niedziela, 31 maja 2020

Kanał.

Skusić się dałem, jak ostatni głupiec. Przecież nie miałem w zwyczaju opuszczać domu, kiedy dzień zaczynał zastanawiać się nad sensem własnego istnienia i naciągał na głowę gęstą, granatową pościel zmierzchu. Nie pamiętałem już nawet, jak taki wieczór wygląda z zewnątrz, bo widywałem go tylko z domowego zacisza wtedy, gdy ostrożnie zerkałem między grubą, aksamitną zasłoną, a brzegiem otworu okiennego, starając się sobą zasłonić światło palące się nad biurkiem. W ogóle nie pozwalałem sobie na obserwację bezpośrednią, przy otwartym oknie. Nagle (niestety) mam okazję doświadczyć tego uczucia.

Koleżanka z pracy zaproponowała, żeby choć raz zrezygnować z utartych ścieżek i po pracy, zamiast wsiąść do autobusu i pojechać do domu, wyjść gdzieś – na obiad, pogadać siedząc na ławce w parku, poznać się w innych, niż biurowe okolicznościach. Nie wiem, o czym myślałem, ale skusiłem się i teraz pluję sobie w brodę. Skończony dureń, który wyobrażał sobie, jeden Bóg wie co. Skusiłem się. Rozmawialiśmy. Było miło. Ciepło i przyjemnie. Długo rozmawialiśmy. Jakoś tak, jak nigdy w pracy. Miałem głupie nadzieje, że jutro i później też…

Przegapiliśmy, kiedy dzień się skończył, bo zamiast patrzeć grzaliśmy swoje dłonie nawzajem i patrzyliśmy w oczy. Bolało – słodki ciężar oddechu wpatrzonego w nią. Nigdy wcześniej nie czułem podobnego uczucia, jakby powietrze we mnie staczało się na dno żołądka i wypełniało go ciężarem. Oddychałem nerwowo, szybko i chciałem ją chwycić w ramiona, żeby mi pomogła i wyjęła mnie ponad te kamienie w których tonąłem. Miałem przeświadczenie, że ona jedna może mnie wyciągnąć.

A potem zmierzch znienacka spadł na miasto i trzeba było uciekać. Wracaliśmy biegiem, wciąż trzymając się za ręce. Wierzyłem, że się nam uda, że to przecież jeden, jedyny raz, kaprys, odstępstwo od reguły i byłem gotów obiecać nawet, że nigdy więcej, ale jej ręka w mojej paliła ogniem, wiedząc, że to kłamstwo. Dopóki nie znałem miękkości jej dłoni mogłem obiecywać, ale teraz… Biegliśmy, a mrok gęstniał. Ona biegła na palcach, w ręce trzymając buty, bo stukały tak, jakby chciały obudzić całe zło śpiące po kątach zatopionych w jeszcze niedoświadczonym mroku. Może nas nie znajdą? A może to tylko plotki?

Niestety. Nie plotki. Łapanki okazały się trudną rzeczywistością. Gęste tyraliery niemal mechanicznie przesiewały ulice kwartał za kwartałem i szły niepowstrzymanie, wyławiając wszystkich i nie słuchając tłumaczeń. Staliśmy, a krąg zaciskał się wokół nas. Ona pukała rozpaczliwie do drzwi szczelnie zamkniętych, a ktoś poza nimi klął głośno, żeby poszła wreszcie, bo na mieszkańców sprowadzi nieszczęście. Płakałem. Nie miałem pomysłu, dokąd uciekać. Płakałem, gdy ona szarpała się szukając litości, aż przyszli oni i było już za późno na wszystko.

Z łapanek nie wracał już nikt. Słuch ginął z chwilą, gdy czarne łapska spadły na czyjś kark. Trzymali nas pod ścianą, a broń wycelowana w nasze brzuchy odbierała resztki nadziei. Dołączali inni. Śmierdzący strachem, jak my. Grupa gęstniała. Ktoś posikał się w spodnie, inny łkał i zawodził żałośnie. Był i taki, co usiłował przekupić czarnych biżuterią łapczywie zdzieraną z ciała żony, ale broń wycisnęła mu powietrze z tłustego kadłuba i powaliła na kolana. Błyskotki rozpierzchły się po chodniku i znikły w ciemnościach.

Gdy tylko grupa urosła wsadzili nas w samochód i wywieźli do jakiegoś budynku. Każdy przechodził obok weneckiego lustra, za którym stała komisja. Mogli nas ocalić. Mogli wypuścić, albo skazać na śmierć w męczarniach. Chyba mnie zignorowali, bo przeszedłem, a tam, gdzie drzwi, nie pojawiły się ręce, żeby odebrać mi życie. Przeszedłem i szedłem dalej, pośród mi podobnych. Żywych. Jeszcze...

Doszliśmy do zamkniętego pomieszczenia. Ktoś kazał się rozbierać, a pierwszy oporny stracił zęby i sporo krwi, więc nikt już nie dyskutował. Zdzieraliśmy z siebie wszystko, nie pomijając bielizny, aż stanęliśmy nadzy, bez względu na płeć. W takich chwilach trudno dostrzec atrakcyjność cudzego ciała, bo własne drży z zimna, upokorzenia i strachu. Drzwi otworzyły się, a za nimi rzędem stali fryzjerzy. Maszynkami cięli włosy, jak automaty – do zera. Mężczyźni, czy kobiety, rudzi, czy szpakowaci – bez różnicy. Leciały na ziemię wąsy i brody, warkocze i dredy. Zostaliśmy kompletnie pozbawieni owłosienia łącznie z intymnym. Pierwsza niekiedy w życiu, pospieszna i byle jaka depilacja pozostawiła traumę w życiorysach obecnych. Płakali już prawie wszyscy. Wyglądaliśmy, jak golce piaskowe skupione wokół gniazda. Noc gęstniała, co było czuć nawet w pomieszczeniu bez okien. Strach gęstniał jeszcze szybciej.

Fachowcy. Przepchnęli nas dalej. Bronią, żeby pozbawić złudzeń. Nagie, bezbronne ciała tłoczyły się w drzwiach, za którymi kolejny rząd oprawców czekał na nas beznamiętnie. Przypominały mi się jakieś obozowe opowieści z czasów wojny światowej, a aktualna sytuacja była chyba ich kalką. Ktoś zawył rozpaczliwie, a ja w tym krzyku rozpoznałem ją. Ona tu była. Zacząłem się rozglądać za blondynką o miłym uśmiechu i miękkich, kobiecych ruchach… Nikt tutaj nie umiał się tak ruszać. Nikt się nie uśmiechał – nawet oprawcy. Nikt nie miał włosów. Bałem się. Pchnięty bezwzględną ręką zatoczyłem się na stanowisko. Zmuszony, by klęknąć zrobiłem to, a nade mną coś brzęczało, jak dentystyczna wiertarka. Najpierw dotknęła głowy, rzeźbiąc w niej tatuaż skomplikowany i niezrozumiały, by potem powtórzyć go na pośladku. Czyli przemyślana operacja znakowania stada, a nie chaos spontanicznie tworzony sprayem na świeżym tynku. Bez ceregieli zostałem oznakowany i włączony do stada, które miało ten sam wzór dożywotnio wyszyty na skórze. I liczba. Pięciocyfrowa. Ci, co płakali, zarażali łzami pozostałych. Kwiczeliśmy jak świnie prowadzone na rzeź.

W końcu przepchnęli nas dalej. Każdy w drzwiach dostawał kawałek szmaty – coś na kształt bardzo krótkiej spódniczki. Okrywaliśmy się nimi jak tylko się da, czepiając się nadziei, że może już dość upokorzeń i wróci normalność. Nawet największy twardziel, w spódnicy zdawał się być kimś więcej, niż łajnem zanurzonym we własnej, publicznej nagości. Wagony już czekały na nas ociekając smarami i smrodem poprzedników. Wpychali nas do wagonów, starając się ustanowić rekord zagęszczenia. Doceniliśmy ciepło bijące z ciał sąsiadów, gdy okazało się, że trzeba się tłuc tym wagonem do białego rana. Bez jedzenia i picia, stojąc w tłoku, w którym ktoś musiał koniecznie opróżnić pęcherz, a nie był w stanie ani kucnąć, ani się obrócić… Potworność cuchnąca moczem i nie tylko.

Kiedy nas wyładowali, a powietrze słone od jodu i cierpkie od sosnowej żywicy otarło z nas smrody, złapaliśmy oddech. Nie na długo. Selekcja w miejscu schwytania określiła najwyraźniej naszą przyszłość, bo straże czytały wytatuowane symbole i przydzielały łopaty, siekiery, czy taczki. Nikt nie został bez narzędzia. Szliśmy, każdy niosąc swój przydział. Ktoś cisnął w piach kilof, ale krótki, kąśliwy strzał w głowę pokazał pozostałym, że w ślad za narzędziem upadnie ciało… Nikt więcej nie upuścił swojego brzemienia. Długo szliśmy. Sosnowy las szumiał, a szum zgęstniał. Morze. Nic innego nie szumi tak wytrwale i nieskończenie. Byliśmy nad morzem.

Rów wytyczony został przez geodetów. Oni też mieli na głowach wycięte czarnym tuszem symbole. Szeroko, na kilkadziesiąt metrów rozciągnięta tyraliera dłubała w piachu i wybierała na taczki materiał. Piętnaście metrów głębokości docelowej. Na raty, po kawałku. Dłubaliśmy niższy poziom kilkadziesiąt metrów za szczęściarzami, którzy wgryzali się w pierwszy metr. My… dłubaliśmy w ósmym metrze chyba. Chyba, bo z wrażenia miałem trudność z policzeniem wyższych poziomów. Strażnicy chodzą po cichu. Czasem zdzierają skórę szpicrutą, innym razem biorą kogoś na bok i sycą się jego, lub jej ciałem. Korzystają z naszych ciał, kiedy tylko przyjdzie im ochota. Nic nie mówię. Trzymam kilof i dziobię piach, kamienie, korzenie sosen… Klęczę, wypinając pośladki. Biją. Mocno i umiejętnie. Sprawiają ból, który nie przeszkadza w pracy, ale odbiera myśl o proteście. Zmarznięte, nagie ciało odbiera cios podwójnie. Potrójnie. Boli. Szpicruta boli bardziej niż gwałt.

Kopię wytrwale. Bez ustanku, bezmyślnie, bez końca. Jeśli tam, na końcu wykopu jest morze… Mamy w nim utonąć? A może kopiemy sobie grób? Dla nas wszystkich i tych, którzy po nas nadejdą? Próbuję unieść głowę, kiedy wydaje mi się, że nikt nie patrzy.

