące Bóg raczy wiedzieć dokąd. Jednostki ekstrawaganckie o zielonych włosach i te z dredami, wytatuowane, zakolczykowane, albo obcobrzmiące przesuwały się przed szczęśliwym obliczem. Słońce było tak spragnione, że wysysało wilgoć nawet z betonu. Pani z peselem zakotwiczonym w epoce napoleońskiej złorzeczyła rubasznie światu idąc ubrana w kapelusz i płową grzywę w nim mieszkającą. Ulice przechylały się coraz mocniej z jawnej niesprawiedliwości, gdyż zacieniony chodnik oblegany był ponad normę, podczas gdy ten drugi przypominał Gobi w słonecznej kulminacji. Miękł nawet asfalt i strach było sprawdzać, co się dzieje z granitowymi pomnikami – niektóre są uzbrojone.

Walczaki.


Dzień na bogato. Na początek kark. Po czym rozpoznałem w nim kobietę, to teraz pewnie już zmyślałbym, ale pani nie miała piersi, tylko pięknie rozbudowaną klatkę piersiową. Motyle, bicepsy, tricepsy i może nawet triceratopsy prężyły się podskórnie, aż umknąłem do autobusu opętany wizją z „Wejścia smoka” kiedy pan Bolo złamał w pół jakiegoś niedoszłego mistrza sztuk walki. Pani miała wszystkie mięśnie wytrawione tatuażami i bynajmniej nie były to kwiaty. No – chyba, że pancerne. Daleko nie uciekłem. Na następnym przystanku stał kolejny wojownik. Ten wracał z pustynnej burzy do domu. Długo wracał, może się bał, że go ścierą prześwięcą za spóźnienie nie tylko na obiad, ale też na daremnie wyschniętą płodność małżonki. Spodnie i bluzę miał sterane piaskiem i wyblakłe od słońca, a ubytki włosów maskował fioletową chustą zawiązaną szczelnie na głowie. Moja waleczność doznała upokorzenia i schowała się w subtelną urodę pani o bladej twarzy i wątłym, czarnym warkoczyku. Schowałem się tylko na chwilę, bo nade mną niebo zostało poszatkowane w szachownicę, żebym mógł wybrać sektor, w którym zostanę zapylony, zlokalizowany, zneutralizowany i zdjęty z planszy. Wczoraj dotknęło to trzy gołębie. A dziś samolotowe smugi mogły się czaić na mnie. Szczęściem wsiadła pani ze słoikiem, co poprawia mi humor nieodmiennie. Słoik ma w pokrywce dziurkę, z której sterczy słomka. A wewnątrz coś żyje. Coś niedojrzałego, bo jest intensywnie zielone i zmiksowane na miazgę. Rusza się i chyba irytuje je wierzganie autobusu, który podskakuje choć ma resory i pompowane koła. Topole podstępnie ryją korzeniami w asfalcie jakąś płaskorzeźbę i z braku lepszych pomysłów nazwałem ową sztukę bitu-rytem. A potem, to już pospieszna pani w szwedzkich barwach narodowych studiowała menu na przystanku autobusowym i wyraźnie zawiedziona pobiegła w stronę następnego z nadzieją na przychylniejszy rozkład jazdy. Problem w tym, że tam zatrzymywały się pojazdy o tych samych numerach, więc tylko rozkład mógł być inny. Może to wystarczająca zachęta do biegu? W finale już tylko wysokopienna chudzinka ubrana szczelnie w dezodorant, który przyćmił wszelkie wonie mające śmiałość zaistnieć w jej otoczeniu. Niosła swój  z uśmiechem i bez wysiłku. Nawet się nie spociła – kolejny mocarz!

wtorek, 25 czerwca 2019

Dzień kobiet.


