czwartek, 8 grudnia 2022

Strach.

 

Nie moja. Obca. Słyszę, jak stuka obcasami, którymi śmiało mogłaby zadeptać populację karaczanów, gdyby akurat nierozsądnie przebiegały nieopodal.

 

Nie moja… Nigdy nie miałem kobiety, o której mógłbym powiedzieć MOJA. To się w jakiś niewytłumaczalny sposób wiązało ze stanem posiadania mojej rodziny. A dokładniej – z brakiem posiadania. Już w szkole podstawowej niektórzy kupowali sobie kobietę… znaczy… przyszłą kobietę. Wtedy nie miała jeszcze piersi i nie potrafiła powiedzieć „no wiesz?” , ani „w ogóle”… Wtedy miały strupy na kolanach zupełnie takie same, jak chłopcy wracający z WF-u. I lizały takie okrągłe lizaki, nazywane „kojakami”. Te, które były już czyjeś, częściej żuły gumy „Donald” zagraniczne tak bardzo, że od samego patrzenia na etykietkę człowiek się ślinił. Więc – nie miałem kobiety i nie zanosiło się, żebym kiedykolwiek…

 

Oczywiście, GDYBYM umiał śnić, wtedy przynajmniej nocami… A tak, to noc trwała jedynie tyle, ile trzeba, żeby otworzyć oczy po ich zamknięciu. Czas najwyraźniej nie znosił lekceważenia i skoro NIE UMIAŁEM ŚNIĆ, nie przysługiwało mi więcej, jak okamgnienie. Słusznie. Może zamęczyłbym się pośród sennej pustki bez końca, czy chociaż wstępu?

 

Kiedy szkoła wypluła mnie, lekko już przykurzonego stereotypami i pewnego, że rzeczy dobre zdarzą się innym, a ja co najwyżej mogę się im z zazdrością przyglądać – zacząłem rozglądać się za MĘSKĄ szkołą. Czyli taką, do której kobiet nie tyle nie wpuszczali, co nie spodziewali się. I znów zawód. Przyszły ze trzy, maskując płeć pod wieloma warstwami zbyt-dużych-ubrań. Matematyk, stary i na wpół ślepy kruk, kiedy sądził, że nikt go nie słyszy, klął na nie, że takie wyrachowane zapewne po matce, a do szkoły przyszły chcąc wyłuskać materiał na męża nim życie go zdegeneruje. Na całe życie, a może tylko dla nazwiska? Chodziło chyba o wstępne oswojenie samca tak, żeby już za młodu nie popadł w nałogi i zgubne przyzwyczajenia. Najdziwniejsze było w tym wszystkim to, że im bardziej egzemplarz był rozbrykany i niesforny, tym większą cieszył się estymą mniejszości. I jego nazwisko w rankingu kandydatów szybowało na szczyt listy marzeń. Przynajmniej na czas pomiędzy piątkową dyskoteką, a sobotnim porankiem.

 

Nazwiska też nie miałem. Przykro było się z tym godzić, ale wyrachowane przyszłe żony, zostały otoczone takim wiankiem porannych wzwodów, że nawet nie siliłem się dopchać do pierwszego szeregu. Odpuściłem nawet przyglądanie się. Wystarczyła mi lektura aktualizowanego w trakcie przerw dziennika Klubu Młodego Onanisty publikowanego na wewnętrznej stronie drzwi w męskiej toalecie, niemal oficjalnie nazywanej palarnią.

 

Jako zwierzę (ponoć) inteligentne szukałem zastępczych bodźców. Trochę sportu (bo lepiej być przygotowanym, gdyby jednak los na chwilę przymknął oko i w roztargnieniu nie zauważył, że ślepej kurze… kogucikowi… mi…), nieco lektury (wtedy wierzyłem, że ujarzmienie instrumentu muzycznego plus nieco nie-mojej poezji wyzwoli mnie z pęt dziewictwa), odrobina szaleństwa połączonego z kompletną ignorancją (łaziłem po górach do czasu, aż wyczytałem ze statystyk, że księżniczki łatwiej spotkać w hipermarkecie, niż na gołoborzu, miliard kilometrów od pięciogwiazdkowego baru) stworzy mnie, wykuje na kształt i podobieństwo. Wtedy nie wiedziałem czyje i było mi obojętne. Grunt, że nie moje. Moje dyskwalifikowało mnie w oczach nie tylko tych wyrachowanych, ale nawet zdeterminowanych zegarem biologicznym. Młodość – to był wszystko co mogłem rzucić na szalę, ale wonczas każdy wokół dysponował podobnym argumentem. A ja raczej nie byłem gotów rzucić wszystkiego. Hazard nie potrafił przykleić się do mnie wystarczająco dosadnie.