- Psssst… - szept zdaje się być krzykiem. Rozglądam się z niepokojem. Jakiś… Jakaś łysa baba na mnie psyka i wlepia we mnie oczy jakby chciała mi je przybić do tylnej ściany czaszki. Gdzieś we mnie kiełkuje myśl, że znam ten głos. Że to głos z czasów, kiedy byłem człowiekiem – Musisz żyć! Nie poddawaj się, bez względu na upokorzenia. Schowaj dumę pod wydmę piachu. Kop. Milcz. Czekaj na znak. Musimy coś zrobić z tym… Wiedziałam od początku, że nie wolno dłużej udawać. Musiałam zobaczyć na własne oczy i zorganizować opór. Wsparcie. Rewolucję. Żyj, choćbyś musiał znieść dwa razy tyle. Jesteś mi potrzebny. Oni wykorzystują cię, żebyś zdechł przy robocie. Mnie potrzebny jesteś, żeby nikt i nigdy więcej nie musiał. Pamiętasz? W knajpie nie kłamałam. Chciałam cię lepiej poznać. Udało się. Znam cię teraz na wylot. I wciąż podobasz mi się… Będziesz mój i gwarantuję ci wzajemność. Tylko żyj…

Zaćmienie.

Dziewczynka, do spółki ze słońcem, lizała lizaka niemal tak wielkiego, jak jej okrągła, dziecinna buzia. Słońce starało się zachować powagę i po każdym liźnięciu zerkało w oczy dziewczynki, ale nie dawało rady widząc w tych oczach iskry radości, więc wybuchało śmiechem niepowstrzymanym. I śmiali się we dwoje, do rozpuku, do szaleństwa, do szczęścia, jakie nie wymaga uzasadnień.

Lizak kleił się od śliny i potu małej rączki zmęczonej troszeczkę ciężarem słodkości na cienkim, choć mocnym patyku. Wiatr dodawał do lepkich piegów odrobiny kurzu, co nie wystarczało, żeby zmącić szczęście, ale dawało wiatru zajęcie i świetnie się bawił mając poczucie psoty drobnej, nieszkodliwej i łaskawie mu wybaczonej. Nawet bezdomne kundle zdawały się tryskać szczęściem na widok dziewczątka z lizakiem i szorowały powietrze ogonami na wyścigi, a kiedy schyliła się, by któregoś pogłaskać, ten ze szczęścia kładł się na plecach i czekał pieszczot, jakich pamiętać nie mógł. Gdy któryś wreszcie wylizał jej policzki ze słodyczy, zbierając słodki kurz śmiała się całą sobą, zarażając przechodniów, oglądających się za nią i poddających się tej niezmierzonej radości.

Podskakiwała podciągając kolana i spadając na obie nóżki w lekkich sandałkach i aż mrużyła oczy, gdy słońce przedzierało się przez słomkową grzywkę łaskocącą rzęsy, policzki i uszy dziewczynki. Gdyby miała wolne ręce, pewnie wyklaskałaby swoje szczęście, jednak lizak kiwał się w jej dłoni jak mały, lakierowany balonik spieszący do nieba i tylko kolorowa wstążka łączyła go z rzeczywistością. Ludzie przechodzili bez końca, a każdy dostał uśmiech. Na własność. Na zawsze i za darmo. Brali i odwdzięczali się trochę zawstydzeni, że oni, dorośli, muszą od dziecka uczyć się uśmiechu. Szczęścia. A może i życia. Brali ten uśmiech, ten okruch doskonałości i nieśli jak żagiew, która mogła rozpalić kolejne. Nie udawało się wcale. Pewnie dlatego, że skrępowani dorosłością nie potrafili przekazać dalej radości, zbyt głęboko schowanej w siebie i tylko cień wykwitał nieśmiałym uśmiechem na twarze, jak spłowiałe wspomnienie.

Dziecko, niezrażone, wciąż tańczyło radość pośród kocich łbów, obcych ludzi i bezpańskich psów. Śmiech przedzierał się przez chaos słów, śpiewów, reklam, przez jazgot rozjeżdżanych ulic i gwar ulicznych grajków. Wyśpiewywała własne szczęście, które zdawało się nie mieć końca i nie mogło się zużyć. Słońce trzymało ją za ręce, żeby nie stała się jej krzywda, a najmniejszy cień nie śmiał się do niej zbliżyć, kiedy słońce w zenicie pilnowało dziewczynki, jak własnej galaktyki.

Świat zbliżył się zaintrygowany, ciekawski i trochę zazdrosny. W końcu lizak nie wytrzymał szaleństwa tańca. Patyk złamał się w pół, a lizak upadł na bruk, tłukąc się podobnie do szklanych luster. Głupie psisko sądziło, że szczęście kryje się w tych okruchach rozsypanych po bruku, więc porwał je gorącym jęzorem i uciekł nacieszyć się szczęściem gdzieś w cienistej bramie. Dziecięcy uśmiech zgasł i spocone łzy popłynęły strumieniem żłobiącym na buzi bruzdy. Świat cofnął się w marazm i zniechęcenie. Odszedł sarkając, że znów dał się oszukać, bo przecież szczęście nie istnieje…

A wystarczyło łzy dziecka obetrzeć i nowy patyczek w rączkę włożyć. Nie trzeba kląć psa, że mu się zdawało. On szczęścia nie skradł – ono tam stało… zapłakane.

sobota, 30 maja 2020

Czas bohaterów.

Wrzasnąłem na konie, żeby dodać im wigoru. Zastrzygły uszami – znak, że w zdrowiu je zastałem i że pamięć psubratom dopisuje. Patrzyłem, jak pod lśniącą sierścią pracują mięśnie. Mocne bydlęta. Oby stajnia ich nie rozleniwiła nadmiernie. Siano pachniało wciąż nieodległym latem i na brak paszy nie mogły narzekać. Wymierzyłem parę kuksańców w bebechy, żeby z nich powietrze spuścić. Udało się. Dwa obłoki ciepłego oparu niczym duszyczki uciekające z martwiejących na polu chwały ciał popłynęły pod niebiosa, lekko deformując surowość sklepienia.

- Ech! Oczajdusze!

Jeszcze raz wjechałem im na ambicję, a one przewracały oczami, jak jakieś księżniczki pod wpływem pikantniejszego od innych komplementu. Kochałem je. Ze wzajemnością mam nadzieję. Przyszła na nas pora. Przytroczyłem je do rydwanu i dałem po buziaku, żeby nie narzekały na brak pieszczot. Obie klaczki zamrugały oczyskami udając, że im zwilgotniały, ale bez protestu dały się potem objuczyć bojową taczką. Koła czuć było jeszcze smarem, sprawdziłem, czy ostrza kos płynnym ruchem rozkładają się na boki, żeby zbierać śmiertelne żniwo, gdy przyjdzie wjechać między wraże zastępy. Zostawiłem kosy w stanie spoczynku Nie pora jeszcze na nie i nie ma potrzeby ryzykować, że jakiego ciekawskiego dzieciaka przytnę nad achillesami. Póki wróg daleko, nie trzeba ujawniać morderczego zasięgu rażenia.

Trzepnąłem lekko lejcami, po zadach przebiegł dreszcz podniecenia i oczekiwania. Piki sterczały pod sufit ostrzami wskazując niebo, kołczan kołysał się łagodnie, a strzały tchórzliwie zbiły się w stado, już się ze sobą żegnając na wszelki wypadek. Łuk, jak zwykle uśmiechnięty skrywał się poniżej burt nabitych ćwiekami. Stanąłem na platformie, szeroko rozstawiając nogi, aż poczułem pod skórzaną spódniczką ciekawość wiatru. Podniecającą. Dziką. Nieujarzmioną.

Konie ruszyły kłusem. Gdyby były ogierami, nie pozwoliłbym im na takie wdzięczenie się i dostałyby po tyłkach natychmiast. Paniom pozwalałem na demonstrację urody, a kopyta ogierów klaskały o drewno boksów słowa uznania. Wypłynęliśmy poza skrzydła stajni i niebo rozpełzło się po widnokrąg. Wiatr ledwie nadążał, gdy piersiami rozbijaliśmy opór powietrza. Sunęliśmy dumnie środkiem gościńca wznosząc tuman kurzu za sobą, jak lisią kitę. Ależ chciałem krzyknąć zew bitewny. Konie czekały, pilnie nadstawiając ucha, ale nie. Nie teraz. Na darmo wołać o krew się nie godzi. Zwierząt nie wolno kłamać, bo autorytet traci się tylko raz i bez szansy na pokutę.

Rozglądaliśmy się czujnie. Nigdy nie wiadomo. Skórzana tarcza metalową ramą tłukła o burty rytm pospiesznej podróży, a kopyta skrzesały iskry, kiedy trafiły na kocie łby. Dojeżdżaliśmy widać do rynku. W popołudniowym słońcu sztywno sterczał fallus pręgierza, a jego cień kroczył niby gnomon i zaczepiał samotne niewiasty bez względu na wiek. Powiodłem wzrokiem wokół. Byłem ponad wszystkich, wciąż stercząc na platformie. Na plecach krótki miecz pilnował, żebym się nie garbił, a zakrzywiony nóż za pasem boleśnie kąsał mnie w … no… boleśnie kąsał i dbał, żebym minę miał marsową i wściekłą tak, by wrogowie się ze strachu posra…

Minę miałem wystarczająco nabitą bojowym szałem. Prosty lud, widząc moje oblicze schodził z drogi, usłużnie flankując korytarz wiodący do celu. Klacze wyszczerzyły żółte zęby sugerując, że są skłonne rozszarpać gardła odważniejszych pośród gawiedzi – ja wiem, że śmiały się szelmy widząc moje z nożem katusze, ale lud cofnął jeszcze dwa kroki z niekłamanym szacunkiem. Owinąłem lejce o latarnię i zdeptałem rynkowy trotuar idąc pod strzechę.

- Worek kartofli! Wartko! Ino ładnych, bo mi baba skórę wygarbuje!

Obietnice bez pokrycia.

Sami przychodzą. W zbyt ciasnych, czarnych ubraniach. W garniturach pieczołowicie ukrywają dużą nadwagę, którą potem usiłują zmiażdżyć moje piersi i żebra, nim wciągną swoje otłuszczone ciała na moje wiecznie głodne, wychudłe biodra. Dostatek jest tłusty i cuchnący wściekle drogim potem wlewającym się nawet w węzły krawatów, które mają kaprys, żebym zdejmowała z ich kołnierzyków stopami, gdy będą się ślinić do moich ud niewydepilowanych, rozwartych, na życzenie pachnących mną wczorajszą. Sromem czuję ich oddech z ust dezynfekowanych od niechcenia alkoholem droższym od ceny mojej miłości chwilowej. Mną ledwie zakąszają, wślizgując się językiem w kwaśną wilgoć i udają miłość, więc wypełniam się doskonałą imitacją szlochu pośród spazmów wykrzyczanych w karki czerwone z wysiłku.