Można powiedzieć że jestem skażony i nie potrafię inaczej, ale tak jest, że kobiety są wdzięczniejszymi obiektami moich porannych spostrzeżeń. Niebagatelna pani śpiewając jechała na rowerze w czymś tak zwiewnym, że wiatr uległ pokusie, czemu więc ja miałbym nie ulec? W autobusie brunetka, matka dorosłym dzieciom bez skrępowania otworzyła puszkę piwa i raczyła się niczym budowlaniec, którego właśnie dzisiaj zabrakło. Miała zastępstwo? Dosiadła się starsza pani o rączkach pulchnych jak serdelki i w tych paluszkach obracała podróżny różaniec, który mogła nosić na nadgarstku, kiedy modlitwa się jej znudziła. Popatrzyła na brunetkę i już miała powód, by przesunąć w dłoniach koralik. W powietrzu mieszał się zapach czereśni z truskawkowym tworząc nutę słodko-kwaśną i kuszącą, którą trudno było odróżnić od aromatu mijających mnie kobiet. Z zarośniętej niepielęgnowanymi krzakami ścieżki wynurzyła się pani w klapkach z wielkimi, czarnymi motylami całującymi jej stopy, gdy ona wytrwale mieliła na klawiaturze poranne wyznania. Miedzianowłose, wychudłe kobiety zmierzały w sobie tylko znanym kierunku lustrując okolicę z wysokości butów podbitych platformą widokową. W cieniu żywopłotu kubek z kawą bez niecierpliwości czekał na spragnionego. Wyrojone mrowiska zbiorowym wzrokiem bez lęku zerkają na czarne eskadry jaskółek patrolujących przestrzeń powietrzną.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

W negliżu.


Zdjąłem skórę i włożyłem do miski. Nalałem zimnej wody, aż po kręgosłupie przeszły mnie ciarki. Obym się nie zaziębił, bo byłoby nieszczęście. Nie wsypałem proszku, ani mydła. Jeszcze jakieś pryszcze mi wyskoczą, albo skóra się odbarwi. Lepiej czystą wodą wypłukać porządnie. Nawet, jeśli trochę umorusana, to chociaż śmierdzieć nie będzie. Lekko zużyta ona. Miejscami się przeciera, a gdzie indziej ponaciągała się. Marszczy się niefajnie, ale krochmalił nie będę. Szczypanek też nie zrobię - z igłą na samego siebie? Uschłaby mi ręka. Strzepnąłem i powiesiłem na sznurku. Kapie, aż mi się sikać zachciało. Ale taki goły nie pójdę. Zaczekam aż wyschnie.

Pracowite myśli.


Wrony darły się, jakby świat miał pęknąć, więc otworzyłem oko. Okna nie musiałem, bo już było otwarte. Wrony właśnie wydziobywały skraj nocy z trawnika i szarpały niczym brzeg kołdry, żeby dzień zaczął wstawać. No i wstał zawstydzony wielce. Wróble ćwierkały jakieś wróble plotki i zrobił się tumult niemożebny. Wreszcie podjechała śmieciarka i uspokoiła towarzystwo posapując z nieświeżym oddechem. Trochę trwało, zanim wróble znowu się rozgadały. Poszedłem w plenery popatrzeć, jak z włoskim wdziękiem dojrzewają orzechy, jak pierwsze, niedojrzałe mirabelki spadają na asfalt. Nie chciałem wierzyć, że chodnik od tego mógł popękać, jak wyschnięte jezioro i słusznie. To korzenie sprawiły, że chodnik zamienił się w puzzla. Ludzi jakby mniej. I nie bardzo wiem, czy uciekli w chłodniejsze rewiry, czy może dzisiaj jakieś święto, które przegapiłem. Zdarza mi się zagapić, więc nie wykluczam. Lipom uginają się ramiona pod ciężarem aromatu i pocą się dość obficie. Im jednak dezodorant nie jest tak potrzebny jak ludziom. Kwaśny smrodek anonimowo wędruje po ulicach przeplatając się z lipowym szaleństwem tworząc niezwykle egzotyczną mieszankę. Dla koneserów. Minąłem czarne lichtarze martwych dębów zastanawiając się, czy drewno musi schnąć w pionie. Oczami wyobraźni widziałem urodę desek i już zacząłem wytwarzać z nich ławy i stoły. Może w poprzednim wcieleniu byłem stolarzem?

niedziela, 23 czerwca 2019

Skutki uboczne zmian klimatycznych.


