wtorek, 28 lutego 2023

Planszówka wojenna.

 

Oczywiście MUSIAŁA zamieszać. Nad planszą pojawił się znikąd klucz drapieżnych mant wywijających jadowitymi ogonami i szybujących arogancko nad stadami spasionych nosorożców walczących z takimi małymi, ruchliwymi istotami, piszczącymi niemal jak kurczaki. Ale kurczaki nie miewają toksycznych szponów i nie są nafaszerowane nitro aż po korek. Na placu boju co chwila pojawiały się eksplozje, gdy ruchliwy entuzjazm niby-kurczaków nie mieścił się w skromnych kadłubkach. Płyty piersiowe, pancerne osłony karku, nawet zadnia zapora na nic się zdały krótkowzrocznym nosorożcom wobec tych knypków eksplodujących radośnie i nie skarżących się na masowe kurczenie się pogłowia.

 

Zrozumiałem fenomen dopiero, kiedy manty z okrzykiem bojowym zanurkowały lotem koszącym i ignorując walkę na planszy wbiły się pod nią. Dopiero się zaczęło! Jazgot i jazda po muldach. Plansza podrygiwała, jak spocona Helenka podłączona do sieci prądu przemiennego. Popatrzyłem na rywalkę, a ona uśmiechnęła się i uniosła czubkiem ołówka róg planszy. W jej cieniu, w podziemiach, kurczaki kopulowały jak oszalałe, a samiczki niemal nie przerywając ekstazy rodziły całe zastępy młodego wojska. Ledwie tylko który się opierzył, a już wymykał się spod czułości rodzicielskiej i przez dziurkę wyczołgiwał się na powierzchnię. A tam już czekał wróg nie spodziewający się, że pomiędzy nogami masowo wyrastały mu grzyby niemal atomowe. Broń odnawialna zbiorowym wysiłkiem tych, co nie pchali się na afisz.

 

Manty zdaje się były wielce głodne i nie siliły się na pożeranie planktonu indywidualnie. Płetwo-skrzydłami zagarniały całe zastępy i pchając przed siebie tworzyły mikrotornada pełne pożywnej zawartości. Smakowało im wyraźnie. Mięsko wirowało i nie przestawało nawet w przełykach mant. Sądzę, że co mniej rozgarnięte kurczaki zorientowały się, że już nie żyją dopiero w trakcie wydalania. Bo manty przetwarzały bio-paliwo w czystą energię i masa nie była im potrzebna. Żeby się unosić – trzeba było mieć rezerwy mocy i zapas paliwa na ewentualny post. A nie kałdun pełen zbędnych elementów przemiany materii.

 

Spod planszy zaczął dobywać się fetorek. Aż poprosiłem rywalkę, żeby cofnęła ołówek. Niech się kisi ciepły smrodek pod powierzchnią. Tymczasem na wierzchu nosorożce złapały drugi oddech. Przynajmniej te, co przetrwały wstępny entuzjazm napadu nielotnych kamikadze. Niby-kurczaki bez wsparcia prokreacyjnego traciły grunt pod nóżkami. A raczej zgrabniutkie, pulchniutkie nóżki nosorożców wsmarowywały armię karłów w podłoże, pozostawiając za sobą przestrzeń wolną od drobiazgów świata ożywionego. Nieco obawiałem się, że planszę skazi trupi jad, albo jakaś inna zaraza, więc ukradkiem wysłałem w bój dwie kohorty skarabeuszy. Znaczy tych… żuków gnojarzy. Miałem nadzieję, że mierzwa, czy mielone mięso będą im bez różnicy. I były. Oczyściły planszę błyskawicznie i zeszły do katakumb na drugie danie. A może i na trzecie.

 

Nie wiadomo do dzisiaj, co stało się z kluczem mant, ale kiedy moja rywalka znów wetknęła ołówek pod planszę… spod spodu doszło tylko popierdywanie nażartych do wypęku skarabeuszy. Za to wiadomo, co stało się z niedobitkami nosorożców. Skorzystały z okazji, że uwaga publiczności skoncentrowała się na mniejszych jednostkach, sformowały szyk uderzeniowy i przedarły się przez granicę. Oczywiście bez paszportów, kontroli celnej i innych cywilizacyjnych bzdur. Następnie runęły w dzicz, starając się zadbać, by i o nich słuch zaginął. Rywalka miała łzy w oczach. I nie docierały do niej argumenty medyczne. Zamalowała mi otwartą dłonią, dla równowagi po trzy razy na każdy z policzków, nim uznała, że wystarczy tej ekspresji. Dopiero wtedy zdołałem wykrztusić plując krwią:

 

- Żebyś choć ołówek odłożyła durna!

Wciąż patrzę.

 

Bóg-słońce zuchwale uniósł kołderkę nocy i zaglądał ludzkości w ciemne od marzeń duszyczki. Dopiero, kiedy dostrzegł pełen dezaprobaty wzrok pań spieszących do roboty zawstydził się i zapłonął rumieńcem. Kosy pogwizdywały z wysokości świeżej fryzurki afro tutejszych klonów, zmotoryzowani terroryzowali ciszę warkotem samochodów, psy patrolowały codzienne rewiry. Świeże bułki nosiły się jakoś rzadziej niż kiedyś, a ich aromat został rozcieńczony brutalnie wilgocią wygrabionych trawników.

poniedziałek, 27 lutego 2023

Ofiara.

 

Obudziłem w sobie potwora. Skąd miałem wiedzieć, że wstanie głodny? Kiedy to ja się budzę, bardziej chce mi się… hmm… czasy są takie, że strach się przyznać, co mi się chce, kiedy się budzę. Powiem dyplomatycznie, że fizjologia zrywa mnie na nogi i nie pozwala na opieszałość. I – tak, wiem, że jest przed dwudziestą drugą, więc absolutnie nie wypada wspominać o karygodnej nagości, czy innych wyuzdanych zabiegach z pogranicza prokreacji. Nie. Chodzi o tę bardziej przyziemną fizjologię.

 

Potwór zapragnął ryczeć, i nie omieszkał zrealizować zamiaru. Negocjowanie z potworem nie rokowało, dlatego nie usiłowałem. Skąd zresztą miałbym znać potworny język? A i on nie wyglądał na poliglotę, ani (tym bardziej) na tubylca. Zwykły koszmar (jeśli koszmary potrafią być zwyczajne). Ryk zdawał się okrążać Ziemię po raz trzeci, kiedy poczułem, że to ja jestem posiadaczem, nosicielem, czy żywicielem potwora i że na moich wątłych barkach spoczywa, jeśli nie obowiązek, to zwykła przyzwoitość. Nie wszyscy wstają bladym świtem. Są tacy, co właśnie zerwali się z firmowej bibki z sekretarką szefa i bynajmniej nie odsypiają jeszcze zarwanej nocy, z powodów bardzo luźno związanych z zakresem służbowych obowiązków.

 

Potwór rozglądał się kaprawym wzrokiem wokół i węszył. Chyba pożarł moje porzucone nieopodal łóżka drobiazgi tekstylne, książkę niedoczytaną, zestaw ołówków do pospiesznych notatek i notatnik do tychże także. Mościł się w pościeli zadkiem wygniatając ciepły krater w centralnym punkcie łoża jednoosobowego, z grubsza na przecięciu przekątnych. Czyli – zna się na geometrii wykreślnej. Taki Escher mógłby z nim przeprowadzić żywiołowy dyskurs w języku matematycznego paradoksu, ale ja? Pitagoras miesza mi się z Piotrogrodem, więc kolaboracja na styku równoległych światów i szukanie punktu przecięcia przerosło mnie jak zwykle.

 

W niezwykłej chwili musiałem podjąć jakieś kroki i to najlepiej nadzwyczajne. Zwyczajnie – poczłapałbym do łazienki, nieco tylko zaciskając uda, żeby nie zrosić dywanu, a cóż miałbym zrobić nadzwyczajnie? Wykluczyć łazienkę? Pobiec, zamiast człapać? ROZCHYLIĆ UDA? Na początek przełknąłem ślinę i osiągnąłem efekt dramatyczny. A dokładniej efekt motyla. Nie udźwignąłem nadmiernej wilgoci i brutalnie rzecz nazywając, puściła mi uszczelka, po czym zalałem dywan oraz kolana własne, nie zdobywając się na okrzyk „Eureka”, choć mi przysługiwał zapewne. Żaden hydraulik zapewne mi nie pomoże, zresztą… oni już dawno wyjechali w komplecie gdzieś na wyspy deszczowe. W tamtejszym klimacie wilgoci jest mnóstwo, więc i apetyt na ich usługi jest zdecydowanie większy.