Sprzedaję im złudzenia, za dolary, funty, czy jeny. Tu, nawet tubylec udaje Anglika, licząc, że jutro nie rozpoznam go na miejskim deptaku, gdy potulnie dreptał będzie ze swoją zahukaną małżonką do hipermarketu po masło, co dziesięć groszy tańsze niż gdzie indziej. Zamykam oczy i krzyczę rozkosz, jakiej nie czuję. Szepczę im, jak są piękni, jak silni i męscy, a oni prężą się we wzwodach, tryskają żywą energią, a serca ich biegną na spotkanie z zawałem, wciąż szybciej uderzając biodrami o moje pośladki. Oni też szepczą - Weź mnie, oddaj się, bądź moja i dla mnie. Chłoną moją wilgoć pęczniejącą, aż czuję się niczym świeżo kupiona wątróbka. Weź mnie, bo w twoich ustach…

Otwieram usta i biorę, a oni z obłędem w oczach wbijają mi się w gardło i usiłują zapłodnić słowa tylko dla nich. Lepkie, pełne nasienia rojącego się od martwych plemników zabitych zbyt rozpustnymi latami. Głaszczę ich rzadkie włosy i tyłki trzęsące się od bogactwa tkanki, jeśli tylko starcza mi oddechu pod zwalistym cielskiem ociekającym spełnieniem. Każdy z nich gryzie i sądzi, że musi koniecznie. Piersi, szyja, uszy chcą schować się przed ich apetytem. Na udach kolekcjonuję szybko siniejące odciski palców. Bez linii papilarnych, bo przecież nie oni, skądże znowu, absolutnie, oni są delikatni niczym syty osesek zasypiający błogo na matczynym łonie, nic, że brodawki miast mlekiem krwią spływają, odarte do czysta niecierpliwością zachłanną.

Kiwam głową i pozwalam im wierzyć, że ja jeszcze nigdy i z nikim. Kryguję się, widząc ich dumę, z jaką właśnie zdeflorowali moją niewinność, by podprowadzić mnie na skraj kobiecości. Pozwalam oczom zwilgotnieć, żeby w swojej czułości mogli obetrzeć mi łzy dodatkowym banknotem w dowolnej walucie, którym hojnie i małomiasteczkowo usiłują obdarować mnie, wpychając mi go w gardło, w tyłek, byle tylko nie spojrzeć mi w oczy. Bo, gdy gorączka ustąpi, a szczątkowy rozum wróci na swoje miejsce i rozejrzy się, to przecież nawet najbardziej naiwny zacznie podejrzewać, że piąty raz dzisiaj temu jedynemu oddałam się bez reszty, poświęcając cnotę na ołtarzu niepokalanej miłości. Dlatego znajdują banknoty w otchłaniach portfeli, żeby przyspieszyć moją rekonwalescencję, a cnota zrosła się, nim znów mnie odwiedzą i w zwierzęcej żądzy znów doprowadzą mnie do łez za beztrosko utraconym dziewictwem.

Potem już wychodzą. Dumni i zimni, jak klamka w drzwiach. Czasem rzucają mi w twarz ostatni banknot, napiwek za bezgraniczną miłość, za oddanie, więc stoję patrząc, jak plują mi pod bose nogi – te same, którymi dopiero co rozwiązywałam im krawaty.

- Trzymaj się mała i nie puszczaj. Ha ha… żarcik taki, rozumiesz?

Wbijam wzrok w nastroszony trójkącik ciemnych włosów wspinający się na mój brzuch i kiwam głową, lekko potakując, pamiętając żeby zawstydzić się wystarczająco wyraźnie, by każdy zauważył. Ja kłamię lepiej. Profesjonalnie. Dłońmi zakrywam nagość i szepczę pożegnalne zaklęcie, żeby nie zapomniał.

- Kocham cię. Pragnę. Ty jesteś inny, lepszy. Ty wiesz, czego potrzeba kobiecie. Wróć, bo ja już tęsknię. Przyjdź do mnie jeszcze błagam. Albo zostań, na zawsze…

piątek, 29 maja 2020

Wyszukane menu.

- Może pan objaśnić, cóż to za wykwintne danie? Chyba nie miałem jeszcze przyjemności delektować się czymś równie wyrafinowanym...

- Oczywiście proszę pana. To Azor. Szósty z miotu, więc o szlachectwie musiał zapomnieć, a to z kolei zaprowadziło go wprost na tutejsze salony, a dokładniej, to na pański talerz, żeby zaspokoić subtelne kubki smakowe konesera, którego stać na ekskluzywne potrawy i nie peszą go konwenanse, czy uprzedzenia. Pragnę zauważyć, że potrawa jest niepowtarzalna, gdyż Azor poświęcił się w całości panu i nie będzie służył żadnemu innemu podniebieniu.

- Hmm… Rozumiem. A proszę jeszcze powiedzieć, czy aby nie był wściekły? Jakiś taki fioletowy mi się wydaje… To normalne? Tak ma być?

- Proszę pana… Chyba nie spodziewał się pan, że posiłek będzie się uśmiechał, albo merdał ogonem. To ostatnie zresztą byłoby niedopuszczalne. Wręcz obraza dla kucharza ozdabiającego pański talerz ze dwa kwadranse, aby wyeksponować żeberka Azora i udziec przedstawić w dyskretnym świetle zainteresowania szanownego pana.

- Tak, tak. Dziękuję. Doceniam... Jak najbardziej… hmm... Wystrój.

- Stylizowana na kurpiowską chatę buda z frytek, łańcuch ręcznie pleciony z krążków szalotki, krew z meksykańskiego sosu i ta plama… Z plamy kucharz był najbardziej dumny. Żółta, niemal jak prawdziwa kałuża z moczu, ale zapewniam pana, że jadalna i wyrafinowana o niebo bardziej od beszamelu. Wykwintna. Francuska musztarda z polskim majonezem plus winegret, żeby odrobinę zmiękczyć konsystencję. Palce lizać! W zaufaniu powiem panu, że mniej dostojni goście wylizują takie plamy do czysta. Do białej kości. Strach, że wzór z porcelany zejdzie. Wie pan… Jęzor, wbrew pozorom jest szorstki, jak gruboziarnisty papier ścierny.

- Jak to, szorstki?

- Ach! Proszę pana. Jęzor na talerzu, to coś zupełnie innego, niż w pysku żywego ssaka. Kucharz musi się nieźle nagimnastykować, powalczyć o jego jadalność, ale zapewniam pana, że warto. Zresztą, będzie miał pan okazję się przekonać. Azorkowy ozorek idealnie wpasowałby się na zamknięcie posiłku. Czy może wolałby pan oczy na koniec uczty? Za chwilę one również powinny być gotowe i możemy podać na pierzynce ze zmiksowanego móżdżku z żółtkiem, cebulką i paroma dodatkami, jednak one są tajemnicą gastronomiczną szefa kuchni i nie opowiem panu szczegółów. Względnie tatar z jąder. Kucharz przygotowuje nieziemski tatar, ultradelikatny, niemal damski, tak jest subtelny, że kropla octu wprawia go w drżenie. Z kieliszkiem niemieckiego Rieslinga do smaku gotów byłby stanąć do boju po raz ostatni, a z wytrawnym, węgierskim Tokajem zatańczyć rytmy jakich nawet południe Europy nie zna. Natomiast ozorek podajemy zapiekany w cieście ze szlachetnych, błękitnych serów i serwujemy w czaszce. Wygotowanej i oczyszczonej oczywiście. Dbamy o naszych klientów i chcemy, żeby naczynie pasowało do zawartości. Może dość ortodoksyjnie, ale zapewniam pana, że naczynie podbija smak potrawy. Czym więc mógłbym szanownego pana uraczyć finalizując posiłek?

- Nooo… Sam nie wiem… Porcja którą mi pan przyniósł była dostatecznie duża. Nie dałbym już rady kolejnemu daniu. Chyba… Chyba, że zasiedziałbym się u państwa?

- Ależ… Nie ma powodu do pośpiechu. Możemy podać kawę, lampkę koniaczku, albo oprowadzić szanownego pana po menu na zapleczu. Świeżuteńkie, ciepłe, ruchliwe i świeżo wykąpane. Po serii lewatyw oczyszczających podroby potrawy płuczemy ciepłą wodą. Czasami wrzątkiem, żeby mięsko skruszało. Ale to dopiero po zamówieniu, chyba, że potrawa radykalnie się tego domaga gryząc i zawodząc, co przeszkadza naszym klientom w konsumpcji. Ma pan ochotę? Pogłaskać można, dokonać samodzielnego wyboru, a nawet uśmiercić własnoręcznie. Zdarzają się chętni na pulsującą krew. Żywą niemalże. Drobne ekstrawagancje klientów spełniamy. Oczywiście, bardzo dyskretnie, poza wzrokiem ogółu. Nie każdemu podoba się wypijanie życia z piesków, ale jeśli miałby pan ochotę, to zapraszamy do loży. Może żywa wątróbka na surowo? Serce które odbijać się będzie czkawką jeszcze w przełyku? Kucharz potrafi tak wypreparować organ, że serce wisząc na żyłach będzie bić nawet po przełknięciu! Więc?

Randka.

Rozkoszuję się powietrzem po zmierzchu. Prostokąt mroku nasiąknięty aromatem minionego dnia usiłuje wedrzeć się do pokoju i zaraża tęsknotami. Zupełnie, jak niezobowiązujący uśmiech obcej kobiety pachnącej cytrusami, chociaż wieczór dojrzały sugeruje, że czas przebrać się w kwiatowe stroje. Po macoszemu traktowany węch upomina mnie, że to jego zasługa, że dostrzegam prawidłowość, której hołdują kobiety. Oddałem uśmiech nieco zamyślony, trochę nieobecny i wróciłem wąchać mrok. Wilgotny. Ciepły, ale nie tak, żeby się weń wtulić. Raczej twarz nadstawić, by wylizał z niej zmarszczki i troski. Mrok potrafi nie tylko obnażyć, ale i ukryć, jeśli trzeba.

Otwarte okno pije mrok i choć światła niestrudzenie powstrzymują inwazję nocy, to przecież cienie zaczynają układać się do snu i nawet nie kołyszą się, tylko lepią do ścian i podłóg, żeby tam trwać bez końca. Pomiędzy nimi – ja. Przyglądam się. Patrzę na siebie. Cień leży i naśladuje bezgłośnie każdy, nawet drobny gest. Szyderczo, prześmiewczo, jak obraz z krzywego zwierciadła usiłuje chyba coś mi przekazać tak, jak potrafi najlepiej.

