sobota, 2 lutego 2019

Słodko-kwaśny (cd Dwóch światów).

Świat, który się objawił wydawał się być kopią tego, który dopiero co opuściłem. Ludzie spieszyli się dokądś, mijali, odkłaniali się sobie, albo sprzątali gówna po swoich psach, które ogonami trzepotały swoją przychylność dla ludzi. Samochody bez pośpiechu przepychały się wioząc ciepłe paryskie bułki i mrożone ryby, w kawiarnianym ogródku kwitły niedojrzałe miłości i bardzo dojrzałe wspomnienia. Ktoś z okna krzyczał na chłopca umorusanego tak, jakby taplał się w błocie z dziką świnią i przegrał ten pojedynek. Tylko piegi błyszczały mu na czubku nosa, a cała reszta zdawała się żyć, kwitnąć, dorastać w tym lokalnym, szczątkowym ekosystemie.

Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Nie odbiegaliśmy jakoś od otoczenia wzrostem, strojem, czy karnacją. Może tylko tym, że zdumienie otworzyło nam usta tak szeroko, że wzbudzilibyśmy zachwyt nawet bardzo rozkapryszonego stomatologa. Przewodnik popatrzył na nas z politowaniem, ale bez złośliwości. Weszliśmy między ludzi, a kiedy zaproponował kawę z jakimś lokalnym ciastem, zgodziłem się natychmiast. Kobieta też. Nie wiedziałem wciąż jak ma na imię i nie byłem pewien, czy chcę to wiedzieć, więc nazywałem ją Kobietą z dużą literą na początku słowa. Ciekawe, czy ona o mnie myśli Facet, albo chociaż facet… Trochę się zarumieniłem, bo kiedy rzuciłem ukradkowe spojrzenie na jej twarz dostrzegłem, że patrzy na mnie…

Kawa nie różniła się niczym od tej, jaką piliśmy zaledwie godzinę temu, za to ciastko było znacznie świeższe. Widać, że Mojżesz nie przeszkadzał tu kucharce swoją gasnącą namiętnością. Przewodnik uporał się z ciastkiem znacznie sprawniej i teraz grzebał po kieszeniach i wyjmował różne drobiazgi. Jego płaszcz… wydawał się być męską ripostą na czeluści damskiej torby - nie powiem torebki, bo zawartość już wywleczona sugerowała, że płaszcz miał kieszenie wielkości worów na węgiel, czy kartofle. Stolik zdawał się kurczyć i nasze filiżanki utonęły pod tym śmietnikiem. Muchy usiłowały paść się i szperały w tej zawartości, a uliczny malarz rozstawiał sztalugi, żeby skorzystać z okazji na niezwykłą, martwą naturę.

Wreszcie uśmiechnął się do nas tak szeroko, jakbyśmy mu byli świeżo odnalezioną rodziną. Nie ponaglał wprost, ale chyba miał względem nas jakieś tajemnicze plany więc przełknąłem ostatni słodki kęs i machnąłem ręką na zapodzianą resztkę kawy. Przewodnik dość rozpaczliwie rozglądał się po stoliku i nie mógł znaleźć miejsca na klucze, które parzyły go chyba w rękę, lecz w końcu westchnął i spakował swoje nieprawdopodobieństwa do kieszeni. Kiedy już odnalazły się filiżanki położył pomiędzy nie klucze.

- To wasze… Dla was. Jeden komplet, bo spodziewaliśmy się tylko jednego gościa, więc przez jakiś czas będziecie musieli cieszyć się własnym towarzystwem. Ale może to i lepiej na początek. Zresztą - tu i tak nikt niczego nie zamyka. Sami to zauważycie lada chwila. Ale zanim się oswoicie z tą myślą i przywykniecie do nowej sytuacji przyda wam się ktoś, kto zrozumie rozterki. Teraz mieszkacie tam.

Pokazał palcem na starą kamienicę z szeroką gardzielą przechodniej bramy. A potem zaprowadził nas w oficynę, i wskazał drzwi na parterze. W środku nie było hotelowego wystroju śmierdzącego nowością, tylko proste, wyraźnie używane przedmioty i meble. Jakiś kwiat w oknie, firanka, kanapa, która od samego patrzenia zaczęła mruczeć opowieści z lat młodości. Lodówka, wypełniona tym, co ludzie zwykli w nich trzymać i pół bochenka chleba na bukowej desce. Ściany żółte, niegdyś ciepłe, a teraz lekko zakurzone miękkim domowym kurzem, który potrafi podrapać politurę dopiero po wielu latach używania.

- Pójdę już – powiedział i chyba był troszeczkę speszony – Na stole znajdziecie zeszyt z adresami. Przyjdźcie tam, kiedy już się urządzicie, albo coś was wystraszy. Jeśli będziecie mieli kłopoty z aklimatyzacją, albo po prostu ciekawość was zacznie podgryzać. A na razie korzystajcie w pełni z gościny. Możecie tu mieszkać do końca życia. Bo powrót… może nie tyle jest niemożliwy, co trudny. I mało kto chce wracać, kiedy już pozna otoczenie. A ten gwóźdź w bucie, to mogę wyjąć, jeśli chcesz. Zajrzyj do mnie kiedyś.

Wyszedł potem trochę zbyt szybko i pewnie dlatego żadne z nas nie zadało nawet jednego pytania. W zasadzie uciekł. Pewnie bał się, że nasze pytania zagospodarują mu życiorys aż do emerytury. Staliśmy kompletnie bezradni. Trafiliśmy do obcego świata i nikt nic nie powiedział, nie kazał, nie chciał. Dostaliśmy klucze, jakbyśmy dostali nowe życiorysy, albo rolę do odegrania w serialu Wielkiego Brata. Nawet rozglądałem się dyskretnie, czy gdzieś nie widać kamer i mikrofonów, a Kobieta praktycznym okiem sprawdzała zawartość lodówki, niektórych rzeczy wręcz próbując od razu.

- Nie mamy pieniędzy – szepnęła – Jak mamy mieszkać bez pieniędzy? Mamy znaleźć pracę? Nawet nie wiadomo, gdzie szukać i kogo pytać…

Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym troski, choć widziałem, że przegryza się jeszcze przez jakieś zielone łodygi. Rabarbar? W zimie? Czy tu w ogóle są zimy? Jesteśmy chyba pod ziemią i to coś nad naszymi głowami, to nie niebo, a sufit, który stanowi dla ludzkości grunt… Chyba… Bo nic nie było oczywiste. Zeszyt zawierał jakieś adresy, który oczywiście nic nam nie powiedziały. Zamyśliła się tak mocno, że nawet nie zauważyła, kiedy przeszła przez ścianę i bezmyślnie gapiła się w górę. W inne okna, za którymi trwało życie. Dźwięki radioodbiorników, czy telewizorów, śmiech mieszkańców, dzwonki garnków przesuwanych na kuchence… normalne, oswojone odgłosy, do jakich przywykłem.

Wziąłem Kobietę za rękę i poszliśmy na spacer. Chciałem powiedzieć popołudniowy, ale nie miałem pojęcia, czy popołudnie jest możliwe w tej przestrzeni. Nie zawracałem sobie głowy zamykaniem czegokolwiek, skoro i tak można było przejść przez ścianę. Pewnie wszyscy tutaj to umieli, więc klucze były tylko breloczkiem, przyzwyczajeniem i przesądem z przeszłości. Na straganie wdzięczyły się jakieś owoce, których nie znałem. Oglądaliśmy je, jakby to była galeria sztuki. Ładne. Trochę żółte, z pomarańczową smugą. Sprawiały wrażenie smacznych i dojrzałych. Szukaliśmy metki z ceną, ale nigdzie nie było ich widać. Kobieta z uśmiechem pokazała na owoc i zapytała nieśmiało starszą panią o rumianych policzkach.

- Nic wam nie powiedział co? – uśmiechnęła się do nas – Ech, on to taki roztrzepany, ciągle gdzieś gna. Jeśli macie ochotę na cokolwiek, to proszę – możecie wziąć sami, albo wam zapakuję w torebkę. Tu się nie płaci. Za nic. Każdy stara się być w dowolny sposób użyteczny dla pozostałych, ale jeśli nie chcecie, to nie musicie nic robić. Tylko to trochę nudne. Lepiej „sprzedawać owoce”, albo parzyć kawę i piec ciastka. Zeszyt wam zostawił chociaż? Bo tam jest kilka adresów wartych wizyty, kiedy już się zagospodarujecie. Dzisiaj, to lepiej pozwiedzać. Idźcie. A jak będziecie wracać, to zajrzyjcie. Będą świeże winogrona. Chyba lubicie winogrona?

4 komentarze:

  1. Rzeczywiście - niby słodko, ale jednak kwaśno...

    OdpowiedzUsuń
  2. Przejście do świata równoległego, a raczej prostopadłego. Zadziwiasz mnie coraz bardziej, ale ten świat wygląda na fascynujący, idę zwiedzać dalej. Razem z nimi.

    OdpowiedzUsuń