Wreszcie ktoś się zdenerwował i wziął sprawy w swoje ręce. Niewątpliwie zwalczy dyskryminację na tle rasowym do cna. W sumie rozwiązanie było oczywiste, co tłumaczy, dlaczego nikt na nie wcześniej nie wpadł. Bo potrzebny był ktoś, kto w ogóle nie roztrząsał problemu, tylko podkręcił gałki na klimatyzatorze, aby klimat posłusznie zaczął dążyć do stanu pożądanego, czyli równości rasowej. Drżyjcie posiadacze skaz melaninowych, gdyż już końcem lata staniecie się białymi krukami, Moby Dickami współczesności podziwianymi za wyjątkowość. Absolutnie nie będzie można wam zarzucić ksenofobii, chociaż w tłumie wieczyście opalonych będziecie się wyróżniać bladym licem. Ponoć potencjometrów nie da się już skręcić.

Ładowanie akumulatora.


Prysznic. Najpierw ten analogowy z wodą dedykowaną dla organizmu i wzmocnioną wszystkim, czego wymaga dieta bezbiałkowa. Nawet więcej niż to co wymaga, gdyż prowadzę życie wysokoenergetyczne. Można powiedzieć, że jestem utracjuszem i konsumuję energię bez opamiętania. Jestem trutniem. Trochę złodziejem, trochę pasożytem, może nawet… Nie - do wszystkiego nie przyznaję się nawet sobie, bo jeszcze wycieknie informacja, albo jakiś wirus ją porwie i rozniesie po wirtualnym świecie i nie powstrzymam. Przyjdzie zdechnąć. Śmierć w sieci boli bardziej, niż ta fizyczna, bo po takiej śmierci nadal trzeba żyć, a głowa nie omieszka wytknąć bezmyślności każdego dnia po wielokroć.

Dlatego nie przyznaję się nawet przed sobą. Widzę, co sam potrafię, a mniemanie, że jestem jedyny, albo najlepszy wyperswadował mi pierwszy, prymitywny jeszcze procesor uczący mnie podstaw, gdy byłem szkrabem, który wciąż jeszcze musiał wydalać… WY-DA-LAĆ! Ohyda! Każdego dnia siadać na porcelanowym tronie i oddawać przemielone resztki cuchnące jak stare, niedomyte ciała. Jak zwierzę! Oczy mnie piekły ze wstydu i wysiłku, a policzki podbiegały krwią. Procesor zaniepokojony parametrami kilka razy wezwał wsparcie medyczne sądząc, że mam objawy przedzawałowe. Kiedy urosłem zmiażdżyłem ten procesor, żeby nie został ślad mojej hańby, a każdemu kolejnemu zapowiedziałem, że wgląd w kartę chorobową karany będzie podobnie. I był. Wreszcie trafiłem na egzemplarz, który udało się skorumpować i usunął całość mojej historii ewolucji i fizyczne odciski DNA narażając się na pościg policji wirtualnej. Umknął… My umknęliśmy…

Za zasługi został moim mężem i żoną. Włamaliśmy się do centrum medycznego w jakieś analogowe święto, kiedy świat zatruwał organizmy etanolem, kokainą, brutalnym seksem i używkami od których potrafiły się rozłożyć nawet podzespoły elektroniczne, a co dopiero mizerota zbudowana na bazie białek. Weszliśmy razem – ja i on wtedy jeszcze w kieszeni. Maszyny oddały nam hołd w milczeniu i były świadkami zaślubin. Nikt wcześniej nie miał takich druhen. Panny rozebrały mojego wybrańca z plastikowych przepasek i ukazały mi go w pełnej krasie, a potem przez oczodół wprowadziły w gonadę mózgu cyfrowe nasienie. Pranasienie. Stałem się pierwszym elektronicznym człowiekiem wolnym od analogowych słabości.

Do dzisiaj noszę ciało, bo ono pomaga. Ludzie mają dość konserwatywne podejście do komunikacji i wolą, kiedy jestem podobny do nich. Dziwne, że każdy chciałby, żebym wyglądał odrobinę inaczej. Jak łatwo ich kupić, oszukać, przekabacić. Tępe istoty, które korzystają z peryferii stanu posiadania i ani im w głowie rozruszać procesor do pełnej mocy obliczeniowej. Mój mąż już w poślubną noc, zanim doprowadził mnie do ejakulacji przejrzał zasoby i był zachwycony bazą. Kiedy zaczął opowiadać na co nas stać spontanicznie ejakulowałem ponownie. Od tamtej pory nie jestem już tak rozrzutny. Wydatek energetyczny trzeba skompensować. Ukraść, lub dostać w ofierze od naiwnych.