Cisza osiada na podłodze niczym kurz zapomniany przez przeciągi. Miękko, pokotem, dywanem, w którym stoję zanurzony po kostki. Stawiam niepewne kroki, ale cisza wypełnia dziury po moich śladach szybciej, niż zamieć tropy w głębokim śniegu, szybciej niż woda kroki na bagnach. Zmierzch chwyta mnie za włosy, żebym został jeszcze, bo dopiero się poznajemy i pewnie możemy sobie nawzajem ofiarować coś więcej, niż chwilę. Wystarczy chcieć.

Kusi mnie dźwiękami stłumionymi odległością, trudnymi do rozszyfrowania, jak biały, kosmiczny szum. Wiem, że składa się z mnóstwa indywidualności, z których każda sobie jest najważniejsza i istotna, a o mnie nie dość, że nie wie, to nawet się nie domyśla. Mrok zamiótł te dźwięki do jednego worka i niesie gdzieś, gdzie ktoś będzie umiał utkać z nich życie. Nie ja… Ja nie potrafię. Chciałbym, nawet bardzo, jednak te dźwięki są i mi to wystarcza. Nie potrzebuję ich nazwać, układać w dialogi i ciągi dalsze.

Mógłbym zapewne, ale po prostu nie chcę. Przymykam oczy, co nie jest żadnym poświęceniem. Przecież i tak nie widzę nocą. A jednak przymykam, bo to daje pozostałym zmysłom priorytet. Uśmiecham się i karmię nocą. Na przedramionach drobne włosy wstają, żeby być bliżej, żeby wtulić się i poczuć jak najdotkliwiej, do kości, do krwi, do szczękania zębami. Noc patrzy zaciekawiona, ale chyba jestem niegroźny, bo głaszcze, zamiast uderzyć.

Pięknie pachnie. Mruczy obietnice bez pokrycia. Trochę przypomina kotkę, która w tej właśnie chwili przyszła po pieszczotę i zniknie, gdy tylko się nasyci. Egoistyczna, lecz nie fałszywa. Taka już jest i wcale się z tym nie kryje. Noc też jest taka, tylko bardziej skryta. Rozkoszuję się…

czwartek, 28 maja 2020

Zamach.

- Ze względów bezpieczeństwa, pokaz nowej, ostatecznej broni oglądać będziemy z bezpiecznej odległości – prelegent zasiadający u szczytu stołu obrzucił spojrzeniem siedzących. Po jednej stronie dominowały mundury pełne baretek za osiągnięcia na polach bitewnych, o jakich nie mieli nawet pojęcia przeciętni zjadacze chleba. Drugą stronę zdominowały krawaty i marynarki szyte na miarę. Prelegent, nie oglądając się za siebie wskazywał na ekran rozwieszony na całej ścianie poza nim, która właśnie wypełniała się obrazem jakiejś tropikalnej wyspy.

- Mamy jeszcze kilka minut – kontynuował – więc postaram się państwu przybliżyć idee wynalazku. Człowiek jest istotą zdeterminowaną uczuciami, które często dalekie są od szlachetności. Powiedzmy wprost. Człowiek jest z gruntu zły. Tylko wychowanie, cywilizacja i strach przed nieuniknioną karą sprawia, że porusza się w obrębie tego, co eufemistycznie nazywamy „dobrem ogółu”. Gdyby nie ogłada i strach bylibyśmy zwierzętami pełnymi nienawiści. Czy jednak rozwój cywilizacji pozbawił nas tej przywary? A może tylko przesłonił? Naukowcy skupieni na analizie zachowań ludzkich i sposobach leczenia chorób psychicznych absolutnym przypadkiem odkryli nietypowe zachowania pacjentów pod wpływem pewnej grupy leków o bardzo skomplikowanym składzie. Potem… Przejęliśmy pałeczkę i zabezpieczyliśmy sekret, aby sprawa nie ujrzała światła dziennego przedwcześnie. Dziś, chciałem zademonstrować działanie leku na żywym organizmie w warunkach skrajnych. Oczywiście, dokonaliśmy pewnych... modyfikacji, aby uwypuklić pożądane czynniki, a więc agresję i nienawiść. Za moimi plecami widzą państwo kompanię znudzonych żołnierzy w drodze na strzelnicę. Gdy tam dotrą rozpylony z samolotu preparat ujawni nam swoje działanie. Środek jest niegroźny dla organizmów biologicznych i rozkłada się po dwudziestu czterech godzinach. Działa jedynie na psychikę człowieka i jest absolutnie niewykrywalny. A jeśli nawet znalazłby się ktoś potrafiący wykryć… Nie umiałby się przed specyfikiem obronić i uległby powszechnej destrukcji, lub innym zaprojektowanym efektom końcowym.

Przy stole zaszumiało. Ktoś sięgnął po szklankę wody, inny poprawiał okulary. Oczy wlepione w ekran zerkały niepewne tego, co mają ujrzeć. Ponad wojskiem mierzącym do odległych tarcz pojawił się samolot i wypuścił na spadochronie niewielki pojemnik wyglądający na beczkę. Zrzut kołysał się w prądach wiatru, nie było jednak widać, aby cokolwiek przedostawało się do atmosfery. Może miało dopiero wybuchnąć? Widzowie podświadomie nastawili się na eksplozję, jednak ta nie nastąpiła. Za to w okopach zaczęły się jatki. Wojsko strzelało do siebie nawzajem, a kiedy skończyły się naboje rzucali się na siebie z kolbami, nożami i wszystkim, czym się dało usiłowali uśmiercić sąsiadów. Nie trwało to długo i nim beczka wylądowała gdzieś w chaszczach obraz obejmował dogorywające pobojowisko i podrygujące w agonii ciała. Beczka wreszcie wybuchła spełniając pokładane w niej nadzieje, a eksplozja rozniosła pobojowisko i zdewastowała całą wyspę. Pożar tuszował ślad eksperymentu. Ktoś złamał w nerwach długopis, inny trzymał dłonią usta, żeby nie uwolnić z nich steku przekleństw.

- Nasze wojsko! Chłopcy – krzyknął stary generał ale więcej nie zdążył już powiedzieć. Suchy strzał z pistoletu roztrzaskał mu głowę. Kolejne strzały dosięgły pozostałych mundurowych. Siedzący z drugiej strony ludzie w marynarkach patrzyli na rzeź spod oka z milczącą przyganą.

- Panowie… - rozpoczął cicho prelegent i naprawdę nie musiał podnosić głosu – Wybaczcie tę demonstrację. Jak widzieliście, nowa broń jest naprawdę ostateczna i nie ma powodu stosować dotychczasowych rozwiązań, jednak w ich przypadku powiedzmy, że był to hołd dla ich własnych przyzwyczajeń. Armia nie potrafiłaby zrozumieć i docenić, bo przedstawiona na pokazie broń stanowi koniec sił zbrojnych jakie znamy. Z chwilą, kiedy broń psychiczna znajdzie się na polu konfliktu, własna armia stanie się przeżytkiem i to niebezpiecznym, którą trzeba błyskawicznie wyeliminować dla własnego bezpieczeństwa. Każdy przeciwnik zostanie unicestwiony tym szybciej, im lepiej będzie wyszkolony i wyposażony. Wystarczy rozpylić drobną chmurę atakującą centralny układ nerwowy w dowolny sposób, przez drogi oddechowe, układ krwionośny, pokarmowy, nawet dotyk może okazać się wystarczający do uzyskania efektu, jaki panowie przed chwilą oglądali. 

Chwila przerwy, kiedy prelegent sięgnął po szklankę z wodą miała pozostałym przy życiu coś uświadomić i chyba się udało. Prelegent podjął wywody.

- Świat polityki nie ma w sobie ograniczeń, jakimi skażona była armia i doskonale zrozumie, a nawet doceni walory broni. Może i jest niekonwencjonalna, pewnie byłaby najsurowiej zakazana, gdyby była znana, jednak nie jest. I nie będzie, bo panowie nie pozwolą rozprowadzić tej informacji na zewnątrz, ale skorzystają z niej tak, jak „dobro ogółu” każe. Oszczędności budżetowe to zaledwie czubek góry lodowej. Sądzę, że panowie znajdą zdecydowanie więcej korzyści wynikających z posiadania broni psychicznej o takich możliwościach. Nowy porządek świata? Globalizacja na niespotykaną dotąd skalę? Jedność, albo wszechwładza? Świat się spolaryzuje na rasę panów i owce tępo wykonujące polecenia, którymi będzie można sterować masowo, bez brudzenia rąk. W obliczu tej broni pieniądze, władza, czy autorytet zmieniają swoje znaczenie, a ich definicje przestają być aktualne. Czy ktoś z panów gotów jest już przedstawić pełniejszy program? Zogniskować przyszłość w wizję, która zapewnia pełną władzę nad umysłami tłumu, bez konieczności budowania aparatu policyjnego, czy nadzoru? Moi naukowcy potrafią już skłonić masy do rozmnażania się, lub do altruistycznych poświęceń. Kwestią czasu jest totalne ubezwłasnowolnienie jednostki. Potrzebny jest też personel. Panowie są nam potrzebni. Umysły otwarte, pozbawione uprzedzeń i fałszywych lojalności. Zostaliście wybrani, ze względu na wasze cechy indywidualne i dotychczasowe osiągnięcia, aby pokierować zmianą. Do projektowania cyklu, w którym świat stanie się jednym gospodarstwem kierowanym ręką wybranych i mającym do dyspozycji służbę liczoną w miliardach istnień. Macie sprawować nadzór nad ludzkością. Od dziś.

Dylematy poniekąd seksualne.

Trochę rozumiem tę panią. Zbiega się do niej taka liczba obrazów z rozsianych bez umiaru kamer przemysłowych, że mogła poczuć się jak pajęczyca. W trójwymiarowym świecie obrazy napływały z tak wielu punktów przestrzeni, aż któregoś dnia zderzyła się z zauważeniem, że przy odpowiednim sterowaniu kamerą mogłaby podglądać samą siebie dokładniej, niż widywała siebie w lustrach garderoby. Po dojrzałym namyśle, przerwanym krótką, acz emocjonującą wizytą w zacisze wewnętrznej strony spódniczki doszła do wniosku, że podglądanie jest perwersją, a podglądanie siebie – narcyzmem. Zimne oko kamery potrafiło oprzeć czoło na spotniałej znienacka bieliźnie i rozkołysać piersi oddechem zbyt hojnie dostarczającym tlenu organom. Dla uniknięcia podobnych pokus w przyszłości, na wszelki wypadek zrezygnowała ze spódnic, sukienek i obcisłych spodni, poddając całą garderobę surowej autocenzurze nim stanie w świetle zawodowego zainteresowania. Z luster? Eee… Z luster nie – która kobieta z nich zrezygnuje dobrowolnie…

Pan był bardzo wygimnastykowany i rozciągnięty, co demonstrował chętnie i bez podtekstów. Byli i tacy, co przyglądali się mu nie tylko z podziwem, czy zazdrością. Chorobliwa ciekawość jednego z nich zaowocowała pytaniem bardzo intymnym. Publicznie mało kto ma kaprys zdradzać tajemnice alkowy, więc pan pytanie zbył wyniosłym milczeniem, aby zatamować rozwój plotek i podejrzeń. Jednak posiane ziarno trafiło na żyzny grunt. Kiełkowało w nim i postanowił sprawdzić, kiedy wokół zabraknie postronnych oczu. Pytający miał rację! Był w stanie popełnić seks oralny z samym sobą. Ba! Nie tylko był w stanie, ale i popełnił. W końcu nie przerywa się doświadczenia przed szczęśliwym zakończeniem. Kiedy już przełknął ekstazę, zadumał się odrobinę. I co z tego, że po fakcie? Sobie wybaczyłby nawet podłość, a co dopiero spełnienie. Tym, co go niepokoiło najbardziej był światopogląd. Praktyki homoseksualne zdawały się mu niesmaczne i niezrozumiałe. A jego akt autoerotyczny był niewątpliwie homoseksualny. Obrzydliwość! Postanowił nie powtarzać zachowań wiodących ku zmianie światopoglądu.

W sześcioosobowej, jednopłciowej sali wypełnionej ciepłem snów, sześciu samców alfa realizowało marzenia senne wyćwiczonymi na przyrządach rękami. Ćwiczenia były trudne, jednak bicepsy, tricepsy, a nawet triceratopsy radziły sobie bez problemu z długą serią powtórzeń. Wyćwiczone ciała okryły się rosą potu, a oczy pływały skrajem oceanu szaleństwa, choć wszystkie bez wyjątku przykryte były powiekami. Najwięcej problemów (jak się wydaje) sprawiały usta. Też chciały ćwiczyć i trzeba było je powstrzymywać zębami. Instynkt stadny wyrównał oddechy i podyktował wspólny rytm przypominający dźwiękiem lokomotywę parową podczas próby bicia rekordu prędkości. Oczywiście, każdy sądził, że to on nadaje ton, albo, że echo jego ekspresji tłucze się w zamkniętej przestrzeni. Bo przecież nie partnerka… Gdzież to własną niewiastę wprowadzić w tak głodne i spragnione środowisko. Lepiej przecierpieć w samotności i kontynuować ćwiczenia, żeby kiedyś wybrankę olśnić muskulaturą. Byle pamiętać o symetrii. Czas na drugą serię i zmianę ręki. Trzeba pilnować, żeby nadmiernie nie rozbudować preferowanego profilu i nie zdradzić wrogom słabszych punktów organizmu.

środa, 27 maja 2020

K(r)otochwila.

Kot mi niebezpiecznie spłowiał. To od leżenia na słońcu. Uwielbiał udawać zapomnianą ścierkę od podłogi. Kładł się na parapecie, a słońce czesało mu grzbiet ze wschodu na zachód, z krótką przerwą na popas. Nie podejrzewam słońca o zamierzoną złośliwość. Ot - efekt uboczny pieszczot. Pewnie zbyt rzadko głaskałem kocinkę, więc poszła żebrać na słonko, dzięki czemu wypłoszyła stacjonujące tam od wieków gołębie, starła uliczne pyły i stanowiła wystrój lepszy nawet od sklepowych witryn, a już na pewno od skrzynki nasturcji pożeranych żywcem przez mszyce. A jednak kot mi spłowiał niebezpiecznie.

Chciałem przywrócić mu fabryczną maść sposobem domowym. Ekologicznie. Łagodną perswazją, czyli dobrze zaciśniętą obróżką i długą smyczą zdolną do holowania rozwścieczonego pitbulla drącego mordę, że absolutnie sobie nie życzy, nakłoniłem zwierzątko na wizytę pod łóżkiem. Odwykłem od klękania tak bardzo, że z pakietu „sprzątanie” wykreśliłem punkt „pod łóżkiem”. Nie tylko ten punkt skreśliłem, jednak to już zupełnie inna opowieść. Kot zapierał się pazurami i bronił zacieklej niż Rosjanie Stalingradu, jednak brutalna siła i determinacja najeźdźcy tym razem zmieniła historię. I kota. Wynurzył się spod łóżka z zalążkiem obłędu w oczach i był mi wdzięczny. Syndrom Sztokholmski? Albo coś w tym guście. Jego uczucia rosły w każdym razie, gdy podjąłem próbę zdjęcia mu z grzbietu tego, co zaatakowało go w podziemiu. Napastnik był kotem większym od mojego i szaro kłębił się wygryzając dziury od uszu aż po ogon. Nie mogłem na to pozwolić. Zacumowałem kocinę przy kaloryferze i uzbrojony w odkurzacz wstąpiłem na działo.

Po trzykrotnej wymianie worków, filtra i czterech butelkach piwa wyzwalanie kota spod okupacji antycznych pokładów kurzu zakończyło się tryumfalnym zatknięciem flagi z przepoconego podkoszulka. Zdobyłem się na pacyfikację i doprowadziłem ją definitywnie do końca. Kocie szaleństwo sięgnęło (na moje oko) siódmego „levela”. Niewiele brakowało, a poszedłby w martwy dryf wraz z żeliwnymi żeberkami kaloryfera. A nie mówiłem, że smycz wyczynowa?

Po tym (niestety nieudanym dla zmian umaszczenia) zabiegu wróciłem do badania następstw nadmiernych kąpieli słonecznych topless… Bądźmy szczerzy - w pełni naturystycznych kąpieli. Koci stres nie pozostał bez wpływu na barwę sierści. Kot zmienił barwę o dwa tony, lecz zamiast skierować wektor w kierunku składowej czarnej, uparcie zmierzał ku białej przystani. Tego było już za wiele. Chwyciłem drania za kark i wyniosłem do piwnicy. W bladym, wystraszonym świetle nagiej żarówki 25W hałda wyglądała jak zaplecze piekła. Węgiel był zakurzony i umorusany niebosko. W sam raz do moich celów. Rozsunąłem baldachim pajęczyn i skrupulatnie czyściłem kawałki (orzech średni) węgla o kocie boczki. Polubił to. Węgiel oczywiście. Zanurzał się w kocią miękkość i świecił oczyskami. Tylko patrzeć, jak zacznie wzdychać do kota i oświadczy się ostatecznie i nieodwołalnie.

Kiedy w końcu wynurzyłem się z piwnicy, to ja dysponowałem paletą barw, jakie chciałem uzyskać na kocim futrze, zaś kot otrzepał się z politowaniem patrząc na mnie, lecz szybko przypomniał sobie, do czego jestem zdolny, więc w oczach rozbłysły mu niepokojące objawy ognisk zapalnych postępującego obłędu („level” max 3). Korzystając z mojego roztargnienia chwilowego czmychnął na parapet i z wyraźną lubością płowiał, jak płowiał dotychczas, poddając się ciepłej dłoni słońca, które na jego widok zaczęło płakać. Koty kąpieli nie znoszą bardziej nawet niż obcych psów i perfumowanych dziewcząt mizdrzących się do nich nieumiejętnie. Mój jednak był obecnie tak zmęczony, że zrezygnował z ucieczki i z filozoficznym spokojem poddał się operacji. Barwy, tak pożądane przeze mnie i których po kocie oczekiwałem przeniosły się najpierw na parapet piętro niżej spływając stalaktytami zacieków, a stamtąd zeskoczyły na chodnik. Miękko. Kocio. Fachowo i ciszej niż skacze pasikonik śledzony przez kameleona. Gdybym nie widział, to nie uwierzyłbym.

Barwy tymczasem rozejrzały się czujnie po chodniku, jak sonar zaniepokojony mglistym echem, po czym przeciągnęły się z lubością, wygięły w grzbiet idealnie naśladując kocią pobudkę. Wreszcie wzniosły ogon do góry i z odbezpieczonym peryskopem, bez śladu trwogi ruszyły w kierunku piwnicznego okienka pozbawionego szyb. Kolor wracał w rodzinne strony. Kocim krokiem. Czyżby węgiel wzywał go miłosną serenadą? Zerknąłem na parapet. Po kocie został wyblakły anioł. Plama rozsnutej bieli o kształcie kota.

wtorek, 26 maja 2020

Tango.

- Jesteś piękna – szepnąłem, choć nie mogłaś mnie słyszeć. Szłaś właśnie w stronę lustra, żeby się przekonać, jak wyglądasz w szpilkach malowanych dojrzałym winem.

Jeżeli gdzieś obok był świat, to nie mieścił się w polu widzenia. Widziałem tylko twoje biodra tańczące w rytm kroków. Puls rytmicznie wystukiwany na podłodze, stanowczo był zbyt wolny dla moich szalejących zmysłów. Nie patrzyłem… Gapiłem się bezwstydnie całkiem i ledwie pamiętałem o oddychaniu, gdy doszłaś do lustra i wdzięczyłaś się do siebie w nim odbitej. Profil ujawnił piersi. Nie, żebym o nich zapomniał, ale teraz, kiedy wspięły się na dwunastocentymetrowe obcasy zdawały się sięgać nieba. Ty cała zdawałaś się tam sięgać, a może wręcz mieszkałaś tam właśnie…


Zerknęłaś na mnie z uśmiechem, w którym drzemało coś więcej niż kokieteria. A potem wracałaś do mnie, a ja chłonąłem widok, aż mi w gardle uschły dźwięki. Siedziałem na niskim, miękkim stołku, gdy podeszłaś i ujęłaś moją twarz w dłonie. Patrzyłem ci w oczy, a ty powiedziałaś na tyle cicho, żebym tylko ja mógł usłyszeć:

- Kocham cię. Przy tobie potrafię być piękna…

Kręciło mi się w głowie. Widziałem cię przecież nagą, widziałem w sukienkach, spod których dla mnie wyjmowałaś ukradkiem bieliznę, wciąż pachnącą kobiecością. Sam nie wiem, na jak wiele sposobów potrafisz mnie oszołomić. Wtedy, w sklepie jakich przecież wiele, taż nie wiedziałem, nie miałem cienia podejrzeń, skąd w tobie nagle rozkwitło tyle pokus. Jakbyś piekłem pożądania we mnie wstrząsnęła i rozbudziła i tak już gorące instynkty. Rozdmuchałaś żar i kipiałem patrząc na ciebie.

