wtorek, 14 lutego 2023

Czekając na gawędziarza.

 

Meduzy ławicą ciągnęły w stronę zachodu słońca. Może dlatego, że zdawał się być bardziej krwisty od poranka i gwarantował ucztę pełną tłuściutkich kalorii? Chmury zbaraniały całkiem i kłębiły się nieufnie, na wszelki wypadek trzymając się na uboczu. Co bardziej strachliwe – przeskoczyły opłotki widnokręgu i pasły się teraz w dziczejącym sadzie pełnym kwaśnych jabłek i cierpkich tarnin.

 

Meduzy dryfowały zmęczone łopotaniem własnych kapturów. Wiatr im sprzyjał. Odlegle pasmo górskie przestało migotać i wyostrzyło się na szczytach wzroku. Słońce usiłowało przecisnąć się przełęczą bez nazwy, jednak było zbyt pulchne i spociło się jedynie z wysiłku. Wreszcie utknęło, nie mogąc ani ruszyć za horyzont, ani wrócić w stronę zenitu. Meduzy poczuły krew i wydały bojowy okrzyk. Bez sępiej ostrożności rozwinęły tyralierę i zatrzepotały falbanami kapturów. Słońce pisnęło ze strachu, lecz nie mogło nic poradzić. Wiatr wspinał się już na kolejne zbocza i obraźliwie ignorował armadę meduz. Zdobywał szczyty i wytyczał nowe szlaki po zmrożonych bezdrożach. Śnieg skrzył się w słonecznym wysiłku. Taka gratka! Barwy w monochromatycznym bezkresie bieli. Słońce chytrze usiłowało zmienić barwę, wybierając coraz krótsze fale do świecenia, ale przełęcz trzymała je w szponach bez cienia zmęczenia. Nie znała pojęcia łaski. Siodło wypełnione ciepłym odwłokiem słońca, zaczynało porastać najpierw chrobotkiem reniferowym, a zaraz potem przebiśniegami i szafranem.

 

Podniebna armia głodomorów rzucała cień na wylegującą się bezwstydnie ziemię. Odległość topniała szybciej od śniegów. Słońce właśnie traciło nadzieję, a księżyc zdumiony, że wciąż ma niebiańską konkurencję, zatrzymał się na skraju boru i cierpliwie wydłubywał coś z zębów. Na czczo nie wybierałby się w podróż przez pół świata. Poza tym – wolał nie ryzykować, że głód watahy skupi wzrok także na jego wypukłościach. Wolał przeczekać, niż pochopnym ruchem zdradzić swoją obecność.

 

Słońce szarpało się już jak łańcuchowy burek na widok okolicznych psów wykradających mu żarcie z michy. Przełęcz trzymała jednak mocniej niż imadło. Pierwsze szeregi meduz zaczęły rzucać nerwowe cienie na zaśnieżone stoki, kiedy zdarzenia zaczęły się toczyć zbyt szybko dla wierności opisu. Chronologia umierała szybciej od ludzkiej pamięci. Tymczasem rzeczy działy się niemal jednocześnie. Słońce skwierczało we wściekłej bezsilności, wiatr przemykał się poniżej tego gniewu i penetrował dziewicze zakamarki (bez erotycznych podtekstów), chmurzaste baranki zbite w ciasny kłąb patrzyły na siebie niepewnie, sfora meduz w locie wyła potępieńczo, śliniąc się marznącą ulewą.

 

I kiedy zdawało się, że to już koniec słonecznej historii, życie wykonało woltę! Pod wpływem gniewu temperatura otoczenia skoczyła niechętnie w górę. Siodło przełęczy zakwitło i wyschło znienacka, a susza podpaliła łąkę. Szczyty wieńczące ramiona imadła odsunęły się z obrzydzeniem i uwolniły pulchną buzię słoneczną, a ta zaskoczona swobodą, przetoczyła się za widnokrąg, pozostawiając za sobą cuchnącą spalenizną ciemniejącą smugę nieboskłonu. Mrok rozlewał się tak szybko, że wiatr zatrzymał się wpół drogi, bo stracił z oka cel kolejnej wyprawy i musiał zebrać instynkty żeby kontynuować trawersowanie pasma.

 

Meduzy – te najzuchwalsze – spłonęły w paroksyzmie znikającego słońca. Kaptury błyskawicznie zajęły się płomieniem i równie szybko zgasły. Zupełnie tak samo, jak gasną ćmy w aureoli pożądania świecy. Nadpływające z dalszych rzędów – usiłowały zwolnić lot, jednak emocje pchały je bezładnym już szykiem. Szczęśliwcom, którym jednak udało się uniknąć poparzeń, ciemność zgotowała los alternatywny. Co wcale nie znaczy, że łaskawszy. W mroku chłód gór puchł i wznosił się ku niebiosom. A złapawszy kaptury meduzie, zachwycił się ilością wilgoci w nich zawartej i przytulił pazernymi łapskami. Zamarznięte, kryształowe filiżanki, zdobione srebrnym wzorem z mroźnych liści, spadały cicho w gruby kożuch śniegu, brukując szeroką autostradę od podnóża, aż po szczyty. Nawet wiatru zmarzły łapki i chuchając w nie ile sił – czmychnął gdzie pieprz rośnie. Wiatr uwielbia pikantne przygody. Nic dziwnego, że gdzieś tam właśnie znalazł bezpieczną przystań na gorsze chwile. Jak wróci… może opowie, podrzucając nieco więcej szczegółów.

2 komentarze:

  1. Ależ wspaniała barwna opowieść. Bardzo mnie urzekła

    Kasinyswiat

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miło słyszeć. meduzy podniebne to coś co nie trafia się co dzień.

      Usuń