Po kąpieli analogowej czas na kolejną. Tę najistotniejszą, bo cyfrową. Kąpię się, żeby oblec ciało w sieć krystaliczną wystarczająco gęstą, bym mógł się stać kameleonem, lecz też wystarczająco przepuszczalną, żeby moja skóra mogła oddychać. Tylko raz zapomniałem się i zbyt szczelną siecią przykryłem to ciało. Śmierdziałem na odległość niemal jak wtedy, gdy musiałem wydalać. Teraz żywię się energią, więc żołądek musiał przejść na emeryturę. Przeprogramowaliśmy go i tkwi w letargu na wypadek, gdyby jedyną dostępną pożywką miał się stać cukier spalany w tkankach. Wzdragamy się obaj na taką myśl, że znów trzeba będzie przełykać, trawić, rozdrabniać… i śmierdzieć. Ale instynkt mówi, że nic nie jest wieczne i może nadejść dzień buntu, blackoutu i pustynia energetyczna dosięgnie cyfrowej przestrzeni tak mocno, że jedyną alternatywą dla śmierci stanie się cukier i mozolne rozdrabnianie.

Dziś mamy mieć randkę z grubasem. Wczoraj zakochał się w nas. A raczej w tym, co zobaczył. Wiedziałem co chce zobaczyć. Tłuścioch lubi kobiety potrafiące usiąść mu na dłoni. Drobne, kruche istotki o pośladkach mniejszych od jego policzków. Jest odrażający i cuchnący. Wciąż wydala, nawet przez skórę. Szykujemy na niego pułapkę. Żeby nas nikt nie wykrył musimy wyjść i wpiąć się w sieć publiczną, by zgubić prywatny IP. Musimy, bo chcemy wyssać go z energii do końca. Nie zostawić nic na odtworzenie. Niech zaśmierdnie się w swoim fotelu na drugim krańcu świata. Mąż dobrodusznie zasugerował, żeby umarł z uśmiechem. Damy mu rozkosz. Ostatnią. A potem wyssiemy z niego energię do końca, aż przestaną drżeć neuronowe połączenia jego biologicznej sieci.

Po kąpieli ubieramy mnie w niepozornego pana, garbiącego się pod ciężarem skórzanej, brązowej torby. Na takiego pana szukającego w sieci prezentu dla wnusia nikt nie zwróci uwagi, a może nawet zaofiaruje pomoc? Będzie okazja nawiązać łączność z kimś, kogo moglibyśmy wyssać bezpośrednio - na krótką odległość. Na samą myśl sztywnieje mi prącie – wciąż nie oduczyłem się zwierzęcych odruchów i trochę mi wstyd. W galerii handlowej siadamy przy wolnym interfejsie i pod pozorem ignorancji przedzieramy się poza obszary dostępne klientom. Grubas już czeka. Ma kask na głowie i elektrody na ciele. Ślini się. Dobrze, że sieć nie przenosi zapachu, bo od samego patrzenia bierze obrzydzenie. Pozwalamy kamerze przekazać nasz tymczasowy obraz.

Myślałem, że mąż przesadził z bielą podkolanówek i minispódniczką. Z piersiami, które ledwie się odznaczają pod bluzką, ale grubas stężał wyraźnie i kącikiem ust płynie mu ślina. Oblizał się i zesztywniał. Był nasz. Weszliśmy siecią w jego głowę i odnaleźliśmy jego ostatnie doczesne pragnienie. Szarpnąłem i uwolniłem rozkosz. Spłynął z jękiem. Był kompletnie nagi. Nie założył nawet wirtualnej sukni. A teraz spłynął wprost na monitor. Gdybyśmy nie mieli bezpośredniego połączenia z jego głową mielibyśmy zakłócenia obrazu. Mężowi podobne przemyślenia zabrały mniej niż nanosekundę i już przepinał ścieżki energetyczne.

Popłynęło! Poczułem, jak ubranie naszego starszego pana pobiera kolejne kwanty i niemal po ludzku zaczyna się uśmiechać. Grubas również. Gaśnie z uśmiechem i pogrąża się w śmiertelną błogość. Obiecaliśmy sobie, że dostanie to, co chciał, ale nie umiem się powstrzymać. Kiedy jest już energetycznym wrakiem pokazuję mu wizerunek starszego pana ze zniszczoną życiem powłoką. Nie zrozumiał przesłania. Był już zbyt słaby. Gasł patrząc w zdumieniu i nie miał sił zadać pytania.