A potem… Ukląkłem przed tobą i zdejmowałem nienawykłe do twojego ciepła buty, żeby na kostkach zapiąć wąskie paski sandałów, które ledwie jedną wieczność wcześniej zdejmowałem z twoich stóp, żebyś mogła przymierzyć szpilki. Bez pośpiechu zapinałem paseczki, ciesząc się gładkością skóry i bezkarnie wykorzystywałem okazję, żeby pieścić wierzch stopy i kostkę, wspiąć się na łydki, mimo, iż tam nie sięgał żaden pasek. Wyobraźnią sięgnąłem róży, która wilgocią zakwitła dopiero co na bieliźnie i pachniała tak, że straciłem resztki rozumu.

Ręce trzęsły mi się z emocji. Ponoć wokół byli jacyś ludzie. I ekspedientka pytająca, czy dobry rozmiar wybraliśmy z regału. Pogoniłaś ją matowym głosem, żeby dalej ubierać się w moją pieszczotę nieskrępowaną radością. Może na odczepnego rzuciłaś, że zastanowimy się i wrócimy, a potem odłożyliśmy pudełko z butami na miejsce – swoje już zrobiły i nie były do niczego więcej potrzebne. Wyszliśmy w pośpiechu, żebym na ruchomych schodach wypił twój oddech do dna, a kiedy całkiem go zabrakło szepnąłem:

- Chodź!

I pociągnąłem cię do przymierzalni pierwszego z brzegu sklepu, sięgając po jakiś stanik w kolorze szmaragdów, żeby osłonić prawdziwe intencje. Jakieś nastolatki bezradnie rozglądały się po wieszakach szukając akceptacji, kiedy zamykałem za nami drzwi kabiny. Gryzłaś palce, kiedy suszyłem oddechem czarne koronki, aż spłynęły ku ziemi ostatkiem sił trzymając się twoich kostek. Moje dłonie szukały twojego ciała, żeby wydobyć jego ciepło na zatracenie. Dudniło mi w głowie, gdy wtuliłem się ustami w pulsującą intymność, a ty drapałaś przepierzenie w paroksyzmie pozbawionym wstydu. Pchnęłaś biodra do przodu, zataczając się bez pamięci. Zdusiliśmy krzyk.

Wzrok na szczęście nie zdradził nas wcale, gdy spełnieniem pomalowany musiał unieść ciężar niewypowiedzianej przygany młodych ekspedientek, kiedy pijani zataczaliśmy się ku wyjściu ignorując promocje i okazje. Pachniałem tobą, a zapach sechł na mnie niespiesznie. Wiatr zdarł ze mnie wilgoć i porwał ją w uliczne otchłanie. Cóż za szaleństwo odebrało nam rozum? Jakimi ścieżkami wiedzeni sięgnęliśmy po siebie pośród obcych? Pytania rosły w mojej głowie, która nadal dymiła pośród emocji palących rozsądek, który udawał, że wciąż ma wolne. Oddech zanosił się spazmami, gdy cichutko wtuliłaś mi się pod pachę i szłaś obok, bliżej niż zwykle. Nasz krok zjednoczył biodra w jedną płynną całość. Dopiero wtedy powiedziałaś mi, co się stało w tym sklepie z butami, gdy zakładałem ci je klęcząc przed tobą:

- Widziałeś oczy tej kobiety, która przechodziła obok? Wszystko oddałaby za taką chwilę.

poniedziałek, 25 maja 2020

Toast.


Białe światło na niebie. Pojawiało się wcześniej, niż gwiazdy, ale przy pierwszej lepszej okazji próbowało ukryć się w ławicy drogi mlecznej. W nieprzebranym gąszczu nikło w oczach przysłonięte innymi. Jedynie wieczorami, nim pozostałe gwiazdy były uprzejme rozpalić noc można było dostrzec to światło.

- Pierwsza gwiazdka – wyjąłem słowa jak królika z kapelusza atakując werbalnie otoczenie skupione na konsumpcji.

- Taaa… ale lepiej, żeby o nas nie pamiętała – mruknął sponad kufla domorosły astronom – W ogóle lepiej byłoby, gdyby nigdy nie świeciła w tę stronę.

- A co? – zapytałem zdumiony, że są gwiazdy, którym może być niechętny, kiedy inne podgląda namiętnie i flirtuje po nocach, gdy tylko czas mu pozwala.

- Jakby to powiedzieć – zaczął tajemniczo – Tak naprawdę, to nie jest gwiazda. Trudno w ogóle nazwać jakoś ów obiekt. Czasami go widać, innym razem nie pojawia się wcale. Niknie na dłuższy czas. Kiedy jednak się pojawi, to nigdy nie jest dobrą wróżbą. Bardziej sprzyja, kiedy całkiem zanika, nawet w ludzkiej pamięci. Skoro ty, laik, zauważyłeś, że zerka w naszą stronę, to zły znak. Obyśmy mieli szczęście. Nie chcę patrzyć w tamtą stronę, bo za każdym razem wzbudza we mnie melancholię i pozostawia mnie bezradnym, jak dziecko w obliczu atomowego ataku.

Zaskoczył mnie. Zła wróżba? Na niebie? On, niemal z naukowym podejściem, a tu metafizyczne lęki i uprzedzenia, jakby chciał się przebranżowić i horoskopy stawiać, robiąc konkurencję cygankom żyjącym z wróżbiarstwa. Patrzyłem najwyraźniej wystarczająco tępym wzrokiem, żeby skłonić go do rozwinięcia myśli.

- Z tym „czymś” problem polega na tym, że dopóki nie widać, to z braku energii. I zasadniczo nie istnieje. Coś, jak pusty magazyn, rozumiesz? Albo magazyn, albo pusty. Po złożeniu całość nie klei się. Nie działa. Paradoks taki. Jednak TEN magazyn jest, chociaż czasami go nie widać. Zbiera kosmiczną energię. Pasie się. Żre bez umiaru. Każdy, najdrobniejszy kwant energii, światła, materii… Wszystko, co ma pecha znaleźć się na wprost otwartych wrót magazynu. Wszystko, co przemierza wszechświat w pobliżu jest pożerane i zamienione na światło. Czasem trwa to milenium, innym razem rok. Wszystko zależy od ilości kosmicznych śmieci. Bo toto żre bez ustanku. I rośnie. Przypatrz się jutro i za tydzień, a sam zobaczysz, że napuchnie jak dobrze podlewany arbuz w szklarni. Chyba, że zniknie…

Przerwał i podniósł kufel w górę. Lubił dramatyzować. Ci, co w gwiazdy patrzą, muszą mieć w sobie nutę romantyczności i duszę bajarza-poety. Niczym lustrzane odbicie uniosłem kufel i też zamoczyłem usta czekając na kontynuację gawędy. Nie przerywa się w takim miejscu opowieści, szczególnie siedząc naprzeciw ciężkiego, szklanego kufla do połowy wypełnionego pieniącym się płynem.

- Masa krytyczna… - podjął wątek – Rozumiesz? Energia zbiera się i zbiera. Ładunek rośnie, aż przekroczy granicę. Potem następuje wybuch. Rozładowanie. Coś, na kształt pioruna. Tylko, że tu ładunkiem nie są elektrony, a fotony. Światło. Promieniowanie. Czysta, nieskażona niczym fala, która nie napotka żadnego oporu w próżni kosmosu. Stąd widzimy ją oślepiająco białą. Chyba pamiętasz z lekcji fizyki, że białe światło ma wszystkie składowe, więc wszystkie możliwe kolory mieszczą się w nim, a najgłupszy pryzmat potrafi rozszczepić to światło na pełną tęczę. Tę widzialną. Możesz się domyślać, że pryzmat potrafi rozdzielić też te długości „światła”, którego nie dostrzeże ludzkie oko, co wcale nie oznacza, że tych fal nie ma. Roentgen, podczerwień, ultrafiolet – to wszystko są fale, czyli światło poza zakresem widzialności ludzkiej. Inne stworzenia mogą je odbierać zapewne. Może nie znamy ich, ale sądzę, że mogą nie widzieć naszej tęczy, a zamiast niej egzystować choćby w nadfiolecie. Ludzie wciąż pracują nad poznaniem i wykorzystaniem każdej z tych „barw”. Słyszałeś o zielonym laserze? O promieniowaniu gamma?

Potrafił beznamiętnym głosem sprawić, że zatrzymały mi się płuca, a tętno oszalało z braku tlenu. Pompowało przepalone braki po organizmie, powodując, że kręciło mi się w głowie bardziej od słów, niż od piwa. Skóra stała się szorstka i chropowata. Drżącą ręką uniosłem kufel starannie pilnując oczu, by nie podnosić ich powyżej widnokręgu, lub zamknąć, gdy tylko chciały wypełnić się czarnym błękitem nieba.

- Nieważne… Tam, daleko, patrzy na nas wielkie białe oko i gromadzi energię w dowolnej postaci, zamieniając ją na skondensowane światło, które dostrzegasz pomimo odległości każdego wieczora. Aż nadejdzie dzień, niepiękny, kiedy magazyn zrobi wielkie bum. I tam, gdzie patrzyć będzie oko polecą pióra. Supernowe, czarne dziury, wybuchy na słońcach… Kiedy przyjdzie taki dzień, lepiej stać za okiem i nawet nie zerkać, żeby nie dostać odłamkiem. Z ziemi nie będzie co zbierać. Może jakieś trociny polecą w kosmos i tyle. Napijmy się. Niech, gdy nadejdzie czas, patrzy w inną stronę. Jeszcze ten jeden raz. A potem… Niech martwią się nasze dzieci.

niedziela, 24 maja 2020

Monolog niespełnień.

Puste ulice zanosiły się echem deszczu naśladującego wiatr. Pośród nielicznych powiewów deszcz padał wytrwale w kroplach zbyt drobnych, żeby je pić wprost z nieba, lecz wystarczająco gęsty, żeby przyciemnić kolor tynków wszystkich elewacji w zasięgu wzroku. Tramwaj przemknął po strunach torowiska z jękiem mokrych szyn. W wypolerowanych marmurach, jakimi obłożony został kolejny urząd do spraw niezwykłej wagi i społecznej odpowiedzialności za los zapomnianych odbijały się światła przejeżdżających samochodów, a strumyczki spływającej wilgoci rozmazywały kolory snując nieprawdziwe opowieści o chwilowych, złudnych barwach. Na pokruszonych ze staroci płytach chodnikowych porozsiadały się nieliczne prostokąty świateł, jakby sąsiedzi na plaży porozkładali koce, by oddać się rozkoszom słonecznych kąpieli.