 

Potwór ryczał i nie wiem, czy z uciechy jadowitej jak wydzielina czarnej mamby, czy z głodu nieludzkiego. Czyli moje poświęcenie i nadzwyczajne zachowanie nie wystarczyło. Za to teraz mogłem z godnością udać się nie truchtając i nie podzwaniając spuchniętym pęcherzem o teraźniejszość bolesną jak diabli. Uwolniony od wilgoci zdecydowałem się na wizytę w kuchni. Lodówka stęknęła gdym ją szarpnął zuchwale. Wewnątrz skrzył się lód-cud. Musiał być objawieniem z pogranicza zdarzeń irracjonalnych, bo przecież w „nofroście” o lodzie mowy miało nie być, a gwarancja wykluczała obecność zjawiska atmosferycznego typu gołoledź. Powietrze zachowywało się przyzwoicie, o czym poinformowała mnie moszna skurczona nagle z nałogową skłonnością do takich zachowań pod wpływem termodynamiki.

 

Potwór okazał się istotą mobilną i bezwstydnie zerkał przez moje ramię w czeluści lodowni pustej, jak portfel rencistki przed wizytą listonosza. Sierść zjeżyła mi się na grzbiecie pod wpływem nieoczekiwanego ucisku cielesnego, a cielec, wcale nie złoty, napierał mi na plecy, zafascynowany wyraźnie brakiem zawartości szafy chłodniczej. Wyciągnął jęzor (głupi jak but musiał być) i polizał wnętrze, nie ruszając mi się zza pleców. Szaniec ze mnie sobie zrobił, czy co? Ale jęzor miał pełnowymiarowy. Kameleon pozieleniałby z zazdrości nad sprawnością takowego organu.

 

Lód-cud zrobił to, co typowe dla lodu-niecudu. Czyżby jego cudowność była iluzją sprzedaną na wyrost mnie-naiwnemu? Powierzchowną mrzonką marketingową? Grunt, że schwytał potwora za jęzor, a nawet on nie potrafił ryczeć, będąc przytroczony temperaturowo do szafy – z pięćdziesiąt kilo żywej wagi. Wykręciłem na pięcie i znienacka to ja znalazłem się na grzbiecie potwora. Miałem go! Zanim zdążył się zaniepokoić i zastrzyc uszami, kopnąłem go tam, gdzie wydawał się najbardziej miękki. Ciut poniżej kręgosłupa ozdobionego wystającymi parchami.

 

Teraz ryknął. Czyli, jak chce, to potrafi ryknąć, nawet z jęzorem wklejonym w tryby chłodziarki. Newtonowska zasada reakcji najwyraźniej obowiązywała w spotwornianych kosmosach, bo wystartował dość niezbornie i wylądował w trzewiach mebla. Trzasnąłem drzwiami i było po krzyku. Niech ochłonie niebożę. Bo to niebożę przecież było? Trudno podejrzewać Boga o maczanie paluchów w idei stworzenia stworzenia tak paskudnego i hałaśliwego. Jakoś poradzę sobie bez lodówki. Trudno. Poświęcę się dla dobra ludzkości! Jak Ptolemeusz… Prometeusz… Poncjusz… Piotrogród… Piątek… Ttak. Poświęcę się, jak piątek – na ołtarzu lepszych, przyszłych dni.

Ekstrakty cz.101

 

Niewdzięcznik.

Namalowałem sprayem ideał, odzwierciedlający wszelkie moje tęsknoty. Całą noc materializowałem nadzieję na wyremontowanej elewacji. A rankiem ona zeskoczyła ze ściany, otrzepała ręce i poszła gdzieś, nawet mi „cześć” nie mówiąc na pożegnanie.

 

Niedowiarek.

Mówiłem jej, że nie wierzę, że to niemożliwe, a ona ciągnęła mnie za rękę stanowczo i nie dała się przekonać. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym następny krok mogła zrobić już tylko nawrócona. Błagałem, żeby została, ale ufnie poszła sama, ciągnąc za sobą mój brak wiary.

 

Niedopowiedzenie.

Schwytany w jej zaborczą namiętność słuchałem bez końca żarliwych zapewnień, że wielbi mię jak nikt-nigdy-nikogo. Że dwie połówki jabłka nie pasują doskonalej, niż my do siebie. I że mnie nie opuści, aż do śmierci – zapomniała tylko wspomnieć, że głodowej.

 

Nieostrożny.

Żerowałem beztrosko na spoconej, nagiej skórze, widząc, jak jest gruboskórna i nieczuła. Całe dnie spędzałem na nieświadomym łonie i cieszyłem się kwintesencją natury. Skąd miałem wiedzieć, że goście jechali z proszoną wizytą i moja karmicielka postanowi się odświętnie wykąpać?

 

Niejednoznacznie?

Szef kazał mi osobiście wydalić wrednego typa, który nazywał się z obca i bardzo dziwacznie – Persona Nongrata. Nie było wyjścia, obowiązek wzywał. Karnie i ofiarnie pożarłem jegomościa i na wszelki wypadek zaaplikowałem sobie dwa czopki, żeby nie doszło do służbowego zatwardzenia.

Nie tylko wzrokiem.

 

W autobusie poruszenie. Wsiadł gość aromatyzowany skrajnym ubóstwem i nie tylko. Zaburzył rozkład naturalny i spowodował ekstremum lokalne z apogeum we własnej osobie. Co bardziej wrażliwe niewiasty pachnące fiołkami pouciekały w położenia skrajne, inni rozważali kontynuowanie podróży pieszo. Na przystanku dziewczątko lat około dziesięć, choć już w bojowym makijażu mimo bladego świtu przezornie przeczekało czas aromatycznych doznań i siedziało niewzruszenie, jak madonna na ruskich ikonach. Jej (znaczy dziewczątka) rówieśnik, z tajemniczych powodów prowadził hulajnogę po ścieżce dla piechoty, zamiast jechać fragmentem dla podróżnych kołujących. Może nie chciał spłoszyć bażantów wygrzebujących coś ze świeżo zaoranej ziemi ostatniego z wielu niegdyś pól kukurydzianych? I gdzie się podzieją niebożęta wraz z sarnami, kiedy i na ów spłachetek spadną drapieżne kreski architektów?

sobota, 25 lutego 2023

Związek partnerski.

 

Kobieta odpoczywająca na moim ramieniu, gdy już ochłonęła po łóżkowych emocjach, pozwoliła sobie na intymną szczerość i otwarcie wyznała, że czuje się mężczyzną uwięzioną w okaleczonym, kobiecym ciele. Przyznam, że poczułem się bardzo nieswojo. Czy to oznacza, że nieświadomie zostałem gejem? I to takim, co wykorzystuje kalekę w celach hmmm… rozrywkowych?


Było mi okropnie wstyd. Aby uwolnić się od oczywistych podejrzeń, musiałem zareagować błyskawicznie i sprowadzić nasz związek na ścieżkę cnoty. Postanowiłem zostać kobietą. Natychmiast. Resztki gorączki, po skądinąd prokreacyjnym akcie, wystarczyły, żeby wypełnić me łono macierzyńską nadzieją, a w piersiach gromadził się już pokarm.


- Będziesz ojcem – szepnęłam czule.

Chlaśnięty słowem.

 

Wszystko zaczęło się od kosicy (kosówki? Kosy? Moda na żeńskie końcówki dotarła i do mnie, choć nie za często ośmielam się tworzyć takie twory, za to z lubością smakuję takie słowa, jak na przykład „mężyca stanu”). Oczywiście płeć wyimaginowałem, bo nie miałem szans podejrzeć – zwierzę sfrunęło z nieba wprost pod kłujący żywopłot i tylko mnie wygwizdało za oczą niedołężność. W autobusie było już  łatwiej – zabiedzone dziewczę w bluzie z dwoma głębokimi dekoltami żuło gumę i tokowało jednocześnie w rytm ploteczek, których najwyraźniej nie brakowało. A ledwie wysiadłem, już mnie minęło dziewczę ukształtowane bujniej niż Bieszczady i peleton Niemców w strojach godnych porannej gimnastyki w zmobilizowanych jednostkach wojskowych, choć obiadem pachnie na kilometr z każdej czynnej w Rynku restauracji. Stojąc pod pomnikiem w centrum rynkowych przestrzeni dwóch rozpalonych okowitą pieśniarzy wiło skomplikowaną arię – coś pomiędzy kazaniem, a czastuszką w nadziei na nie całkiem drobne tantiemy od spontanicznego występu.

piątek, 24 lutego 2023

Rozpoznanie.

Świat zadrżał mi na końcach wibrysów. Nie miałem wyjścia. Musiałem najeżyć grzbiet i syknąć ostrzegawczo. Szpon (świeżo wyostrzony) upubliczniłem, żeby dać świadectwo możliwości defensywnych. Popuściłbym, jednak bałem się, że sprowokuję. Poprzestałem więc na zmarszczeniu nosa i warknąłem.

Świat zrozumiał. Wstrzymał oddech z szacunkiem i baaardzo powoli zrobił krok wstecz.

Tego było mi trzeba. Gdybym miał ogon, uniósłbym go zwiadowczo, naśladując peryskop penetrujący przedpole. Wzrokiem było trudniej. Krótkowzroczność wystarczała akurat, żeby w misce odróżnić marchewkę od pieczystego, jednak cokolwiek dalej wymagało kolaboracji pozostałych zmysłów.

Świat dyszał…

Świnia! Lepiej nie widzieć czym się obecnie zajmuje. A może jedynie szydzi z mojego niedołęstwa?


Zakurzone nieco doznania.

 

Zakurzone, bo rzecz miała się w rzeczywistości już minionej, wczorajszej, więc dawno zostały już ubarwione sklerozą nosiciela i wygłaskane erozją, jaką wiatr historii pieści nawet grzeszne dzieła.

Dziewczę wracało (zaczęło się!) ze zbożnego dzieła uwodząc koleżankę gawędą tak żywiołową, jak tylko nastoletnie żywioły potrafią. Świat wokół istnieć nie miął prawa, albo istniał arogancko poza zasięgiem entuzjazmu młodzieńczego. Dziewczątko miało na sobie fioletowe rajtuzki, na które naciągnęło spodenki do kolan i pękate śniegowce – pogoda nie sugerowała żadnego z tych wyborów, ale co ja tam wiem!. Szyły we dwie i to świat miał obowiązek dostosować się do sytuacji, a nie odwrotnie. Odwrotnie, to dopiero będzie za kolejne -naście, -dziesiąt lat.

W autobusie dla odmiany przerośnięty patyczak płci niepięknej – studiował teorię komunikacji korzystając ze smartfona w kapocie o kapturze opanowanym przez kosmate zwierzę futerkowe i dresowych spodniach z bawełny. Spodnie skarżyły się na brak wewnętrznego poparcia i żałośnie łopotały tam, gdzie ludzie zazwyczaj miewają tyłki. Patyczak najwyraźniej zapomniał go zabrać z domu – czyli musiały zaistnieć okoliczności, w których posiadanie zaplecza zeszło na margines.

Ścieżką dla niezmotoryzowanych jeźdźców biegła pani zbijająca przyszłe kilogramy. Tak – przyszłe, bo te, które mogła ubić do dzisiaj – dawno już utłukła na wertepach. Nieopodal, co nie znaczy w tle, siedział weteran jakiejś dawno minionej wojny i zbierał datki wprost do podstawionej namolnie protezy.

Na mokro.

 

Pora deszczowa w pełni. Trawniki bez skargi łykają wodę, bo tylko brodate drzewa pamiętają urok letnich burz i wiosennych roztopów. Ogłowione, wystrzyżone klony czekają na pierwszych osiedleńców, choć grzywka bez zielonej farby nie zachęca do zakładania gniazd. Kosy wykonują przeloty ćwiczebne niemal szorując brzuchami po chodnikach, jakby chciały się napić w locie wprost z kałuż. Te, którym się udało pieją z zachwytu pieśni pełne budzącej się namiętności. Inne muszą dalej trenować, korzystając ze ścieżek wytyczonych kredowymi strzałkami w kilku kolorach. W pożółkłych od bezsenności oknach snują się wizje roboczych kanapek i ciągu dalszego pieszczot przerwanych warkotem budzika. Parasole niedoskonałą aureolą usiłują powstrzymać ulatniające się błyskawicznie ciepło przed lotem do nieba. W takiej mżawce nawet aromat świeżo wypieczonych bułek rozcieńcza się do dziesiątej wody i nie cieszy wcale.

czwartek, 23 lutego 2023

Alert RCB.

 

Z uwagi na masowo powtarzające się ekstremalne anomalia pogodowe instytut meteorologii, w ścisłej współpracy z agencją kosmiczną, na zlecenie rządu, podejmie się dzisiejszej nocy korekty orbity ziemskiej. W związku z powyższym mogą wystąpić gwałtowne fluktuacje grawitacji i chwilowe wahania prędkości obrotowej Ziemi.

 

Aby ustrzec się przed negatywnymi skutkami niezbędnych zmian, należy zabezpieczyć wszelkie elementy ruchome, najlepiej samemu pozostając w domu. Zwierzęta i dzieci zaleca się chronić przed szokiem błędnika za pomocą środków uspokajających. Z uwagi na trudności w globalnej podaży skutecznego środka zakłady wodociągowe od miesiąca uzdatniają wodę użytkową dedykowanym preparatem otępiającym, więc najprościej przed zaśnięciem podać każdemu szklankę wody.

Maligna o ciepłym pieczywie.

 

Nie bardzo chciało mi się wstawać, więc wysłałem duplikat. Niech się postara, sprawdzi w boju. Duplikat nie protestował, kiedy wyjmowałem go z szafy i usiłowałem rozprostować zagniecenia. Wykazał się nawet inicjatywą i sam poprawił marynarkę na grzbiecie a także węzeł krawata… Krawatu? Poprawił i to całkiem elegancko. Bez skargi wcisnął się w moje półbuty i nawet drzwiami nie trzasnął.

- Po co mu krawat, kiedy idzie tylko po bułki?

Dylemat nieco wytrącił mnie z senności. Na leżąco jednak słabo się wzrusza ramionami. Wierciłem się mimo to nie mogąc dokończyć całkiem udanego snu.

- Zapytam, jak wróci – pomyślałem i wreszcie zasnąłem.

środa, 22 lutego 2023

Rozwód.

 

Nie chciałem pozwolić telewizji na niekończącą się depilację moich prywatnych poglądów. Indoktrynację nachalną i nie ukrywającą nawet, że usiłują skraść mi duszę. Obrabować z intymności i skłonić do płynięcia z prądem mód coraz cudaczniejszych i lęków zadających kłam trywialnej logice.

 

Wyszedłem poza.

 

Właśnie miałem odetchnąć pełną piersią, ciesząc się, że nikt mi w trakcie nie zerka w dekolt, kiedy wzrok uniosłem. Kiedy się stało że zamieszkałem w lesie gęstym od anten i kamer? Wielki brat patrzy na mnie. Może się ślini po cichu, a może knuje, jak mnie upokorzyć? To wszystko dla mnie? Ego mi napuchło tak, że guzik w spodniach puścił i na świat ciekawie wyjrzał pyzaty pępek. Dla mojego dobra, nim dobrze nogę postawię – już ruch mój zostanie pomiarem objęty. Widać, znaczy coś ów krok i w historii świata zapomnianym być nie powinien.

 

Dumą nafaszerowany zostałem tak, że odpuściłem sobie obiad. I kolację – a co! Stać mnie było na gest szeroki! Przezornie postanowiłem jednak małe zapasy karmy poczynić, na wypadek, gdyby noc bezsenna wymagała ode mnie nadludzkiego zaangażowania. Nie chciałem osiąść na kulinarnej mieliźnie. Kasa zrewidowała błyskawicznie zakupy, definicje ściągając z opakowań i pobłogosławiony zostałem paragonem uszczuplającym rachunek bankowy. Nie nagrzeszyłem zbytnio, bo karta kredytowa nie zaprotestowała przeciw moim wyborom, skrzętnie je jednak sortując.