 

Nim się obejrzałem, wypluła mnie kolejna szkoła i zadając ostateczny kopniak poświadczyła, że dojrzałem w jej murach. Podejrzewałem, że prędzej nasiąkłem i zjełczałem niż dojrzałem, ale nie miałem nic na potwierdzenie własnej wersji zdarzeń, za to oficjalną tezę poświadczał czerwony orzeł na pieczęci i parę nieczytelnych podpisów – żadna z nauczycielek nie zostawiła tam jednak numeru telefonu do siebie z dwuznaczną sugestią: zadzwoń, kiedy będziesz w okolicy…

 

Nie potrafiłem nic, choć świadectwo było przekonane, że nadaję się do wyrobniczej pracy. Na wszelki wypadek postanowiłem odwlec w czasie ów moment, kiedy wpadnę w dożywotni kierat niższych szczebli kariery i znalazłem następną szkołę. W niej… wyrachowanych powinno być jeszcze mniej, jednak moda na męża z górnej półki sięgnęła społecznej histerii i na początkach naukowej ścieżki stawiło się niemal tyle samo piękna, co uciekinierów od wojennych kamaszy.

 

Żarna czasu mełły nieustannie. Niektórym wystarczyło pokuty na dystansie jednego semestru. Inni mądrzeli po trzech. Tylko zatwardziali zostawali dłużej. I tacy jak ja, co nie widzieli innej szansy. Jednak nawet najbardziej wytrwałych udawało się wypluć dzięki przepisom, które uniemożliwiały dekowanie się w nieskończoność.

 

Piękni i młodzi dramatycznie siwieli, nabierali dystyngowanej masy, okrywali się zmarszczkami doświadczeń, albo tonęli bezpowrotnie w morzu luksusowych alkoholi. Wyrachowane dawno przesiadły się na bardziej rącze rumaki, albo zgoła zmieniły stajnie. Te więcej subtelne dostrzegły zalety kobiecości zatracając się we wzajemnościach i negując rozrzutność płciową świata. Pod tęczowym sztandarem zjednoczone, z pogardą mówiły o męskiej dominacji, a ja kuliłem się w sobie coraz mocniej, osaczony epitetami o domowej przemocy, o szowinistycznych zapędach, o stereotypach którymi krzywdzę-nie-znając-faktów.

 

Nauczyłem się milczeć i chyłkiem przemykać popod ścianami tą stroną ulicy, gdzie cienia zdarzało się więcej, a okazji do ataku mniej. Wzrokiem zliczałem połamane płyty i wstydziłem się za wszystkich mężów świata. Nawet teraz… Siedzę w pokoju, a girlandy pluszowej nocy smętnie ciekną po ścianach i wiją się na suficie. Nade mną słyszę nerwowy krok nie-mojej kobiety. Chyba tymi krokami powtarza jakieś zaklęcie. Albo szykuje się na kolejną batalię z chamstwem. Nie podnoszę wzroku, żeby nawet przez sufit nie zerknąć jej pod spódniczkę. Jeszcze tego brakowało, żeby ogłosiła mobilizację wszystkich saren i lwic i ukamienowała mnie za bezczelność. Zaciskam powieki i rumienię się od myśli myślanych najciszej, jak tylko się da. Gdyby była moja… myślałbym nieco odważniej. Ale nie jest. Mnie też nie ma, bo istnienie, to coś mniej niż obecność, a ja nie mam odwagi być. Mogę tylko trwać i bać się, że poszarpany oddech, to już rozpusta.

 

Nade mną wciąż słychać obcasy nie-mojej kobiety. Czeka na kogoś?  Szykuje się?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz