A ponieważ dzieci nie było (powody przemilczę) pozwoliłem sobie śniadanie w łóżku, nawet nie tyle spożywać, co obłożyć się nim i szczypać nonszalancko gapiąc się w telewizor, albo za okna, skąd nadciągał dzień. W TV dzień trwał całodobowo, choć chwilami tylko dla obciążonych peselem wystarczającym do uzyskania dowodu osobistego i odpowiedzialności karnej. Rozpusta musiała być ukarana, inaczej zamiast pokuty, każdy uprawiałby bachanalia bez końca, więc spotkał mnie okruszek pod pupką, a może żuczek to był się zapodział i miał nieszczęście trafić na największą składową mojego jestestwa?
Kłuło, co zmusiło mnie do reakcji (prawa dynamiki działają nawet podczas statycznego statystycznego wylegiwania się w barłogu), stąd też odruch. Sięgnąłem pod się i poszukiwałem zguby i wtedy właśnie poczułem się księżniczką, a podejrzany paproszek awansował do roli groszku mającego okaleczyć mą niewinność na zapleczu. Natychmiast, nieodwołalnie i bezkrytycznie uznałem wyższość groszku, choć był pode mną i postanowiłem cierpieć w milczeniu, bo jak każdy wie, cierpienie uszlachetnia. I łezkę uroniłem jedną, żeby nie przesadzić z sentymentalnością. Mało kóry samiec lubi przesadę w tę miękką stronę.
Cierpiałem, telewizor mruczał coś o eskalacji tego, czy tamtego, zachęcał do zakupu rozmaitości, dzień przewalał się po wielkim, monotonnym niebie jak kuter z pijaną załogą. Groszek był twardzielem i doskwierał coraz bardziej. Może za mało się nim przejąłem? Spróbowałem szlochu, jednak zza ściany dobiegł mnie krzyk:
- Przestań pan maltretować szczeniaczka!
A ja nie miałem szczeniaczka, co mnie już do reszty roztkliwiło. Sąsiad chyba nie miał na myśli… szlag wie, co miał na myśli. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy moje ciało doznało pobudzenia z zakresu doznań autoerotycznych. Też nie. I nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale każdy możliwy szczeniaczek był przy mnie bezpieczny, jak w mamusinym łóżeczku, kiedy żaden wujek nie wpadł z niezapowiedzianą wizytą. Dla świętego spokoju zrezygnowałem z popisów wokalnych i cierpiałem już na innych płaszczyznach, aż dopadła mnie fizjologia. Nie fizjonomia, co brzmi podobnie, ale fizjologia. Część spraw fizjologia załatwia na poziomie podświadomości, czy nieświadomości, jednak o niektórych sprawach przypomina naciskiem w głębszej warstwie brzusznej.
To nie jest wróg z którym się walczy. To wróg, z którym przegrywa się od razu na starcie. Z gasnącym pospiesznie spokojem rzeźbiłem ścieżkę w śniadaniu księżniczki, aby sięgnąć krawędzi łoża, a muszę przyznać, że naprawdę sobie pofolgowałem i śniadanie zajmowało większą część łóżka, niż ja sam, więc zeszła mi na tym chwila większa niż chciałbym, a tym bardziej, niż chciałaby moja fizjologia. Byłem już mocno w niedoczasie i szykowałem się do sprintu w stronę łazienki, żeby zrealizować potrzeby fizjologiczne, kiedy okazało się, że groszek wybiera się ze mną.
Wżenił się we mnie? Kleszcz nieszczęsny złapał mnie i nie puści już chyba do końca świata. Niby z pryszczem na tyłku żyć się da, ale czy warto być księżniczką z pryszczem (nawet nie wiem, czy księżniczki mają tyłki?)… Sięgnąłem udając, że omiatam zaplecze z pajęczyn, muślinów, czy czego-tam i zaliczyłem trafienie bezpośrednie. Groszek odpadł i potoczył się po zimnych kaflach w zacisze muszli klozetowej. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie padł na kolana i nie rzucił się ratować zgubę, która mnie definiowała przez uprzednie minuty, a może i godziny.
Muszla nie miała wiele zakamarków, więc i poszukiwania były krótkie. Zasiadłem na tronie, co chyba księżniczkom (nawet byłym) chyba przysługuje i zerknąłem na groszek. Dziwny był… twardy i ostry. Coś mi przypominał – amalgamat rtęci...