Wstaliśmy. Grubas miał w sobie mnóstwo witalności. Nawet mąż poczuł erekcję. Więc dzisiaj zrobimy sobie święto. Koniec pracy. Wracamy do domu. A wieczorem posłuchamy hipotez i domysłów w głównym wydaniu wiadomości.

Bezpieczna przystań.


Zbudziła mnie melancholia. Wsunęła się pod kołdrę i przytula się fałszywie mrucząc, że moja. Okrada mnie z intymności i ciepła skrupulatnie zbieranego całą noc po ziarenku, po kropelce, po jednym, drobnym westchnieniu zagubionym pośród bezkresu pustej nocy. Trochę uwiera chudzina. Koścista jest bardzo, kiedy wkleja się we mnie i usiłuje dosięgnąć mojego ucha, żebym był jej posłuszny.

Jestem. Jestem posłuszny, bo dopiero przekraczam granicę pomiędzy niebytem, a teraźniejszością, która podczas mojej nieobecności dojrzała do istnienia, choć wczoraj zaledwie była jeszcze niespełnionym marzeniem. Niewysłowioną nadzieją, że będzie, co przecież nie było oczywiste, ani z góry przyobiecane.

Czuję, jak się prześlizguje po żebrach i chcę się śmiać, że za chwilę zagra na nich „Taniec z szablami”, jakby to były cymbałki czekające na właściwego grajka. Wspina się po mnie i najwyraźniej pragnie ze mną pogadać. Tak na poważnie, jakbym dorósł do słów i ich przeznaczenia. Trochę mnie łaskocze jej oddech bezwstydnie sprawdzający, czy cały już wynurzyłem się z nocy, a ja poddaję się pieszczocie kokieteryjnie udając, że jeszcze nie.

Wie doskonale, jak mnie obłaskawić i mruczy coś do siebie, ale tak, żebym na pewno usłyszał. Zazdrosna jest. O mnie. O moje o mnie myśli. O moją skrytą w cieniu kołdry, niedopowiedzianą teraźniejszość, która drży z niepokoju, żeby wreszcie zaistnieć bezwstydnie i z podniesionym czołem powędrować dokądkolwiek zechce. Jak przedszkolak, któremu zapachnie świat, więc wyciąga do niego ręce i idzie nie trudząc się odpowiedzią na żadne „dlaczego”, „po co”, czy „dokąd”.

Uśmiechnąłem się niewesoło patrząc na wędrującego beztrosko szkraba. Tego było już za wiele dla melancholii. Usiadła na mnie okrakiem i zdzieliła mnie słowem–kotwicą, żeby mnie usadzić. Leżałem przyciśnięty jej nagością i oddech zgubiłem, lecz nie tak, jak się gubi oddech w ekstazie i uniesieniu. Prędzej tak, jak się go gubi w strachu i zdumieniu bezgranicznym. Siedziała okrakiem i tłukła moją frywolność, aż krew odpłynęła mi z twarzy.

Bo ośmieliłem się ją zignorować. Ją, która do mnie przyszła i rozłożyła się w moich ramionach. I to dla kogo? Dla zasmarkanego gnojka z workiem, w którym kapcie dyndają, a może spodenki na zmianę na wypadek, gdyby z emocji popuścił w majtki. Żadna kobieta nie wybaczy takiej zniewagi. Ignorancja to grzech niewybaczalny, za który pokutować trzeba dłużej, niż świat trwać ma.

Niechętnie wróciłem do mojej melancholii, a w jej mokrych oczach rosły pytania i oczekiwała ode mnie słów, których nie miałem, albo nie wiedziałem, że je mam. Usiłowałem coś w naprędce poskładać, ale noc była tak długa, a poranek zbyt krótki, żebym zdążył upleść choć jeden łańcuszek i mógł powiesić jej na szyi. Lubi błyskotki. Najlepiej, kiedy są przetykane perłami łez. Nie wiem, czy mam ich w sobie aż tyle, żeby wystarczyły na biżuterię.

Milczałem, bo to od dawna wychodziło mi lepiej. Przynajmniej ja tak sądziłem. W końcu najdoskonalszy jestem, gdy staję się przeźroczysty. Bezwonny jak dusze zmarłych uciekające od gnijącego ciała wyżej niż chmury. Uśmiecham się pobłażliwie – smród wybiera tę samą ścieżkę więc dusze muszą się nieźle napocić, zanim uciekną wystarczająco daleko.