Noc zajęczała szlochem karetki, za którą w nieznane ruszyły dwa wozy straży pożarnej jątrząc ciemność ostrymi, nie dającymi zasnąć sygnałami nawołującymi o więcej miejsca na jezdniach, bo przecież do pożaru tak pędzą. W taki deszcz? Mnóstwo go – wystarczyło, by buty opiły się po krawędzie języków i schną przytulone do żeberek kaloryfera. Wdycham wiosenną już wilgoć, chociaż kalendarz gani mnie, że to środek zimy. Wiatr telepie czymś, co nie zostało zbyt dobrze zamocowane. Blacha? Płachta materiału oderwana brzegiem od ramy billboardu? Uprowadzony niecnie przez wiatr parasol chwytający się kolczastego drutu na szczycie muru dzielącego świat na zewnątrz i wewnątrz? Nie wiem. Mrok dusi obrazy. Mogę tylko wyobrazić sobie, że wiszące nad jezdniami światła kołyszą się jak pijane i zerkają bramom w trzewia, zamiast skupiać się na granitowych kościach jezdni. Samochody parskają i duszą się od dostatku wody wypełniającej szczelnie fugi między kostkami i każdy inny ubytek w kocich łbach.

Widzę nic, siedząc w oświetlonym pokoju. Mrok za oknem stężał i stał się nieprzeźroczysty. Gdzieś, tam, trwa życie. Ktoś je kolację, kto inny palcami na skórze pisze swoją samotność i czeka na spazm pełen wspomnień, lub nadziei. Ktoś czyta listy, może książkę. Muzyka. Bo przecież bez niej ciężko, chyba że telewizor zagłusza i absorbuje zmysły. Obce, nieznane miasto za oknem. Ponoć jest tam, chociaż nocami nie jest to oczywiste. Wymyślam mieszkania pełne starych, dobrych nieznajomych, ale ja już tak mam od dawna. Że wymyślam. Najczęściej to, czego nie ma i być nie może. Bo tak prościej i mniej boli, kiedy znów się nie wydarzy.

Cisza ciągnie mnie za uszy, jak chłopcy w pierwszych klasach ciągną dziewczynki nieumiejętnie starając się im zaimponować. Porozmawiałbym z nią. Albo choć posłuchał. Kapryszę jak chore dziecko, aż wiatr rozgwizdał się na dobre. Długie, proste ulice objęte szpalerami karnie stojących kamienic pozwalają mu rozpędzić się. A potem wpada w szczeliny, w zakamarki, w dziurki od klucza i oczy niedokładnie zamknięte i gna przed sobą wszystko, co unieść zdoła. Może przywieje zeszłoroczne liście, których zima nie pożarła? Pewnie tak. I noski klonowe, bo one chętnie podróżują oddając się obłędnemu tańcowi, jakby jutra być już nie miało wcale, więc do utraty tchu, by poronić, upuścić nasienie na zatracenie, bądź ku życiu, które gościnnym w mieście nie jest. Podróżują worki foliowe niczym Zeppeliny niosące złe wieści, że znów wojna nastała i trzeba kryć się i okruchom chleba oddać szacunek zbierając w kułak każdy, nawet ten, który świeżością grzeszyć przestał dawno.

Dobrze, że otworzyłem okno. Z tym wiatrem i mrokiem czuję się mniej opuszczony. Czuję życie, które niknie, gdy zamknę się w cieniu kołdry na poduszce spuchniętej od marzeń, których nie zrealizuję. Na cóż mi martwe marzenia? Chłodno. Zbyt chłodno, żebym mógł z nocą flirtować do rana. Chciałem powiedzieć ci dobranoc. Żeby posłuchać, jak minął dzień i co szepczesz twojej poduszce, gdy wreszcie można pozwolić rozkwitnąć niedyskrecjom. W taką pochmurną noc pełną wilgoci nie podsłucha żadna niegodziwość twoich słów. Samochody rozjeżdżają się ukradkiem po krzyżowkach i nie żegnając się wcale umierają przy krawężnikach dysząc resztkami ciepła w tę noc. Pomarańczowe światła sygnalizacji pospiesznie mrugają, jakby bały się rozpłakać i trzepoczą powiekami, żeby łzy utrzymać w sobie i nie pozwolić im na skok w głodny nurt asfaltowej drogi.

Miałem powiedzieć ci, że mogliśmy dziś stać gdzieś podtrzymując rękami niebo i podglądać noc. Mogliśmy dać się rozebrać deszczowi, żeby wylizał z nas niepokoje. Ogrzać się nawzajem oddechem wtulonym między obojczyk, a ucho. Mogliśmy… Być… Po prostu.

piątek, 22 maja 2020

Grzech.

Chłopiec był zepsuty. Z pełną świadomością uśmiechał się udając niewinność tak wdzięcznie, że dawały się nabrać nawet zgorzkniałe samotnością starsze damy, których niczym przekupić się nie da, ani skłonić do uśmiechu. Jeśli miałby istnieć wzorzec uniwersalnego piękna, pasowałby do niego idealnie. Oczy, jak żywe srebro szukały właśnie celu. Zauważenia, drgnięcia emocji, powiek, czy sumienia, żądzy, chęci jakiejkolwiek, żywszej od innych reakcji na jego urodę. A kiedy już dostrzegł to, czego szukał, potrafił jednym spojrzeniem schwytać wzrok ofiary, uwięzić go trwale na sobie i nie dać uciec. Tu, pośród mnóstwa dorosłych rozglądał się wokół, będąc rozkoszną, pozornie niedojrzałą wyspą na tle kipiących fal oceanów.

Kiedy oblizywał górną wargę, potrafił rozpalić piekło do czerwoności, do oślepiającej bieli, a trzepotem powiek zatrzymywał serca, bądź zmuszał je do śmiertelnego maratonu. Skrępowanie malujące się na twarzach tych, których usidlił wzrokiem zdawało się przenosić z jednej osoby na następną, jak cień maszerującego chodnikiem zagląda w kolejne okna i zanim go wygonią, już biegnie dalej, ciesząc się z psoty. W każdym geście był piękny i doskonale o tym wiedział. Bawił się nami wszystkimi. Mógł. Był przecież dzieckiem. Pięknym, dwunasto-, może trzynastoletnim chłopcem, któremu nie sposób się oprzeć. Gdy się poruszał… Jak trudno podejrzewać go o wyrafinowanie i celowość, ale musiał podpatrzeć ów krok u kobiet, które chcą poderwać faceta na jedną, mało istotną chwilę uniesienia. On na lasso własnych bioder potrafił schwytać nie tylko facetów, ale i kobiety. W zaledwie kilka kroków zrobił z wszystkich niewolników i nawet tak cyniczny gość, jak ja wodził za nim wzrokiem pełnym zachwytu, a mózg bronił się przed oczywistą konkluzją – złapał nas i wyciśnie, jak cytrynę!

Jego pośladki tańczyły obietnicę grzeszną i pieprzną. Istna Lolita. Skojarzenie mogło być tylko jedno. Ale ta Lolita była chłopcem o brzoskwiniowej twarzy z meszkiem miękkim, którego trzeba było się domyślać, albo pozwolić świecom znaleźć go w głębokim półcieniu drżących płomyczków. Rumienić (chyba) potrafił się na życzenie w dwuznacznym wyznaniu-niewinności skrywającej starannie świadomość, że wzbudza uczucia różne od miłości matczynej. Kobiety wyciągały doń ręce, by pogłaskać, przytulić. Kobietom łatwiej ukryć fakt, że zainteresowanie wykracza poza macierzyńskie instynkty. Facetom nie przychodzi to równie łatwo, gdyż męskie zainteresowanie częściej ma erotyczne podłoże.

Chłopiec wiedział i to. Jego uśmiech równie niewinnie kierował się w stronę mężczyzn, jakby nie widział żadnej różnicy pomiędzy płciami. Potrafił wbić oczy w męskie spojrzenie z taką ufnością, że rozbrajał wszelkie podejrzenia o niecne zamiary. A potem zbliżał się niespiesznie, jakby dryfował i dawał nieść się prądom niewidocznym, chaotycznym. Po drodze pozwalał się dotknąć, albo muskał swoim ciałem inne, zesztywniałe nieoczekiwanie, by przytulić na chwilę głowę do ramienia, albo westchnąć żałośnie. Nie pozwalał o sobie zapomnieć nawet, gdy znikał już w cieple nadziei kolejnej osoby, na którą naprowadził go instynkt. Sądzę, że trącał tych, którzy zapomnieć nie umieli. W których oczach wyczytał kaprys i myśli bardziej od innych niegrzeczne. Wtulał się, dając alibi na początek znajomości, której ciąg dalszy znał on jedyny, nim zerwał wzajemność spojrzeń idąc dalej.

Śmiał się zaraźliwym śmiechem dziecka przepełnionego szczęściem, które już natychmiast wydostać się musi z malutkiego ciała i zakwitnąć stadem motyli na ramionach wszystkich, którzy tę radość słyszą. Gdzieś po drodze potrafił zawiesić ów śmiech i z wielkimi znakami zapytania w oczach wpatrywał się w oczy szukając w nich inicjatywy i zapraszając na ciąg dalszy. Przecież nie można wymagać od chłopca śmiałości. On… mógł co najwyżej kiwnąć piękną głową na zgodę i oddać się dorosłości, która powinna pokierować i wieść go bezpiecznie przez pokusy nie wnikając zupełnie, komu się oddaje. Może miał taki kaprys, żeby kochał go cały świat? A przynajmniej ten jego fragment, którym on sam był zainteresowany.

Z pozorną obojętnością zarzucał sieci, lekceważąc zainteresowanie tych, którym nie chciał dawać nadziei, mimo że wiernie trwali osaczeni jego wzrokiem i w głębi duszy, bezgłośnie żebrali o łaskę jego bliskości. Rósł w tych spojrzeniach, jakby władza dodawała mu urody i pewności siebie. Dodawała. Wiedzą o tym kobiety, patrzące na mężczyzn przez pryzmat sukcesu. Nie darmo natura stroi się w siłę i kolorowe piórka, ukrywając ewentualne defekty pod pstrokacizną żądną reprodukcji. Przypominał mi kobietę na krawędzi orgazmu. Dobył z siebie wszelkie rezerwy urody i w nie odziany spacerował pośród wszechobecnego zachwytu.

Kiedy podszedł do mnie… Wiedziałem, że drogo zapłacę za to zauważenie, a on wsunął mi dłoń na plecy, pod marynarkę. Błądząc nią po kręgosłupie patrzył mi w oczy, aż stopiłem się i zatraciłem w nierealnościach. Jakbym zjadł tornado. Milczał potęgując napięcie. Zahipnotyzował mnie jak kobra przed śmiertelnym atakiem. Mięśnie miałem wiotkie, albo zesztywniałe – nieważne, ważne, że nie byłem w stanie się poruszyć, a on oblizał wargi i szepnął tak, abym nie tylko ja mógł usłyszeć słowa.

- Zabierz mnie stąd proszę… - położył mi głowę na piersi. Włosy pachniały blond-młodością oszałamiającą, odbierającą rozum – Oni chcą mojego ciała, a ty… Ty chcesz mnie całego. Zabierz mnie stąd...

czwartek, 21 maja 2020

Do nieznajomych.

