niedziela, 3 marca 2019

Nim porosnę.


Złamałem chleb dłońmi, krusząc wokół siebie. Krojony nożem nigdy nie będzie tak smakował, jak ułamany. A okruchy? Sójki już zerkają z ciekawością, żeby dosiąść się do stołu, chociaż moja obecność, a może groźnie nastroszony plecak oparty o pień tuż obok, skutecznie powstrzymuje zapędy nawet tych najgłodniejszych i najbardziej śmiałych. Wycierałem patelnię chlebem, bo i z patelni smak zgarnąć chlebem jest lepiej, niż dręczyć ją łyżką. Grzyby i cebula kleiły się chętnie, skąpane w aromatycznym sosie, trochę przesiąkniętym zapachem dymu. Złośliwie do buczyny dokładałem sosnowych gałęzi, bo aromat żywicy znakomicie podkreśla smak potrawy.

Strumień bezwstydnie chwali się, że ze słońcem w łapki gra i wygrywa kołysząc drobniutkie zmarszczki na kamieniach, na patykach dopiero co strąconych z modrzewi, w wirach, gdy jakiś rozbrykany pstrąg szukając owadów wykona szczególnie energiczny manewr. Krzaczki poziomek patrzą pobłażliwie – one czekają zimy, bo owoce dawno już popłynęły nurtem, albo zjadły je leśne stworzenia. Żuk toczy swoją przyszłość niespiesznie, ławica owocówek zatacza krąg nad moją głową. Chyba jestem im obietnicą stołówki, bo nie zamierzają odlecieć nawet, gdy ręką rozcinam na części tę gromadę. Z równym powodzeniem mogę ręką dzielić nurt tego strumienia, albo kroić chmurę niespiesznie płynącą tam, skąd przyszedłem.

Upiłem ów strumień niezauważalnie całując nurt ustami, aż prychnął mi w nos i ochlapał. Zaśmiałem się serdecznie, a echo poniosło śmiech gdzieś w mateczniki. Echo nie ma muzycznych talentów i wynaturza śmiech w szyderstwo gasnące w milionie zderzeń z drzewami. Drzewa zadrżały leciutko usiłując strząsnąć kurz tego śmiechu z siebie i trwały dostojnie i niewzruszenie. Słońce przedzierało się pomiędzy spękanymi pniami sosen i stalowymi korpusami buków, wślizgiwało się między liście, albo rozszczepiało na nieprzeliczonych igłach. Wiedziało, że tu jestem. Podglądało mnie od świtu i nawet zbudziło, żebym dnia nie poświęcał na sen, skoro kolory wróciły już na swoje dzienne stanowiska.

Niestrudzony malarz. Odwróciłem się plecami do słońca, żeby sprawdzić na co patrzy. Gdzieś tam jest szczyt. Niewysoki, z kamienistą ścieżką prowadzącą na wierzchołek. Nawet teraz ktoś pokrzykuje z zachwytu, że zobaczy więcej, niż gdyby stał u podnóża. Słońce oparło się na moim ramieniu. Nie protestowałem. To staruszek i ma prawo czuć znużenie. Wstało wcześnie i zwracało światu kolory, a to trudna i wyczerpująca robota. I jeszcze ptakom skrzydła suszyło, zlizywało rosę z traw i liści, głaskało koty i żmije nadstawiające karki i grzbiety spragnione pieszczot.

W gasnącym ognisku, okrytym bielusieńkim ze starości popiołem coś westchnęło i cienka strużka dymu uniosła pod niebo tajne sygnały. Nie wiem na co się skarżyło, ale wiatr wiedział i zabrał testament w pośpiechu ciągnąc wieść do adresata, jakby był gorliwym poczmistrzem. Potarmosił mnie po głowie, nim pognał dalej, jakby chciał wypomnieć, że nieuczesany wstałem. W tak dobrze rozpoczęty dzień nie mogłem się gniewać. Przeczesałem głowę dłońmi, wyłuskując zabłąkane igły i fragmenty pajęczych labiryntów skotłowane i nierozplatywalne. Kamienny krąg stygł niespiesznie. Wewnątrz nie było już nic, na czym głód ognia mógłby ostrzyć zęby. Świątynia płomienia. Lokalne, niezauważalne Stonehenge, które czekało na swój dzień. Na zauważenie. Oferując spektakl, który choć scenariusz ma wyświechtany milionami lat wciąż się nie nudzi. Każda noc zdaje się być za krótka, kiedy misterium ognia rozpocznie się w świątyni, nawet najbardziej lichej.

Przez las frunęło ćwierkanie. Ptasi rwetes kluczył między drzewami, chował się w koronach drzew, spadał znienacka na sterczące nad nurtem strumienia kamienie, żeby sprawdzić własną urodę, przeglądając się z filuternie przekrzywionym łebkiem w spieszącym się w świat lusterku. Jakiś dzięcioł wytrwale rozstrzeliwał szkodniki na porażonej sośnie, Coś przedzierało się przez podszyt leśny, by znieruchomieć, gdy wiatr wyśle ostrzeżenie o mojej obecności. Nie ukryję się. Mieszkańcy lasu wiedzą, że tu jestem. Patrzą pewnie z lekkim wyrzutem, że zająłem ich miejsce, że płoszę narybek, przeszkadzam, a dzień już nie taki długi, żeby się nim cieszyć. Las bzyczał dyskretnie i starał się mnie uśpić pod kołdrą słonecznych promieni. Oparłem głowę o drzewo. Wtuliłem się w nie, a ono, choć miękkie być nie może, pozwalało mi na tę ekspresję. Szumiało jakąś plotkę z sąsiadami i ostrzegało pozostałe, że być może i im się zdarzę.