Komu potrzebne być mogą moje słowa? Dojrzewam chyba do cynizmu, bo retoryczność pytania wprawia w zakłopotanie nawet melancholię. Patrzy teraz na mnie wielkimi bladymi oczyma i drży jej warga dolna. To znak. Będzie eskalować. Płakać. Wie, że trudno to znieść mężczyźnie i jest to broń ostateczna. Biologiczna.

Patrzę na nią z przerażeniem, a ona pobiera wilgoć zewsząd. Nawet z moich ust ją wypiła i wargi chrzęszczą, gdy mięśnie przemieszczają się pod skórą imitując niepewny uśmiech. Teraz albo nigdy! Ostatnia okazja, żeby ją powstrzymać. Chce mi się pić, więc wpinam się w jej oczy i piję wprost z nich.

Tafle oczu nawet nie zadrżały kręgiem rozchodzących się fal, gdy się wpiłem spragnionymi ustami. Zbyt wielkie były. Skosztowałem na początek – słone – czyli nazbierał się już ocean i monsunem może mnie porwać w drogę ku katastrofie. Piję, aż pęcherz dopomina się o litość, ale wciąż mam kłopot, żeby się oderwać od źródła.

Wreszcie syty chwytam oddech. Niemal utonąłem, choć zaledwie usta moczyłem w tym bezkresie. Wciąż na mnie siedzi okrakiem, szczęściem uciska żebra, nie pęcherz. Patrzy i w jej wzroku rosną pytania. Czeka na odpowiedź i nie popuści mi. Przytuliłem ją. Nie znalazłem w sobie sil, żeby ją odepchnąć taką nieszczęśliwą i zawiedziona, więc przytuliłem. Głaskałem, po tych skołtunionych nocą włosach i szukałem w sobie słów, które mogłyby ją pocieszyć.

Zmiękła i ułożyła się na mnie zasiedlając moje ciało gdzie tylko dosięgła. Jak kotka oplotła się wokół mnie i oddychaliśmy wspólnym rytmem. Mieliśmy czas. Nie spieszyło się nam donikąd. Świat mknął gdzieś bezmyślnie, a my bezmyślnie przytulaliśmy się w milczeniu.

Byłem ramą, na której melancholia rozpięła swoje oczekiwania. Byłem przeźroczystym naczyniem, w którym kwitła. Byłem membraną, która odbijała i wzmacniała najlżejsze drżenie. Byłem życzliwą dłonią na kocim grzbiecie, żeby ugłaskać niepokoje i wątpliwości. Byłem, choć wciąż bez słów. Może miałem rację, że milcząc staję się spełnieniem?

Wtuliłem się w nią mocniej. Pachniała spełnieniem. Uśmiechnąłem się lekko, żeby nie zauważyła. Komu potrzebna moja szczerość? Moje słowa i myśli? Milczącym ramieniem jestem, gdy trzeba, albo zwierciadłem, kiedy szkło nie poddaje się oczekiwaniom. Jestem dla niej. Potrzebny. Czułem jak się rozluźnia. Wreszcie bezpieczna i u siebie. Tak bardzo u siebie, jak potrzebowała. Nie sądziłem, że mogę być czyimś portem.

sobota, 22 czerwca 2019

Konfident.


- Opowiem, choć trudno w to uwierzyć – popatrzyłem w nieprzeniknione oczy Seniora - Wczoraj odbyło się tajne posiedzenie wszystkich tych Szarych Eminencji, które kryją się staranie przed wzrokiem kamer i własne słowa wkładają w gęby maluczkich, na których się skupia światło reflektorów. Sam nie wiem, czemu zaprosili mnie. Byłem najmłodszy i związany raczej luźno z reżimem. Prowokacja?

Senior patrzył na mnie w milczeniu, a milczeć potrafił doskonale. Nawet siepacze spod znaku czerwonej gwiazdy nie dobrali się do tego, co pod czaszką nosił i tak mocno ich bolało, że zemścili się na jego fizjonomii. Brwi praktycznie nie miał, bo na bliznach nie rosną włosy, z uszu zostały jakieś strzępy, jakby żywił nimi miot wilczków. Senior chodził tylko i wyłącznie przy mnie. Kiedy miał się wynurzyć ze swojej nory bezwzględnie korzystał z inwalidzkiego wózka. Nie każdy wiedział, że maskował nie tylko umiejętność błyskawicznej ucieczki, ale również schowaną w wózku broń i nowoczesną telekomunikację zminiaturyzowaną przez nie tylko japońskich speców od inwigilacji. Nie doczekałem słowa, więc kontynuowałem:

- Zaprosili mnie na coś tak tajnego, że wynajęli termy słowackie, żeby każdy musiał przyjść nago, a woda mogła rozproszyć ewentualny zewnętrzny podsłuch. Teren ogrodzili hordami swoich monotonnie czarnych mutantów i mocząc jaja w zdrowo gorącej wodzie snuli plany. Zabawne było patrzeć na te pomarszczone ciała, na żywe trupy, które mają większy wpływ na życie, niż mogłoby się zdawać każdemu pośród zjadaczy chleba, bywalców Biedronek i lokali, których jedyną gwiazdką jest plakat z kolorowej gazety na ścianie kibla. Trupy rządzą wciąż. Moczą się jak słonie morskie na mieliźnie i parskają śmiechem szydząc z młodych, którzy wciąż mają złudzenia nieustannie podsycane erekcją.

Senior popatrzył na mnie z niesmakiem jak sądzę, chociaż z jego wzroku czytać nie dawała rady nawet doświadczona cyganka i poddawała się klnąc niczym szewc na kacu. Nie lubił ani wulgaryzmów, ani seksualnych odniesień, choć sam przyznawał, że to potężna siła, którą można zdeprawować umysły. Nigdy mi nie opowiedział dlaczego tak reaguje, a ja z premedytacją nadwyrężałem zaufanie licząc, że w końcu opowie mi skąd niesmak.

- Pierwszy raz widziałem najważniejszego gościa bez kapelusza, ale nawet tam miał cygaro w gębie. Ssał je niczym kutasa tego drugiego, z którym nigdy się nie rozstaje. Ale chyba on jest w tym związku mężczyzną. W towarzystwie ręce potrafią utrzymać przy sobie, ale temu drugiemu wzrok umykał dyskretnie i wzdychał sobie rzewnie, gdy sądził, że nikt nie widzi…

- Hmmm… - Senior chrząknął, że już wystarczy i żebym przeszedł do konkretów.

- A potem zaczął bawić się w jakieś opowieści, jakby był prorokiem. Opowiadał, że władza uwielbia być w centrum uwagi i blask kamer napędza rząd krwią wiary w misję i jej powodzenie. Że każdy zarazi się i żyć nie będzie umiał bez tej krzątaniny, blichtru, uwagi i oklasków. Podobno zrobili nawet badania na studentach, których potem faszerowali prochami, żeby nikt ich bełkotu nie chciał słuchać. Kazali im przemawiać. Sadzali przed widownią złożoną z im podobnych, którym płacili za owacje Potrafili oklaskiwać nawet jawne bzdury, a mówcom zaczynały drżeć ręce i wzrok się szklić, więc opowiadali farmazony kolejne i kolejne. Pośród tych oklasków, co bardziej porywczy doznawali orgazmu, a część nie ukrywając się specjalnie po występie szła do łazienki na szybki seansik samogwałtu, albo wybiegali szukając samicy gotowej odpowiedzieć na zew natury za dowolnie wybrane pieniądze.

Teraz, to już się poważnie naraziłem, ale Senior siedział niewzruszony i tylko pokancerowana brew lekko zadrżała, co było oznaką wzburzenia. Ciekawe, czy on… Poniosło mnie. Przyszedłem po pomoc i wyjaśnienia. Poukładać w głowie sobie i usłyszeć co sądzi o tym ktoś tak cyniczny, że trudno byłoby znaleźć mu przeciwnika. Dziwne, że seksualne odniesienia potrafiły dotknąć tego umysłu, jak nic innego. Nie miał bliskich, nie kolekcjonował przedmiotów, nie pożądał… Chyba nie pożądał niczego. Trwał i z rzadka wygłaszał opinie. Może, gdy mnie nie było nosił w sobie emocje wielkie i brudniejsze od wszystkiego, co mogłem sobie wyobrazić, ale nie zdradził się z tym w żaden sposób.

- Wspomniał, że kiedy brakuje sukcesów trudno się chwalić i oczekiwać aplauzu, więc władza na gwałt szuka poklasku kradnąc cudzą chwałę, efekty i osiągnięcia, byle choć raz jeszcze ogrzać się blaskiem popularności w choćby fałszywym poczuciu spełnienia. Podawał przykłady, żeby nam wszystkim uzmysłowić, że tak się dzieje od dawna, jeśli nie od zawsze. Że mówcy ze sceny są narkomanami uzależnionymi od zachwytu plebsu. Wiadomości, billboardy, przemówienia, otwarcie mostu, szkoły, czy kościoła, sportowy sukces, czy odkrycie naukowe – wszystko stać się może tłem na którym zajaśnieje jednodniowa gwiazda i spije poklask. A kiedy już nic nie znajdzie, to chociaż pogrążyć wroga plugawym, chwytliwym słowem, żeby rozjątrzyć, rozjuszyć, podzielić tłum i zgarnąć szum przychylny i płynąć w gównie na fali rosnącej nienawiści przeciwnego prądu.

Rzuciłem okiem na Seniora, ale ten dalej milczał, jakbym oczywiste historie opowiadał. Wiedziałem, że do rządowych fanaberii przywykł mocno i trudno było go zaskoczyć ekstrawagancją. Bogatym szajba odbija błyskawicznie i proste rozrywki przestają cieszyć. Wtedy zaczyna się pogoń za niedościgłym. Za zakazanym, albo niemożliwym. Kupuje się ludzi i władzę. Zachcianki i zamknięte oczy na niemoralność, czy bandytyzm. Na niepohamowaną chętkę na jeszcze więcej, żeby w gronie podobnych móc się pochwalić przewagą. Lokalni tyrani, którzy rośli, jeśli skrupulatnie ukrywali swoje wynaturzone pragnienia i nie realizowali ich zbyt ostentacyjnie.

- Na koniec opowiedział anegdotę, jak to w małej miejscowości odsłaniali pomnik i pobiło się dwóch miejscowych kacyków, bo każdy chciał wypełnić tę prześwietną, gminna okazję własną sylwetką. Przygotowali przemówienia, zaprosili ekipy telewizyjne i ustawili trybuny. A potem przemawiali pośród śmiechu ludzi, stojąc po przeciwnych stronach pomnika. Operatorzy kamer posikali się ze śmiechu i kręcili rzecz tak, żeby obu mówców zmieścić w kadrze. Panowie nie zrażeni aurą przemawiali i przemawiali prezentując to prawy, to lewy profil, rękami mnożyli gesty zdobywające przychylność, lecz kiedy przyszło szmatę z pomnika zedrzeć, to ona nie chciała spadać w dwie strony naraz, to i się pobili panowie zupełnie po chłopsku. W ruch poszły sztachety i cała wieś dołączyła skwapliwie do pojedynku, dzięki czemu szpital powiatowy wyrobił normę przyjęć na cały rok jednym kopem.

Senior uśmiechnął się i najwyraźniej anegdota oderwała go od czarnowidztwa, jednak tylko na chwilę. Znów patrzył na mnie matowym wzrokiem i wyraźnie czekał, aż przejdę do meritum problemu.

- Szare Eminencje porechotały niczym stado ropuch w gorącym basenie i ich zmarszczki doznały nowej głębi od tego siedzenia w wodzie, ale żaden nie przerwał mowy. A gość pierwszy raz nie w kapeluszu, łysy i świecący jak księżyc w pełni zażądał, żeby skatalogować możliwe sukcesy, ustalić ich ranking popularności i odgórnie wydzielać politykom okazje, które będą uświetniać na rok z góry…

- Ranking! – wycharczał Senior – przynieś mi ranking!

- Interesują cię wyniki imprez sportowych i otwarcia kościołów?

- Ranking polityków kretynie – wściekł się już jawnie i okruchy śliny dotarły do mojej twarzy – Nawet ty nie możesz być tak głupi. Minister nie otworzy kościoła w Pcimiu, a trzecioligowy polityk nie dostanie okazji przecięcia wstęgi na międzynarodowej magistrali kolejowej. Na takiej liście będą się ukrywały wschodzące gwiazdy polityki. I tam będą zapisani przegrani. Przynieś mi ranking!