Dzieci moje.

Piszę do Was list, chociaż zupełnie się nie znamy. Nawet nie wiem, czy w ogóle jesteście... Ale; jeśli, to chciałem przekazać Wam kilka ciepłych słów. Nie wiem dokąd wysłać ten list, jednak internet jest potężnym narzędziem i stwarza szansę, by niemożliwe stało się rzeczywistością. Mizerną (przyznaję), ale jednak szansę. Dlatego piszę. Liczę, że uda się Wam przeczytać, zanim na mnie pluniecie. Szkoda monitora na takiego ojca.

Mam nadzieję, że trafiłyście na kochających, czułych ojców, którzy potrafili dać Wam to, czego ja nie dałem. Oni zapewne wykreślili mnie z pamięci, a tak poważniej, to najprawdopodobniej w ogóle nie podejrzewali, że byłem początkiem Waszego życia. To nie są tematy, które dorośli chcą poruszać z dziećmi, a i pomiędzy rodzicami temat pęta wszelkie słowa, gdyż one gotowe są pogrzebać nawet bardzo wyrozumiałe i znakomicie zapowiadające się związki. Nieudaczników z przeszłości lepiej pominąć milczeniem, nawet, jeśli to milczenie będzie gryzieniem warg i bezsennością nocy. Nikomu nie są potrzebne fakty. Potrzebna jest wzajemność uczuć, najlepiej kosztem nieświadomości.

Chyba miałyście szczęście, że nie trafiłyście na mnie. Może to gorzkie słowa, jednak ojcem byłem byle jakim. Nieobecnym, zmęczonym, zbyt nerwowym i nieumiejętnym. Piszę „byłem”, bo dzieci dorosły i nie potrzebują mnie zupełnie. Same zostały już rodzicami, a przynajmniej wychowują dzieci jak własne. Nie, żebym wypominał. Dumny jestem. Być może poradzicie sobie lepiej ode mnie, czego Wam serdecznie życzę. Bądźcie dobrymi tatusiami i mamusiami jak z bajek. Nie takimi, o których wspominają mroczne kroniki i plotki na skwerach dużych blokowisk, czy pseudo-samarytańskie programy TV.

Ale. Wróćmy do tematu. Nie chciałem, się ukrywać, ani udawać, że mnie nie obchodzicie. Nie pozwólcie nikomu wmówić sobie podobnego absurdu. Kochałbym Was moją nieumiejętną miłością tak, jak kochałem własne. Niezbyt to zachęcające – przepraszam Was wszystkie. Człowiek głupi się rodzi i niemądrzejszy umiera. Dzisiaj, zapewne kochałbym lepiej, dojrzalej, cieplej i bardziej otwarcie. Ale wtedy, gdy był Wasz czas, gdy najbardziej tego potrzebowałyście – nie umiałem. Przepraszam.

Cóż mogę powiedzieć więcej? Żyję wspomnieniami i marzeniami. Wymyśliłem sobie, że miałyście szczęście spotkać mądrych ojców, dla których jesteście najwspanialsze na świecie. Takich, co własną koszulę oddadzą za kromkę chleba dla Was – gdyby jednak nie, to piszcie – mam jeszcze jakąś koszulinę w szafie, a i kromka chleba się znajdzie. Piszcie śmiało. Nawet, gdybyście miały wykląć mnie dożywotnio i opluć. Może, siedząc na dwóch, zapewne odległych zakończeniach sieci popłaczemy sobie wspólnie nad moją głupotą, a Waszą niedolą… Albo pomarzymy z nadzieją, że mogło być tak pięknie.

środa, 20 maja 2020

Naśladowca.

Nie sądziłem, że można mieć tak wyciągniętą twarz. A ta, na dodatek, ozdobiona była od południa brodą na kształt koziej, a od północy w kucyk z posiwiałych przedwcześnie, niemytych zbyt często włosów. Ozdoby podwajały niemalże długość części twarzowej. Z lekkim niesmakiem pomyślałem, że przypomina coś na kształt zwiędniętej pietruszki. Brrr… chodząca pietruszka nie przyśniła się chyba nawet Lemowi.

Twarz, a raczej głowa ze wszystkimi ozdobami zdawała się podążać tropem wytyczonym przez fizjonomię Salwadora Dali, jednak radykalnie poszła w kierunku pastiszu, albo wesołego miasteczka z nieodłącznym krzywym zwierciadłem potrafiącym uwypuklić wszystko, czego człowiek nie chce się domyślać. Twarz była mniej zniszczona od oryginału, może ze względu na brak dostępu do rozmaitych specyfików, które malarzowi obce nie były. Zuchwałe oczyska, spoglądające z pogardą i z obrzydzeniem kontemplujące otoczenie, bez względu na to, jakimi owo otoczenie dysponowało walorami. Tylko wąs cierpiał jakiś niedostatek. Zapewne zabrakło lat, by osiągnął rozmiar przewyższający pierwowzór i usztywnione cukrem spirale.

Głowa zawieszona została na zabiedzonym z lekka ciele. Dobrze jest przyznać, że zawieszona na niebotycznej wysokości znajdowała się poza zasięgiem dzieciątek płci wszelakiej i niskopiennych kobiet również. Pominąć kończyny dolne byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Karygodnym wręcz. Stopy, mijały kraniec fabrycznej rozmiarówki może o pół numeru, jednak z której strony się do tej wielkości skradały – tego nie jestem pewien. Obuty jednak był, więc logistycznie temat miał opanowany. Przy takich predyspozycjach cielesnych człowiek nie chodzi, a kroczy. Tak. Kroczy, jest słowem adekwatnym do obrazu przechadzającego się sobowtóra pana Dalego. Jak ptak brodzący, albo bocian na zimnej, oszronionej jeszcze przedświtem łące.

Coś we mnie kwiliło, niepokoiło i szarpało krawędzie świadomości, lecz nie potrafiłem wyartykułować niepokoju. Myśli drążyły mnie, jak kozioróg dębosz swojego żywiciela. Podryfowałem wzrokiem za widzeniem i przyjrzałem się garderobie z nadzieją, że może tam ukrywa się rozwiązanie. Czapka wbita na głowę pomimo uszu zatrzymała się na osi brwi, strosząc je, szalokominiarka najwyraźniej chciała się przywitać z czapką, bo wspięła się nawet na garb rzymskiego, a może sępiego nosa. Spod materii wystawały oczy wpatrzone w nierealne światy alternatywne i bardzo odległe od tutaj. Kurta z olbrzymim kapturem mogłaby skryć tygodniowe zakupy dla wielodzietnej rodziny skrzętnie ukrywała zabiedzony korpus, tak, że zdawał się kroczyć we własnym cieniu. Wąskie spodnie przydawały nogom długości, jakiej i tak posiadał w nadmiarze.

Myśli gorączkowo przeszukujące zasoby pamięci własnej rozproszyły się po zakamarkach mózgu tłukąc czasami o brzegi i wypełniając czaszkę odgłosem roju zapracowanych pszczół. Przyglądałem się w zaciętym milczeniu brodzącemu Salwadorowi w mnisim kapturze, kiedy pochłaniał słodycze na niebosiężnej wysokości. Gdyby nie kurtka być może mógłbym obserwować drogę niedoskonale rozdrobnionych fragmentów przez układ pokarmowy. Może to i lepiej, że kurtka skrywała podobnie intymności i niedyskrecje. W garze moich myśli kipiało, a ja wciąż dorzucałem przypraw z kolejnych, detalicznych obserwacji. Czekałem, aż pojawi się nieznany czynnik, katalizator, coś, co sprawi, że puzzle ułożą się w pożądany algorytm i sezam podświadomości wypluje rozwiązanie. Objawienie musiało nadejść, bo przecież mieszkało we mnie. Takich rzeczy nie da się wymyślić, one po prostu są. Zmysły zaangażowałem do cna. Patrzyłem, jak pod szaro-burym niebem kroczył szaro-bury okaz powodujący mój ból głowy. Zanikał. Na takim tle zanikał, jak niknie zasięg telefonów komórkowych, albo sygnał TV w czasie burzy. On zanikał oczywiście, nie ból głowy.

Pomyślałem, że skrada się nieznacznie, że ukrywa, szukając cienia i to było to! Mój katalizator i objawienie! Tak! Euforia. Tajemniczy Don Pedro z popularnej niegdyś kreskówki realizowanej na podstawie książek Pugaczewskiego był rozwiązaniem szarady.

wtorek, 19 maja 2020

Ku zaspokojeniu.

Najwyraźniej życie jest niezwyciężone. Choć wirus straszy i zaburza sen co wrażliwszym, to jednak na chodniki, jak każdej wiosny wyległy kobiety ciężarne i te, które ledwie co powiły. Ciekawe, że tą wiosną, prócz zachwytu, budzą podziw. Bo nie jest łatwo być matką, a matką w masce, gdy dziecko kurczowo chwyta jedyną bezpieczną cumę świata… Kasztanowce oszalały ze szczęścia i pełne bukiety kwiatów przeznaczają na wróżby. Kocha-lubi… Pszczoły nie nadążają ze spijaniem nektaru, a wiatr popędza je całkiem bez umiaru. Żurawie. Jeśli coś ma przetrwać, to właśnie one. Nie karaluchy. Żurawie stoją i cierpliwie wznoszą ciężary na chwilowe dachy osiedli, które zamieszkane zostaną być może za rok. Może już jesienią? Na twarzy obowiązkowa maseczka podpiera brodę, żeby żuchwę udźwignąć, bo jeść trzeba – nałóg taki. W marszu jeść trzeba, bo marsz wypala komórki. Najwyraźniej szare również. I pić trzeba. Jaki jest sens noszenia maski, kiedy w ręku butelka z plastikowym smoczkiem, żeby ukradkiem pociągnąć zimnej kawy, czy ostygłej herbaty? Niechby i wody z oligoceńskich źródeł. Widać nadszedł już czas, żeby przestać się bać i zacząć żyć. Znów. Podglądam chabry rosnące na skwerze. Nawet one potrzebują epitafium, czy tablicy pamiątkowej – tu rośnie łąka, prosimy nie kosić. Ładne. My? Kosić skwer? To żart, którego nie rozumiem, czy wyrafinowana reklama poczynań? Wolałbym to drugie, bo lubię, kiedy się dzieje. Śmiać się i tak można z dopełniacza (dla wagarowiczów ów przypadek odpowiada za pytanie kogo, czego). Odwiedzę jeszcze tę łąkę. Niebawem. Z nieuzasadnionej zbyt dokładnie ciekawości. Bo łąka okolona asfaltem zdaje mi się ekstrawagancka. Chcę zobaczyć, czy stać ją na ekstrawagancję. Może jest po prostu głupia?