Dzień rozkwita, dziecię kwili, więc czemu by nie do piaseczku? Co prawda na drugą zmianę z piaseczku korzystają osiedlowe pieski, a po nocach hmmm… cóż. Powiedzmy, że z piaskownicy dzięki kreatywności wzmocnionej wódeczką łatwo powstaje sala uciech, jaką nie pogardziłyby domostwa spod herbu czerwonej latarni. Ale – dziecię kwili niesione poranną energią, więc do piaseczku. Nie wolno odmówić rozszlochanej z emocji drobinie, ciurkającej górą i dołem „eeee.. mi się chce piasku… eee…”
Cztery ławeczki szczelnie zasiedlone przez mamusie. Jedna piękniejsza od drugiej. Wymalowane, upudrowane, wystrojone. Aż strach pomyśleć, że jakaś sierotka z glutem do kolan zapragnie przytulić się do mamusi, a nie daj Bóg zwymiotuje na kolana godne Miss Wszechświata I Okolic. Wózeczki markowe. Mercedesy normalnie. Takie, to chyba kosztują drożej, niż prawie-nowe-autko ściągnięte zza Odry. Siadam półgębkiem na skraju jednej, zasiedlonej nieco mniej szczelnie od pozostałych i wypuszczam Młodego, jak jastrzębia ćwiczonego do krwawych łowów. Rusza bezgłośnie. Kołuje, szuka ofiary. Zosie i Krysie już wiedzą co się zacznie za chwilę i piszczą. Natalka na wszelki wypadek posikała się tak, że na tiulowej spódniczce zakwitło wilgotne serce.
Rzutem oka oceniłem szanse narybku. Piaskownicę kolonizowało małe stado barbarzyńców. Osiem dziewcząt i trójka samczyków. Wszystko oswojone, ugładzone, spacyfikowane już w rodzicielskich domach. Jeden, to nawet miał kamizelkę i sfatygowaną muchę pod szyją. Materiał na ofiarę. Młody jednak szuka kontaktu z płcią piękniejszą. Zuch! Rozumiem szczeniaka, jak nikt. Po cichu życzę mu powodzenia. Szczerze mówiąc, liczę, że przeprowadzi grę wstępną, a ja skorzystam z okazji, by nienagannym smoltokiem uwieść mamusię jego wybranki. Młody chyba podjął decyzję. Loczki, warkoczyki, sukieneczka od ślubnej różniąca się jedynie rozmiarem… Kokardy we włosach, buciki błyszczące, jakby je pies właśnie wylizał. Zerkam na monitorujące sytuację mamusie. Chyba ta Ruda jest pierwszym nosicielem księżniczki, którą mój Młody hipnotyzuje wzrokiem. Jak kobra. Dobry jest. Istne zwierzę. Udaję, że nie dostrzegam, jak opracowuje strategię ataku i zerkam na Rudą. Fałszywie rudą oczywiście, ale niech tam.
Młody nastroszył się i z pozorowaną nonszalancją promenuje przed Księżniczką. Księżniczka drepcze w miejscu. Czuje co się święci i zabezpiecza odwrót niezbyt pewnym okrzykiem:
- Mamusiu, patrz, ulepiłam bałwanka!
Bałwanka? Z piasku? Widać, ściema na kilometr. Młody ignoruje, niczym doświadczony samiec zaangażowany w procesję zbliżającej się prokreacji. Zgadłem! Ruda szybko porzuca ploteczki zwraca buzię ku Księżniczce.
- Brawo Martynko!
Rumieniec na twarzy mamusi wyrósł niezgorszy. Najwyraźniej gawęda zawiodła panie na skraj pikanterii, albo w świat tekstylnych promocji. Ruda dostrzega mojego Jastrząbka, sprawdza szansę na przetrwanie Księżniczki i szacuje stopień zagrożenia. Mój czas. Uśmiecham się kocim głodem uczepiony jej twarzy, podnoszę uspokajająco rękę. Czujność należy uśpić w zarodku, bo gotowa ewoluować do stanu agresji obronno-zaczepnej. Zwiałaby jak nic, gdyby zwęszyła podstęp. Tymczasem wstaję, by zademonstrować klatę pozbawioną piersi, więc (być może) atrakcyjnej dla kogoś obciążonego nimi nieodwołalnie. Skanuje mnie od góry do dołu. Powtarza. Szuka ukrytych wad, albo monetyzuje moje zewnętrze. Cholera! Mogłem się ubrać dostatniej!
Siadam, nieco przygaszony. Pozostaje nadzieja, że gustuje w barbarzyńcach. Goliłem się wczoraj rano i szczecina musi już połyskiwać w promieniach słońca. Młody Jastrząb uwodzi Martynkę udając, że jej w ogóle nie dostrzega. Księżniczka niczym elektroniczna czujka podąża za Młodym. Niechcący burzy bałwanka. I dobrze. Niech nie kala lata przybłędą spoza czasu. Zaczyna pociągać perkatym noskiem. Jastrząb tylko na to czekał! Podbiega niemal ją przewracając i mówi głosem dyktatora:
- Posuń się. Zaraz go naprawię.