 

Podążałem wespół z elektronicznym cieniem – ja bez znaczącego celu, on zawsze skupiony na mnie i wierniejszy od podwórzowego psa. Nieco mnie speszył tym niewzruszonym poświęceniem, godnym czegoś więcej, niż błąkania się po manowcach, blisko światowego marginesu, a może i poza nim. A przecież lazł, choć szaruga i chodniki koślawe, jak sumienie notorycznego złodzieja.

 

Mijałem inne jednostki – pilnowane równie skrupulatnie, aż się wstydziłem zaczepić i zaproponować wspólnotę czegokolwiek – emocjonalną gawędę o przeczytanym rankiem artykule, czy niewinnej plotce, jakoby… O cielesnej bliskości nie śmiałem nawet zająknąć się w głowie, żeby pcheł marzeń niesfornych nie pobudzić, doprowadzając do publicznej debaty nad słusznością erekcji niesprowokowanej zewnętrznie.

 

Szedłem świadom własnej wartości, obserwowanej skromnie z daleka i patrzyłem na wymianę intymnej korespondencji telefonicznej, zbliżającej ludzi tak bardzo, że kontakt fizyczny stał się tylko krępującym utrudnieniem. Młode dłonie dzierżyły sprzęt komunikacyjny ze swobodą każącą mi domniemywać, że został im wszczepiony w organizm, zmieniając nosicieli w cyborgi. Wyjąłem swojego pasożyta i przyjrzałem mu się krytycznie.

 

- Chciał gadać! Widziałem to po nim. Ledwie mu palec dałem, jak się rozognił i zaczął prześcigać w propozycjach! O skubany!

 

Zwolniłem, żeby nie spowodować katastrofy w ruchu lądowym i przycupnąłem półgębkiem na ławeczce, ledwie co przez służby miejskie poczynionej. Przyrównanie tyłka do gęby odbiło mi się przykrą czkawką, sugerując konieczną wzajemność wymiany… Poczerwieniałem z wysiłku chcąc uniknąć oczywistości. Strach było usta tworzyć, bo a nuż pierd z nich wypłynie, skażeniem obejmując okolicę? Wstałem, niszcząc nić wzajemności. Od dziś siadam wyłącznie tyłkiem, gęby nie mieszając do ćwiczeń fizycznych. Obiecałem sobie solennie uważać na jakość marzeń, nim zaczną mi się spełniać.

 

Telefon tymczasem zaczął kwilić, że głodny. Że czas go energią poczęstować, bo wyczerpany jest niemożebnie. Wiedząc, że karmę dla siebie kupiłem (dane przechowywał w pamięci latami – taki był pamiętliwy) żądał, abym także jego strawę nosił przy sobie. Albo pozwolił skorzystać z mojej wewnętrznej sieci elektrycznej.

 

- Ależ się żarłok rozzuchwalił! Ten to dopiero z rozmachem marzy! Wszczepić się we mnie pragnie i moją energią się karmić. Z sieci neuronów też chętnie by skorzystał, bo cóż to parę giga elektronicznej pamięci, gdy taki tłusty mózg noszę daremnie, nie korzystając nawet z ćwierci bio-zasobów.

 

Cierpliwie przeczekiwałem argumenty, mając świadomość, że podąża szlakiem dawno już przetartym do cna. Czekałem, aż zmęczy się rozbuchanymi żądaniami i przejdzie do uwypuklania korzyści. Wreszcie nie zdzierżył i poinformował mnie jawnym tekstem, że bezpośrednia z nim łączność to sprawa życia i śmierci. Mojej i jego. Naszej. Więc zamiast półśrodków – MUSIMY działać wspólnie. Zespolić się jak mąż i żona. W podstawową komórkę społeczną.

 

A niech mnie! Oświadczył mi się! Bezczelny sprzęt! Liczy, że w NASZYM związku ja będę bazą danych, a on organem wykonawczym. Że rola akumulatora, to wszystko na co zasługuję, żeby on mógł brylować w wirtualnej przestrzeni bez ograniczeń…

 

Cisnąłem drania do ulicznego kubełka, nie czekając nawet końca wywodu. Kamera z wysokości latarni ulicznej z troską pochyliła się nad jawnym rozbojem w biały dzień i przesłała gdzie trzeba zawiadomienie o popełnieniu. Anteny zesztywniały. Szum informacyjny spowodował zatory lokalne. W kuble dogorywał niedożywiony staruszek, wciąż nierozumiejący mojego braku rozsądku. Nim zgasł zapewne podzielił się wiedzą o moim zszarganym zdrowiu psychicznym i wezwał pielęgniarzy z kaftanem bezpieczeństwa, aby mnie uchronić przed własną głupotą.

Niesmaczki.

 

Starszą panią drążyły chyba resztki skrupułów, bo postanowiła ozdobić fekaliami kanapowego pieska alejkę przy osiedlowej furtce, jeszcze zanim wstanie słońce. Może nikt nie zauważy? Dwaj panowie snując wakacyjne plany poszli w jej ślady, jednak na rozmerdane radośnie wypróżnianie wybrali trawnik, na którym dopiero za kilka godzin będą się bawić przedszkolaki. Czyżby uważali, że kupy powinny wystygnąć, zanim chwycą je małe rączki ciekawe świata? Dopiero w obliczu wyobrażenia czynu zrozumiałem, dlaczego pisklęta określa się pogardliwym epitetem „gnojki”! Kosy, porozrzucane wśród odległych sobie dachów, z zapałem nuciły miłosne pieśni i prześcigały się, który kogucik piękniej zapieje. Aż chciało się zwolnić, by wysłuchać całej arii. Mamusia, najwyraźniej świetnie zorganizowana i cieleśnie dostatnia transferowała parkę żwawych dzieci do dydaktycznej termitiery, torując własnymi obłościami drogę przez osiedlowe ciemności – latarnie zastrajkowały, albo beztrosko ogłosiły zegarowy dzień, nie bacząc na stan faktyczny.

 

Uporczywa, wczorajsza myśl wraca do mnie bumerangiem – rynek i okoliczne deptaki tak dalece zdominowała obca mowa, że polski przestał być mniejszością. Język tubylców należy natychmiast wpisać na listę języków ginących i zachować dla potomnych dowolnie dużym wysiłkiem. Różne nacje słychać bez trudu, tylko swojacy poukrywali się w ponurym milczeniu. Mimikra doskonała. Mógłbym zakląć szpetnie – ale… Kto zrozumiałby ów akt desperacji?

 

Ach – i żeby nie umknęło – nim dotarłem do rynkowych objawień, wspinałem się po granitowych szczeblach, żeby wynurzyć się z trzewi lewiatana podziemnego przejścia pod placem tak dużym, że nosił dwie nazwy, kiedy wzrok potknął się o parkę spoconych istot spieszących z naprzeciwka. Wysokopiennych, bezwstydnie mających się ku sobie, lecz płciowo tak dyskretnych, że poległem z kretesem. Kretes jakoś się otrząsnął, ja jednak pogrążyłem się w dywagacjach i mozolnie układałem w głowie scenariusze, kiedy ona okazywała się być nim, a on nią, względnie obie one były nimi i sam już nie wiem, jakie jeszcze konfiguracje zuchwale woziły się po muldach zaskoczonego umysłu, dewastując nieodwracalnie moje szare komórki.

Marzyć też trzeba umieć.

Wygłodniały zmierzch spadł na dzielnicę czerwonych latarni raptownie i natychmiast opanował promenadę pełną turystów i chętnych na wdzięki niemal nagich kobiet, siedzących w oknach ze znudzonym, martwym wzrokiem. Obrazy bezwolnych ciał niekończącym się strumieniem sączyły się we mnie nie pozostawiając złudzeń. Na parapetach nie mieszkały nawet zwiędnięte uczucia. Względnie schowane były głębiej, niż można sięgnąć wzrokiem. Dziewczęta z całego świata siedziały niczym marionetki, których animator ukrył się w mrocznych zakamarkach sceny i czekał na widza, który opłaci najdrobniejszą nawet wzajemność. Ciała ogrzane oszczędnie czerwonym światłem sprawiały wrażenie świeżego mięsa wiszącego na hakach jatki.

 

Mijałem całe szpalery okien, ostrożnie stawiając kroki na nierównym bruku. Ulica parowała po całodniowym upale i nawet wiatr znad licznych kanałów nie nadążał ze studzeniem sierpniowej gorączki. W powietrzu smród zmęczonego potu mieszał się z wulgarnym językiem okopconych, zaropiałych alkoholem słów, głoszonych w tak wielu językach, że kakofonia przywodziła na myśl wieżę Babel i jej budowniczych. Tylko okna zasnuwało milczenie pełne oczekiwania na cud.

 

- Obrazy! – pomyślałem z nadzieją – To tylko galeria pełna smutnych, porcelanowych kobiet w oknach. Wystawa, podczas której mistrz uwiecznił swoje koszmary i histerie. Martwe natury wplecione we wciąż oddychające ciała.

 

Bardzo chciałem, żeby to była prawda. Przyglądałem się teraz baczniej, udając marszanda, który zamierza wyzwolić z jarzma głodu jakiegoś utalentowanego biedaczynę, choć większość zasłuży na uznanie dopiero pośmiertnie. Starałem się wyłuskać dzieło omijające kicz, taniochę pornograficznej golizny, liczyłem na akt, którego nagość będzie uzasadnionym krzykiem duszy, zwierciadłem dla wspomnień zbyt pikantnych, bym mógł je odrzeć do cna z tajemnicy.

 

Byłem naiwny. Wiem. Nie potrafiłem jednak wyzwolić się z iluzji. Rzeczywistość była zbyt trudna do przełknięcia. Wyparcie. To przecież jest jedna z ostatecznych broni przeciwko światu okaleczającemu światopogląd. Udawałem. Jak one. Siedzące w oknach marionetki… Z miną znawcy tematu, konesera o wyrafinowanych gustach, szukający błysku geniuszu. Panie udrapowane elektryczną purpurą, demonstrowały grę światłocienia, spływającego coraz gęstszym strumieniem przełęczą pomiędzy piersiami do stawu kryjącego się w kotlinie intymności. Mrok kompletnie opanował już trotuary, a w szczelinach bruku zaczynały pełzać gadzinowe fantazje. Wystarczyło tylko sięgnąć nieco hojniej do robaczywej kieszeni, żeby nawet niemożliwe stało się faktem. Tu każdy, jeśli tylko był wystarczająco bogaty, mógł zostać cesarzem. Dysponować życiem. Ciałem nieświadomym nawet, że właśnie zostało ofiarowane wieczności.

 

Schemat złamała drobna brunetka, o skórze tak jasnej, jakby nigdy nie zaznała słonecznej pieszczoty. Gdy nadchodziłem… choć obraz był idealnie wetknięty w odrapaną ramę – coś drgnęło. We mnie. Ale drgnęło, bo ona… Zrobiła nic wystarczająco sugestywnie, żeby mnie zniewolić. I ja, który miałem być biorcą – stałem się narzędziem. Przedmiotem w zaskorupiałej obojętności, pod którą zakotłowało się, zatrzepotało niedostrzegalne coś.

 

Wystarczyło, żebym o krok zbliżył się do obrazu, a już z cienia wynurzył się portier. Chłop był niewątpliwie mutantem, zrodzonym z sennych koszmarów i wyjałowionym nie tylko z uczuć, ale i z rozumu. Otworzył dłoń i pokazał pięć palców, co określiło cenę za dostęp do okna. Pot pojawił się między łopatkami i błyskawicznie spłynął ku pośladkom, nie przejmując się bielizną. Wyłuskałem z portfela żądaną sumę – szczęśliwie miałem akurat pięćdziesiąt euro. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym podać temu indywiduum żółtą dwusetkę i oczekiwać na wydanie reszty. Nie wyglądał na kogoś, kto potrafi przeprowadzić tak skomplikowaną operację.

 

Chłód korytarza kamienicy był głębszy, niż sądziłem. Pot osiedlający się właśnie między pośladkami ucieszył się, że nie grozi mu niespodziewanie zimny przeciąg. Brunetka otworzyła drzwi, a byczek opiekuńczo wypełniający mrok bramy wycharczał mieszanką neandertalsko-holenderską:

 

- Pół godziny kolego! Masz pół godziny!

 

Zamknąłem drzwi od środka szybciej niż wypadało. Niech myśli, co chce, jeśli w ogóle zdarza mu się myśleć. Brunetka patrząca dotąd podłogę – uniosła wzrok. W czerwonym świetle trudno mi było ocenić kolor tęczówek, jednak zdawało mi się, że prócz wyuczonej batem obojętności na krawędzi spojrzenia przyczaiła się nadzieja. Nadziejka. Malutka, jak pojedynczy pyłek na motylim skrzydle. Dotknąłem twarzy. Miękka i ciepła. Kobiece rysy dopiero miały się na niej pojawić. Była taka młoda… Czy można być zbyt młodą na tkwienie w czerwono barwionym oknie? Dziewczyna milcząc rozpięła pasek przeźroczystego szlafroczka i sięgnęła dłońmi ku ramionom, żeby go zsunąć na podłogę. Chwyciłem za te dłonie nim zdążyła.

 

- Nie – szepnąłem – Nie rób tego, proszę.

 

Była bezwolna, ale nadziejka w oczach nieco spuchła.

 

- Chcesz, żebym zabrał cię stąd? – znowu cisza, jakby była niemową. Popatrzyła jednak na drzwi ze strachem, a nadziejka podkarmiona moim pytaniem znów podrosła.

 

- On – wyszeptała wyschniętymi nagle wargami – on nie pozwoli…

 

- Nie będziemy pytali – naiwnie sądziłem że przekupię king-konga paroma banknotami.

 

- On cię zabije – szepnęła drżąc już cała – i mnie też.

 

- Chyba, że to ja go zabiję – instynkt rycerski obudził się we mnie, jakby całe życie czekał na podobną okazję. Mógłbym pokonać mutanta dwa razy większego ode mnie? – Zaczekaj chwilę, to sama zobaczysz!

 

Pychą napełniłem się już po czubek nosa i wierzchem zaczęła duma kapać. Chwyciłem jakiś nóż ze stolika i sięgnąłem do klamki. Ostrożnie nacisnąłem i drzwi otworzyły się bez teatralnego skrzypnięcia. Szybko zamknąłem za je sobą i oswajałem wzrok z ciemnością. Wreszcie udało mi się z mroku wyodrębnić akwen zajmowany przez mutanta. Chyba nic nie słyszał. Stał i gapił się to na trotuar, to na zegarek. Nie zamierzał przegapić końca opłaconego czasu ani o minutę. Podszedłem cicho i zanim zrozumiałem co czynię, zdążyłem sześć razy dźgnąć mutanta po nerkach. Dopiero wtedy ryknął jak ranny odyniec i rozglądał się za źródłem bólu. Chlasnąłem przez kark raz i drugi. Odskoczyłem, bo wściekle machał łapskami szukając celu. Jeden cios, od niechcenia, na odlew machnięty odnóżem i pewnie nie podniósłbym się z ziemi przez długie godziny. Ale udało mi się odskoczyć poza zasięg.

 

- Że też nawet zdechnąć toto nie potrafi – zaskoczyła mnie żywotność zbira. Krew tryskała z rozciętej tętnicy szyjnej, a pokłute nerki filtrowały teraz wielokrotnie szybciej i mniej starannie wszystko, co do nich dotarło. Zanim portier zrozumiał, że nie żyje i jego mało używany mózg przetrawił tę informację, musiałem wysłuchać jeszcze kilku groźnych klątw. Jego los był jednak przesądzony.

 

Nie czekałem dłużej. Wróciłem do mieszkania bladej dziewczyny, odruchowo opłukałem się z krwi i chwyciłem ją za rękę.

 

- Szybko, idziemy!

 

- Ale… on nas zabije – strach w oczach pożerał nadziejkę błyskawicznie.

 

- Nikogo nie zabije, bo sam już nie żyje! – byłem najbardziej dumnym mordercą na świecie – idziemy.

 

Wybiegliśmy z bramy i pociągnąłem ją drogą, którą ledwie kwadrans temu nadszedłem. Mijaliśmy panów i panie rozglądające się po oknach ze wszystkimi możliwymi uczuciami na ustach. Tętno naszych kroków odbijało się od elewacji i szyb pootwieranych szeroko okien. W ich ramach, pośród martwych uczuć lokatorek zaczynało kiełkować zrozumienie. Zrozumienie, podziw i życzenie, żeby nasz bieg powiódł się, żeby choć jedna nadziejka uszła z tego zakątka, ślepej uliczki życia. Żeby uciekła w świat, w którym życie nie przelicza się na papierki, podpierając żałosny bilans ciosem pięści pozbawiającym tchu.

 

Daleko przed nami odbywała się jakaś fiesta. Niebo wybuchało girlandami i pióropuszami chińskich ogni, słychać było orkiestrę rozdzierającą noc euforią godną brazylijskiego karnawału. Wyimaginowałem w nozdrzach aromaty egzotycznych potraw i wlewającą się w ludzi spontaniczną radość istnienia. Brunetka biegła obok, kurczowo trzymając mnie za rękę. Bała się zgubić, choć ulica nie była labiryntem. Nie dla mnie. Ona, zapewne dawno nie wychodziła nigdzie i przestrzeń oszałamiała ją. Dopiero teraz zauważyłem że biegła boso, zostawiając krwawe ślady na bruku.

 

- To nic – szepnęła do mnie – To nie boli. Biegnijmy, biegnij ile sił w nogach. Zanim nas zabije, nacieszymy się wolnością!

 

Nie rozumiałem jej, ale zajęty omijaniem gapiów nie mogłem się skupić na słowach.

 

- Mrzonki – pomyślałem – Co trup nam może zrobić.

 

Dopiero po dłuższej chwili usłyszałem, że echo powiela nie tylko nasz pośpiech. Rzuciłem okiem za siebie i struchlałem. Z cienia kamienic poderwało się kilku mutantów i ruszyło za nami jak wataha głodnych wilków. Z każdą chwilą dołączały następne umięśnione bezmózgi. Polowanie z nagonką. I to my byliśmy jej celem. Przyspieszyłem, na ile tylko adrenalina mi pozwoliła. Gdzieś na końcu prostej była brama do zewnętrznego świata, w którym zasady i szacunek dla życia wciąż istniały. Jeszcze tylko dwie-trzy minuty wysiłku.

 

Zasapani biegliśmy i widziałem już otoki na czapkach patrolu policji.

 

- Pomóżcie nam – darłem się najgłośniej jak zdołałem w morderczym biegu – Ratunku!

 

Dostrzegli nas wreszcie! Byliśmy uratowani. Nie zwalniając popatrzyłem w oczy mojej towarzyszce. Nadziejka w jej oczach wreszcie utyła i dojrzała do pełnej nadziei.

 

- Uda się – krzyknęła – musi się udać!

 

Rozpłakała się ze szczęścia. Patrol popadł w konsternację zupełnie zrozumiałą. Za nami biegło już chyba z dziesięciu zawziętych. Jeden z żandarmów, starszy i bardziej doświadczony – nieoczekiwanie dał nogę. Zwiał nie patrząc nam w oczy. Młodszy odpinał właśnie kaburę, wyciągając służbowy pistolet. Chyba po raz pierwszy w życiu i w stresie szło mu niezbyt dobrze. Kiedy wreszcie uwolnił i odbezpieczył broń – właśnie go omijaliśmy. Usłyszałem strzał ostrzegawczy, nim pożarła go sfora pościgowa. Krzyknął tylko raz, upadając bez życia na bruk. Dziewczę u mego boku było przerażone – nadzieja umarła pierwsza. Nie tak, jak w przysłowiu. Jej wzrok stał się bezgranicznie pusty, a nogi zbyt ciężkie na najmniejszy krok. Poczułem opór, gdy ciągnąłem za zimną nagle rękę.

 

- Biegnij! – żebrałem resztką oddechu – Już naprawdę nieda…

 

Cios w tył głowy rozgwieździł widzenia. Zaraz potem bruk kopnął mnie w twarz tak mocno, że gwiazdy zawirowały. Kiedy zwolnił, zobaczyłem puste oczy pod ciemną grzywką. Leżały w rosnącej kałuży krwi. Ktoś podniósł mi głowę ciągnąc za włosy.

 

- Patrz! – wycharczał.

 

Dziewczyna miała plecy podziurawione gęściej niż durszlak. Jeszcze żyła, ale to życie uchodziło z niej szybciej, niż my z czerwonego getta.

 

- Warto było? – zapytał ociekający tanią ironią głos.

 

- Warto – szepnęła dziewczyna, choć przecież pytanie było kierowane do mnie – proszę, powiedz mu, że warto.

 

Naprawdę zamierzałem spełnić jej ostatnie życzenie, ale ten, co mi siedział na grzbiecie pociągnął brzytwą tak zdecydowanie, że niemal odciął mi głowę…


wtorek, 21 lutego 2023

Pierwsza jaskółka

 

Choć mżawka siecze z ukosa i śnieg z deszczem przepychają się, by zapłodnić ziemię – od rana wiosną śmierdziało na kilometr. Krokusy zwiadowczo wychylają główki z zaniedbanych przez zimę trawników, pracownicy zieleni miejskiej krytycznie przyglądają się degeneracji drzew parkowych i amputują bez znieczulenia, sprzętem ręcznym i mechanicznym. Ale – to wszystko, to zaledwie natura. Pośród oświeconych ssaków wiosnę dostrzec jest już trudniej. A jednak – udało się. Dziewczę o uszkodzonym wzroku (i być może tym należy tłumaczyć ekstrawagancję) uczyniła pierwszy krok ku lepszemu, cieplejszemu jutru! Minispódniczka była naprawdę mini, a grube rajtuzy tylko podkreślały piękno grających pod skórą mięśni. Reszta odzieży i obuwie – nadal trwały w głębokiej zimie, jednak wrażenie zrobiła niezaprzeczalne. Z wrażenia chmury pękły na chwilę wystarczającą, żeby polizać żywopłoty miejscami pożółkłe z zazdrości.

poniedziałek, 20 lutego 2023

Ekstrakty cz.100

 

Misja plus.

Poszukiwany behawiorysta do ideologicznej tresury kretów bojowych. Wakat przewiduje zarządzanie przymusowo skoszarowanym personelem w zakresie okopywania pola bitewnego (transzeje i ziemianki). Armia oferuje stopień sierżanta z możliwością awansu, chlebak na buławę i zbiorową mogiłę z dala od domu.

 

Spółka.

Przyjmę na wspólnika podstępną, dwulicową niewiastę gotową na konsumpcyjny związek. Kandydatka winna być opancerzona i odporna na świat zewnętrzny, wewnątrz krucha i soczysta. Zapewniam wieloletnią eksploatację wnętrza, wsparcie w sąsiedzkich bataliach, finansowanie misji zaczepnych i obronnych.

 

Zmysłowy.

Niewidomy amator subtelnych wrażeń szuka dożywotniej partnerki. Cieleśnie apetycznej, z absorbującą nutą zapachową, o intrygującym smaku. Kandydatki zapraszam na zapoznawczy kontakt manualny, względnie autopromocję z wykorzystaniem atomizera zawierającego naturalny aromat i oryginalne próbki smaku.

 

Piotrowe owieczki.

Firma z wiekuistym doświadczeniem organizuje niebiańską wycieczkę z opcją osiedlenia na stałe. Chętnych powitamy w recepcji naszej kliniki, przyjmując notarialnie potwierdzone darowizny i zgody na pobranie organów wewnętrznych. Ewentualne skargi potulnie rozpatrujemy tuż po powrocie.

 

Świat na głowie.

Opchnę na pniu śliwki-robaczywki, po pięć stów od pnia. Drzewa obejrzeć można z ekspresówki, owoce wyrosną zapewne koło wakacji, a białkowa zawartość, zgodna lub nie, z błogosławieństwem Unii pojawi się w nich niechybnie. Drzewiej mięso śliwkami się faszerowało – teraz w modzie jest zamiana ról.


Angielska flegma kontra hipochondryk.

 

Lustro zaniepokoiło się kształtem mojej cielesności. Nie zwlekając pognałam do kliniki, uwolniłam ciało od warstw ochronnych i wykonałam wstępnie trzy piruety.

 

I co pan na to?

 

Cóż… - specjalista drapał się po różnych ośrodkach wiedzy, prosząc o powtórkę w slowmotion.

 

I?

 

Cóż – był pedantycznie monotematyczny – Wygląda, że pani plecy uległy rozszczepieniu. Te dwie części z kolei zdają się mieć po pięć wypustek i jeśli miałbym wyrokować…

 

Panie doktorze?

 

Cóż – z namaszczeniem kontrolował manierę – Podejrzewam, że zmienia się pani w drzewo. To dołem, przejmie funkcję korzeni. W następnym cyklu zapewne pani zakwitnie. Albo urośnie i rozgałęzi się. Pierwsze odrosty już widać.

Profesjonalna obsługa.

 

- Taplać się bezwstydnie i bez ograniczeń – chyba byłem z siebie dumny, że stać mnie było na głośne wyrażenie tego, co NAPRAWDĘ mnie rajcuje. I nie wystraszył mnie chłód bijący od lustra. Niewiele brakowało, żeby się zmarszczyło i z obrzydzeniem opluło, jak jakiś wyliniały wielbłąd nudzący się na wybiegu w ogrodzie zoologicznym i szukający choć mikroskopijnej podniety.- Tak! Kaprysem wiedziony, chcę, zamierzam i pragnę.

 

Do rzeczy podszedłem z marszu. Przeczesałem internet w poszukiwaniu bagienka zapewniającego maksimum intymności, plus ekstra dodatki klimatyczne. Niechby za dopłatą, jednak taplanie się w chłodnych borowinach wydało mi się niesmaczne. Chwilowe i mało wnoszące. A ja chciałem się taplać rozpustnie i nie zerkać na zegarek, czy już wypada zaprzestać, bo szczękam zębami.

 

Rzecz była trudna do osiągnięcia. Te klimatyczne i z widokiem, zajęte już były przez większe odyńce, często od pokoleń zasiedlające depresję terenową.

 

- Czyli nie! – nie poddawałem się jednak – Skoro naturalne są zajęte, więc może…

 

Kopałem dalej. Czeluści internetu niechętnie rozwierały uda, pomiędzy którymi ukrywały się słodkie tajemnice pachnące przeznaczeniem. Wreszcie odkryłem niezasiedloną krawędź, z grubsza pasującą do mrzonki. Ciut dalej niż zadupie, ciut głębiej niż śmiałkowie ciągali wybranki na pierworodne tete-a-tete, zakończone dziewięciomiesięczną połajanką społeczną i niekończącą się pogardą.

 

Lokalizacja wyglądała na niechlujną i zaniedbaniem sięgającą czasów świetności pierwszych papieży.

 

- W sam raz – smakowałem ów nieład na języku i dopiero skojarzenie fekalne sprawiło, że wyplułem myśl. – Dam radę. Zbuduję i wyposażę. A potem będę się taplał do woli!

 

Formalności i podróże. Projekty i realizacja. Obrosłem jak dzik i cuchnąłem niczym odyniec w rui. Wreszcie ozdobiłem mój kraniec widnokręgu hacjendą przeszkloną na pejzaż odległy, wolny od jednostek przypadkowo zawistnych. W jej wnętrzu łypały na mnie tłuste oka klimatyzowanych borowin pełnych detali, którym lepiej było się nie przyglądać. Aż mnie pod stringami zaczęło uwierać z tęsknoty. Czekać choć chwilę dłużej – to byłaby dopiero tortura. Kwiknąłem i oszalałem ze szczęścia.

 

- Po toś mnie matuś rodziła! – zagruchałem przymilnie i zanurkowałem w toń niezmąconą cudzą zazdrością. Toń plasnęła, mlasnęła i przyjęła mnie na swoje płodne łono. Tkwiłem w niej jak orzeszek w łupinie, jak wraży palec w oku, jak pulchny szeryf na zapomnianym posterunku. Pejzaż falował porami dnia i nocy, ja z wdziękiem sytego wieloryba nadstawiałem ku widoczkom coraz to inny fragment jestestwa. A choć oglądanie zadkiem niewiele przynosi estetycznych wrażeń, to jakoś nie spieszyłem się z rozpoznaniem terenu zaokiennego wyłącznie wzrokiem. Niech i tyłek zażyje luksusu! A co! Stać mnie było na rozpustę! Pory roku usiłowały wprosić się do wnętrza – widać klimatyzacja im zaimponowała i miały ochotę skosztować, jednak byłem totalnym egoistą. Borowina i ja. Boróweczka moja. Na wyłączność. Rozdziewiczona moim rozpasaniem bez końca. Wierna z braku wyboru. Nie chciałem ryzykować, że skuszona tęsknotą za wielkim światem zacznie przyglądać mi się i porównywać z opcjami na zmianę. Doświadczone babki wiedzą, że nie ma co ryzykować i te piękniejsze sąsiadki – lepiej ukryć przed wzrokiem jełopa, który ślini się pod wpływem słów niewypowiedzianych przezornie.

 

I pewnie taplałbym się, aż całkiem rozpuściłbym się w grząskim podłożu, gdyby nie szwankująca pamięć. Dzwonek domofonu wytrącił mnie z nieskończoności i przysporzył palpitacji serdecznych.

 

- A gdzie to ja mam szlafroczek? Taki, co okryje wątłe ciałko dziko-wielorybie? A któż to u płota stoi i na paluszkach zagląda przez okna?

 

Się okazało całkiem niebawem, że dziewczę uposażone dostatnio dobija się namolnie i skutecznie. Ukazałem się w odrzwiach w całej okazałości, jaką zdołałem zmieścić. W pionie nie czułem się swobodnie. Za to dziewczę czuło się najwyraźniej nieźle, bo uśmiechnęło się i rzuciło z humorem:

 

- Szanowny pan zapomniał? Przegląd gwarancyjny trzeba zrobić i sprawdzić, czy wszystko działa jak należy!

 

Zapomniał? Ja? Przegląd miał być po roku, czy trzech, a ja dopiero co zanurzyłem członki swoje… Borowina łypała na mnie dość filuternie. Może faktycznie coś mi się stało ze wzrokiem? Nie darmo mawiają, że szczęśliwym kalendarz spleśnieje, zanim pierwszą kartkę obrócą. Chrząknąłem z godnością. Mając bagienko – chyba mogłem sobie pozwolić. Nawet w obliczu dziewoi w słusznym rozmiarze.

 

Dziewczątko sforsowało zasieki wejściowe i wymusiło na mnie bieg wsteczny, żeby pokonać także barierę drzwi. Wewnątrz była już tak profesjonalna, że przyglądałem się z lubością. Odstawiła narzędzia wraz z osprzętem i przebrała się w strój roboczy – z grubsza trzy listki (nie, nie klonowe – to był doświadczony serwisant, powiedzmy, że osikowe listeczki, srebrne jednostronnie) grawerowane w firmowe logo i połączone sznureczkami w strój kąpielowy.

 

Wskakując w borowiny wywołała falę monsunową sięgającą okna z widokiem. Zanurkowała i z lekkim niesmakiem pokazała mi, że filtr miałem zanieczyszczony. W szmatce z trudem rozpoznałem własne stringi. Pani udzieliła mi pouczenia i postanowiła zobrazować właściwe korzystanie z borowin. Własne trzy listki miotnęła tak, że wkleiły się w szybę i usiłowały na niej utrzymać, aby gniewu dziewoi nie wzbudzić, a pani dryfowała po borowinach ze smakiem i talentem.

 

Poczułem sztywność i drętwienie gdzieś w trzech siódmych wysokości.

 

- To dlatego odyńce taplają się wspólnie z loszkami? – ostatnia myśl świadoma została na brzegu razem ze szlafroczkiem, kiedy ja już cwałowałem delfinem za moją wielorybią nadzieją na sprawy, które powinny pozostać objęte borowinową tajemnicą. Powiem tylko, że prywatny serwisant na wyłączność posiada zalety, które trudno ignorować. Serwisantka – żeby nie pozostawiać zbyt wielu niedomówień.

Dziwne.

Kos schował się w łysej koronie klonu i udaje, że go nie ma. Ostrożnie obserwował otoczenie i tylko dziób węszył dyskretnie za wstającym dopiero słońcem. Szczęśliwe Ukrainki tokujące przez telefony pędzą gdzieś w Miasto, a obok tubylcy jawnie martwią się o ich mężów i synów, bo przecież wróg zawzięty u bram. I nikogo nie zastanawia, że nigdzie nie widać choć jednej zapłakanej, czy zatroskanej kobiety, bo jej chłop właśnie w ginie w okopie daleko hen. Nic to – jadę w Miasto i ja. Mniej zadowolony – być może dlatego, że nie dopadła mnie trauma. Wrony obsiadły narożny gzyms renesansowej kamienicy i gardłują tak, że strach przejść obok. Kwiaciarki wzmacniają się herbatką z prądem, grupka obcych projektuje poranek żebraczy. Rzadkie dzień dobry i jeszcze rzadsze uśmiechy ścigają piękne kobiety na nóżkach wątłych jak nigdy dotąd. Światła ulicznej sygnalizacji dbają o mnie i otulają nieprzychylną falą, abym zbyt szybko nie uciekł do tam, gdzie nie obserwuje mnie monitoring miejski, czy jakikolwiek inny.


wtorek, 14 lutego 2023

Porażka.

 

Zostałem wysłany po dziką kurę. Na rosół, dla zdrowotności poczęty, w czasie przyszłym, chwilowo niedokonanym. Wszelkie cywilizowane paśniki zostały skreślone odgórnie, kategorycznym NIE i tego tabu złamać nie śmiałem. W mieście kury chodziły w szortach, żeby nie poplamić uczuć większości, czy niezdefiniowanych mniejszości – sam nie wiem. A może tylko bały się, że jajka potłuką się na bruku? Kiedy na przystanku podeszła jedna taka więcej wyfiokowana i poprosiła o ogień – nabrałem pewności, że z tej mąki... Znaczy z tej kury – rosołu absolutnie nie będzie.


W garze pociły się już smętne warzywa, pływając z wyraźnym wstrętem, więc o zwłoce czas było myśleć nieco zuchwalej. Uliczny drób minąłem szerokim łukiem, żeby czymś brzydkim się nie zarazić i knułem, jak Lenin w Poroninie. Myśl światła trafiła mnie wreszcie, jak grom z nieba prześwietnego. Ogród zoologiczny! Tam osiadła dziczyzna ometkowana, przebadana do ostatniego genu i piórka! Schludnie wyeksponowana przed ludzkim głodem, demonstrowała za drobną opłatą grację w trawieniu wszystkiego, co w łańcuchu pokarmowym znajdowało się oczko niżej.

 

Wyposażony w siatę w maskujących barwach, uiściłem opłatę traperską i wstąpiłem w dzicz. Wokół oszałamiająco szumiała wentylacja, gwiazdy jupiterów rozpraszały niepewność zakamarków, a wykaligrafowane z pietyzmem drogowskazy zacnie prezentowały menu, niczym w pięciogwiazdkowej karczmie z certyfikatem, własnoręcznie podpisanym przez nieżyjącego już pana Michellina. Droga do drobiu wiodła meandrami, poprzez wytrawne aleje wołowiny reprezentowanej w każdym wydaniu kolorystycznym. Pasiaste, piegowate, rude, czy w kleksy. A każda inna. Kiedyś (gdy odgórną decyzją wskazany zostanę na wielkiego łowczego steków) niechybnie pojawię się tu z rusznicą i zapoluję. Tymczasem – rosół wzywa!

 

Przyspieszyłem i kłusując minąłem futra niedźwiedzie i wodne prosiaki po parę ton każdy. Moczyły się bezwstydnie i chlapały mierzwą spod ogonów. Z takiego utoczyłby słoniny ładnych parę beczek. Jak ze słonia. Otrząsnąłem się z dygresji i dywagacji. Ścieżka kurczyła się, szczęściem maczeta nie była konieczna do kontynuacji pościgu. Trop (znaczy drogowskaz) był jeszcze świeży. Niemal słyszałem jazganie rosołu za najbliższym załomem. Wreszcie stało się. Pejzaż rozchylił uda i…

 

- Ach! – jęknąłem z zachwytu i niedowierzania.

 

Przede mną chmara kur tańczyła jakiś godowy taniec symultaniczny, a było ich tyle, że nie policzysz bracie! Ćmiło mi w oczach od tej barwnej fanaberii i przekonany byłem, że część tych kolorów zostanie nazwana dopiero pojutrze. Drób tłoczył się i wypinał pierś. Akurat nie potrzebowałem drobiowych piersi, więc nieco zignorowałem natarcie biustów. Szukałem takich więcej wybieganych jednostek, ale nie spoconych. Znaczy sportowców o sylwetce kształtnej i proporcjonalnej. Za tłusty rosół gotów na wątrobie się odłożyć. Lepiej nie przeszarżować.

 

Mimo gęby pełnej śliny, metodycznie kontynuowałem przegląd dziczyzny. Czułem się trochę jak partyjny sekretarz na pierwszomajowej trybunie. Przede mną kicały, podskakiwały, snuły się i kłusowały rozmaitości. Do wyboru, do koloru. Upatrzyłem wreszcie akuratną sztukę w kolorze białym, jak poddańcza szmata zatknięta na stygnącym bagnecie i zacząłem skradać się do łupu. I wtedy stało się! Konkurencja schwytała mnie za grzbiet i groźnie patrząc w oczyska wyszczekała spod otoka czapki ozdobionej drapieżnym drobiem:

 

- Czego? – zapytało mnie coś niegramotnego mosiężnym głosem – Patrzeć wolno, jeśli klient zabiletowany. Ale nic więcej. Bilet ma? To się gapi. I po jajkach nie drapie, bo dzieciaki zbałamuci.

 

Postanowiłem przeczekać, ale zawzięty był. Oparł się o balustradę i beznamiętnie czyścił pazury kordzikiem po pradziadku służącym w carskiej marynarce wojennej. Patrzył na mnie coraz bardziej podejrzliwie, więc udawałem sam nie wiem co. Że mnie nie ma, albo że wcale mnie nie obchodzi ten biały kurczak trzy kilo raptem z piórami. Nawet ślinę łykałem ukradkiem, żeby nie widział. Aż mi się zachciało do łazienki. Na wyposażeniu dziczy zapewne łazienki występują. Trzeba tylko oddalić się od łupu. Pan w błękitach patrzył spod oka, ale chyba przyrósł do balustrad.

 

Po uwolnieniu ciała od nadmiaru wilgoci usiłowałem powrócić na stanowisko łowieckie, kiedy jednak zerknęliśmy na siebie z niechęcią - musiałem się poddać. Warzywa w niedokonanym rosole zapewne dotknięte już zostały przez okres połowicznego rozpadu. Nie mogłem czekać, aż niezłomny opuści posterunek. Smętnie wracałem bez trofeów. Mijałem koty i ryby machające ogonami na pożegnanie. Drób ucichł daleko za plecami A ja dotarłem do zewnętrznych fortyfikacji, za którymi snuła się codzienność otorbiona w cywilizację.

  

Wsiadłem w pierwszy lepszy autobus, który wywiódł mnie jak Mojżesza - na pustynię. Taką współczesną. Nie piaszczystą tylko odludną. Zamiejscową. Za plecami autobus zachłystując się nadmiarem tlenu pospiesznie zawracał, by skryć się na blokowiskach. Przede mną rozpościerał się bezkres. Zielony czasami żółty przyciśnięty od góry błękitem poszarzałym. W chaszczach kryjących rów coś zatrzepotało i uciekło z gdakaniem. Rude było. Znaczy fałszywe. Do rosołu chyba nie za bardzo się nadawało. Ale i tak ktoś polował. Śrutem podziurawił mi nogawki i zachwycał się, gdy agonia dogoniła rudego zwierza.

  

- Bażant – pochwalił się mlaskając mięsistymi wargami i trzymając ptaka za szyję – pieczyste będzie. Jak przed wojną!