A ja oczy miałem zamknięte i wodziłem palcami po bliznach na skórze kolosa stojącego na jednej nodze. Rozcapierzył szpony chwytając piędź ziemi, jakieś kamienie, żeby tylko wytrwać w pionie wystarczająco długo, by obrodzić nasieniem. Liście uczyły się od strumienia jak ze słońcem współpracować i harce wyczyniać gdzieś tam, wysoko nad głową. Uchylały się przed wiewiórkami, albo płakały schwytane w pajęcze sieci. Mech niepostrzeżenie zaczynał się wspinać na drzewa, szukając ucha dziupli, żeby wyszeptać każdemu z nich, że dość już nacierpiały się stojąc, że czas pochylić się i zrzucić koronę zbyt ciężką, że wreszcie pora położyć się w poprzek strumienia i stać się domem dla młodszych mieszkańców. Niektóre uległy pokusie. Zawsze ulegają, kiedy kręgosłup nadwyrężony pęknie pod brzemieniem czasu. Staruszki mają sztywne grzbiety i nie ukryją się przed wiatrem. Nie ukorzą się. Prędzej im serce pęknie, niż ugną karku.

Szelki plecaka zajęczały, gdy go podnosiłem. Jemu też dobrze było leżeć pomiędzy korzeniami. Spił wilgoć z ziemi, nażarł się czosnku niedźwiedziego, czy może zajęczego szczawiu. Nawąchał kolorowych kwiatów. Wystarczy. Pora iść. Póki dzień. Póki sił wystarcza. Słońce odsunęło się odrobinę, ale iść miałem tam, skąd wstało. Jeszcze pamiętałem. I ten ptak, miarowo wyśpiewujący morsem wezwanie jest moim kompasem. Oby nie odfrunął beze mnie. Ścieżka pokryta rdzą igliwia i buczynową trociną zapraszała do siebie, choć sękate korzenie usiłowały rozsiąść się na niej i walczyły o miejsce z granitowym złomem. Tylko mech wszechobecny wszędzie czuje się u siebie. Gdybym tu został, pewnie i ja obrósłbym nim do cna.

18 komentarzy:

  1. "Wycierałem patelnię chlebem, bo i z patelni smak zgarnąć chlebem jest lepiej, niż dręczyć ją łyżką" - pieknie...
    p.s. byłam ,widziałam , szłam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skoro szłaś, to wiesz, że chlebem wycierać patelnię trzeba, bo to dobre.

      Usuń
  2. to dobre...ale często patelni brak, to nic, bo chleb łamany dobrze smakuje nadziany na patyk i podpieczony na ognisku- to częste menu w drodze.

    OdpowiedzUsuń
  3. i kawałek kiełbasy też ułamany z pęta. proste tak, że trudno o lepsze. i pomidor do gryzienia jak jabłko, a nie w plasterkach podejrzanie cienkich.

    OdpowiedzUsuń
  4. widzę że znasz się na gotowaniu. nie pisz więcej o frykasach bo zgłodniałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znam się na NIEGOTOWANIU i radzeniu sobie rękami.

      Usuń
  5. ręce się przydają jak wszystko zawodzi... trzeba zakasać rękawy i da się...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jak zabraknie narzędzi, to zostają ręce.

      Usuń
  6. Napisałeś tak pięknie,że zaraz założyłabym plecak i ruszyła przed siebie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na grzyby? czy na nocleg w lesie gdzieś w górach?
      pięknie jest tak się obudzić, kiedy słońce szturchnie przez ścianę namiotu. wyjść i napić się kawy siedząc na kawałku drzewa.

      Usuń
  7. Aż zatęskniłam za taką wycieczką z plecakiem. Po lesie, po górach, przed siebie. Lubię drzewa. Moje ulubione to sosny.
    Pięknie opisałeś przyjaźń ze słońcem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skoro obudziły się marzenia, to znak, że pora coś zrobić.

      Usuń
    2. Oko a ty chyba spać nie możesz. 5.52 - toż to środek nocy!
      A żebyś wiedział, że pora na czyny nastała. Plan już mam, więc nie jest źle. ;)







      Usuń
    3. Plan jest dobry bez względu na porę. Lubię poranki.

      Usuń
  8. Jak wiosennie Oko
    Cudnie to słońce grzeje i malarz maluje piękny poranek, aż buty zakładam, ale nie biegnę.
    Idę powoli aby nic mi nie umknęło

    OdpowiedzUsuń
  9. Witaj, Oko.

    "Przez drzewa miga drzewami,
    Mokro i ciepło po deszczu,
    Pachnie miękkimi grzybami,
    Gałązki skrzypią-trzeszczą.

    I wtem - jak z cebra - na świerki
    Słońce chlusnęło, wylało,
    I poszły ćwierki-przećwierki,
    Zaświegotało, załkało... "
    ("W lesie" - J. Tuwim)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. poeta i to zdolny, to i słów mniej zaangażował.
      super.

      Usuń