W piaskownicy zapada cisza, która elektryzuje ławeczki. Jednocześnie odwracają się wszystkie piękne główki. Dzieciakom z wrażenia powypadały z buzi lizaki, czy co tam miętoliły w swoich małych pyszczkach. Jastrząb Zagarnął już materiał, narzędzia i eskaluje. Moja krew! Odtwarza bałwana w skali 2:1. Tłuściutki, pękaty, genetycznie idealny. Mamusie rzucają okiem to na Martynkę oczarowaną Jastrząbkiem, to na mnie. Spływa po mnie chwała tak gęsta, że mógłbym ją kroić i wysyłać do krajów trzeciego świata dla kacyków wszelakich wyznań. Sam nie wiem kiedy, w gęstwinie bioder, piersi, kolan, szmatek, butelek, ubranek na zmianę, butelek z piciem i kanapkami znajduje się miejsce na moje lędźwie. Jak Mojżesz przez Morze Czerwone na suchego przestwór oceanu….
- Mój Jastrząbek! - Zawojował je wszystkie naraz. Teraz pora skanalizować ów zachwyt, przejąć kontrolę nad stadem i ustalić hierarchię. O reszcie będzie można myśleć później.
- Brawo Młody! - krzyczę z kciukiem uniesionym do góry. Młody ignoruje mnie. Słusznie. Ze Starym pogada w domu, a teraz pilnuje, żeby mu się nie zbiesiła samiczka. Martynka zresztą świata już nie widzi wokół, o mamusi zapomniała wieki temu i tylko testuje poziom zaangażowania Jastrząbka, prosząc o zamek, ale taki prawdziwy, z wieżą, fosą i zwodzonym mostem. Młody prycha lekceważąco i przystępuje do realizacji zamówienia. Martynka sprawdza, ile paluszków może się zmieścić w buzi.
- Młody? - nieśmiało pyta Ruda.
- Młody! - odpowiadam hardo, żeby poczuła mores. Tajemnica wzbudza ciekawość – Przecież nie stary, hę?
- Ale chyba ma jakoś na imię?
- Ja mówię do niego Jastrząbek – łaskawie zdradzam godność Młodego, zajętego oczarowywaniem Martynki. - Matka uparła się na Stefka, po dziadku, ale dziadek nie żyje i nie chciałem obarczać młodego takim brzemieniem. Dzieciństwo ma być szczęśliwe.
Kobiety powoli trawią moją filozofię.
- Moja ma na imię Zosia, po babci, ale babcia jeszcze żyje.
- I całe szczęście! - winszuję pani przodka.
- Z babcią uczą się francuskiego. A Jastrząbek? - ciekawość to najlepszy z lodołamaczy.
- Jastrząbek nie! - mówię z dumą. Jego nie interesują języki obce. Obcy ma się dostosować i podporządkować. Jastrząbek gustuje w surwiwalu, sztuce przetrwania, walce wręcz, ekonomii i gospodarce barterowej. Rozwija się biznesowo i towarzysko.
- Krysię zapisałam na jazdę konną – chwali się druga.
- Dobra rzecz – kiwam głową z uznaniem – tylko koni w kraju niewiele. Lepiej było ją zapisać na motokros. O motor łatwiej. A jakby poćwiczyła na kładach offroadowe rajdy, to dopiero byłoby.
- A Martynka chodzi na balet i gimnastykę artystyczną, a w soboty gra na pianinie. - Ruda musiała się pochwalić, bo przecież nie wypada, żeby jej dziecko, jako jedyne nic-nigdzie.
- Jak pani chce, to Jastrząbek nauczy ją czegoś pożytecznego. Rozpalania ognia, albo budowy szałasu. Nieskromnie powiem, że jest budowniczym mistrzem, choć jeszcze sił ma niewiele. Ale ćwiczy. Na Mikołaja dostał hantle i sprężyny. Spać nie pójdzie, zanim ze dwóch serii nie przećwiczy.
Rudej chyba się w głowie zakręciło, bo nieco się jąkała, mówiąc, że Martynka jest wschodzącą gwiazdą modelingu i już dysponuje profesjonalnym portfolio za które zapłacili krocie, ale warto było, bo pierwsze zdjęcia w lokalnej prasie już się pojawiły, a przy reklamie słodyczy dostrzegł ją sam pan Eugeniusz, promotor młodych talentów, guru świata mody w tej części Europy.
Pogratulowałem sukcesów, z premedytacja ocierając pot z czoła.
- Nie za gorąco na zabawy w piasku? - chytrze zapytałem Rudej? - Przydałoby się napić coś chłodnego, no i młodzież warto ostudzić, bo dzień jeszcze długi. A zdjęcia chętnie obejrzę, jeśli szanowna pani byłaby łaskawa...
Pozostałe mamusie zaczęły zerkać na zegarki. Jastrząbek oszołomił Martynkę rozmachem i było już widać, że stracona dla świata. Jeden Bóg jej był już tylko w głowie i nazywał się Jastrząbek. Zuch Młodziak! Ruda nieco się krępowała (może zbyt szybki szturm przypuściłem?), ale w końcu bąknęła nieśmiało.
- Mieszkamy tuż obok, ledwie dwie klatki dalej. Jeśli ma pan ochotę…
- Zdjęcia – przypomniałem, bo rumieńce na twarzy nabierały barwy, którą dostrzegły pakujące się mamusie. - Z wielką przyjemnością obejrzę zdjęcia. A Martynka, jak widzę, dobrze bawi się w towarzystwie Jastrząbka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz