sobota, 25 sierpnia 2018

Dwa światy.


Próbowałem ściągnąć do siebie światło. Nie całe możliwe, ale chociaż jedną smugę, którą zaraziłbym ścianę wystarczająco, żeby pośród cieknącej nią wodą przeczytać skazy w granicie. Te ubytki ludzką ręką uczynione być może dawno i do dziś pogrążone w tajemnicy niewyjaśnionej. Oczami ślepca wodziłem po ścianie, ale ona spowita w mrok chowała się przede mną wstydliwie. Obejrzałem się za plecy, gdzieś tam, skąd przyszedłem był świat pełen kolorów i światła, lecz tu nie zdołał dojść o własnych siłach i mnie opuścił, pozostawiając bez zmysłu, którym mógłbym rozpoznać przeszkodę.

Granit był szorstki i ostry. Kaleczył dłonie i nie chciał ustąpić nawet na milimetr, a woda, która zapomniała zamarznąć, uświadamiała mi położenie najmniejszej z kosteczek pośród skurczonych mięśni, gdy tylko dotykałem dłonią ściany zagradzającej mi przejście. Pod nogami kłębiło się gruzowisko wietrzejące tak powolnie, jakby czas zwolnił. Każdy krok stawał się ryzykiem. Wytężałem siłę woli i chciejstwem zamierzałem pokonać przestrzeń, zwęzić ją, smagnąć słowem brutalnym światło wałęsające się bez celu na zewnątrz i rozkazać mu przybyć tu. Zamerdać ogonem przed tą ścianą i odnaleźć dalszą drogę. Dłońmi jej przecież nie znajdę, bo zanim to uczynię stracę w niej czucie, albo obedrę z mięsa do białej kości.

W głowie proces odzyskiwania wzroku wydawał się prosty. Skoro ja się zmieściłem, więc i światło powinno. A drogę już zna, więc nie zabłądzi – może mnie wywęszyć, jeśli mnie nie da rady wypatrzeć. Zresztą – mogę je zawołać i niech za głosem pójdzie, który jest falą podobną, tylko nieco mniej drżącą. Zmęczyłem się. Energetycznie byłem już wrakiem i wypadałoby wzmocnić organizm czymś wściekle pożywnym, może przespać się parę godzin i pozwolić napięciu zelżeć i wypromieniować ze mnie. Wymacałem coś w miarę płaskiego, paskudnie wilgotnego, choć nie oślizgłego, więc przycupnąłem czując jak tężeją mi pośladki od tej granitowej pieszczoty.

Wracać? Dokąd? I po co? Żeby utłukli? To już wolę tutaj zdechnąć. Głupi byłem, że uciekając nie wziąłem na smycz światła, żeby było mi raźniej, ale wtedy bałem się, że pójdą tym tropem za mną. Bo chociaż tabu i zakazy obarczone karami z pogranicza sądu ostatecznego, to za światłem mogli wejść i te krzemienne noże przetestować na mojej delikatnej materii. Nie. Dobrze, że zrezygnowałem ze światła, bo jakiś odszczepieniec mógłby poczuć Głos Boga i po wstędze światła pójść za mną, wypatroszyć mnie i trofeum zedrzeć mi z jeszcze ciepłego łba. Wrócić i ogłosić się Tubą niosącą przesłanie wprost z boskiego jelita, czy skąd miałby ten pomruk się wydobywać.

Jednak teraz utkwiłem tu, w mroku mokrym i beznadziejność mojego położenia zaczęła już budzić panikę śpiącą dotąd grzecznie we mnie gdzieś bardzo głęboko pod pierzyną podświadomości. Światła mi trzeba i to w miarę szybko, zanim zamarznę w niekończącej się procesji kropel znieczulających i paraliżujących mięśnie. Napiłbym się, ale strach o własne gardło powstrzymał mnie przed próbą zanurzenia ust w tej lodowatej czystości, którą zdążyłem sobie już wyobrazić. Wymyślić raczej…

Ściana trwała niewzruszenie, choć była tylko domysłem, kiedy z niej zdjąć dłonie. Woda spływała z niewidzialnej powierzchni i szemrała, pluskała, podskakiwała, tańczyła w piruetach i labiryntach wybierając nieoczywista drogę pośród nierówności, których dostrzec nie mogłem. Ona tak, bo woda ma instynkt i zawsze zmierza drogą, na której opory będą najmniejsze. Ot – skaza genetyczna. Ukląkłem, żeby sprawdzić, co robi woda, kiedy już zejdzie z tego niewidzialnego nieba na równie niewidzialną ziemię i chciałem wymacać jej ścieżki w ziemskiej wędrówce.

Woda jednak, kiedy już osiągnęła poziomą część ciemności przestawała syczeć i skradała się tak cicho, że pod palcami nie umiałem wyczuć dokąd zmierza. Wszystko, po czym deptałem było mokre i pełne lodowatych jednoznaczności pozbawionych kierunku. To nie był górski strumień lecący na łeb na szyję w doliny po urwiskach. Macałem resztkami nadziei, ale i ona zaczęła markotnieć zastraszająco szybko. Mokre kolana straszyły mnie reumatyzmem, jakbym miał dożyć tego zagrożenia, a ja przecież bliski byłem zamarznięcia.

Pod biegającymi podłożem palcami przemknęło coś nieokreślonego, co sprawiło, że umysł zaniepokoił się. Nieoczekiwanie i bez definicji coś w tym bieganiu palce spotkały i powinny były rozpoznać, choć tego nie zrobiły. Sztywność wzmogła się i mogła już stać się sztywnością posągową, albo tą, która charakteryzuje lodowe rzeźby. Umysł kipiał dla odmiany szukając przyczyny tej nerwowej skamieliny organizmu. Wreszcie, kiedy płucom już brakowało pomysłu na przetwarzanie z braku materiału udało się odnaleźć zaginiony wątek. Pod dłońmi przewinęła się GŁADKA REGULARNOŚĆ. Mała i niepozorna, ale taka, co nie kaleczy i nie jest dziełem przepadku. Guzik!. Przycisk, albo coś w tym stylu.

Oby tylko głowa nie mnożyła fantastycznych wizji i niech ta myśl się okaże prawdą. Pokruszyłem skostniałe tkanki i ponownie skupiłem się na szukaniu, lecz teraz już mniej nerwowo i bardziej systematycznie. Zanim odszukałem guzik ręce miały już „drewniane rękawice”. Bezmyślnie starałem się wdusić, albo pokręcić guzikiem, jednak, albo sił nie miałem, albo ów guzik był tylko fatamorganą w skostniałych dłoniach. Nawet nie próbowałem wyobrazić sobie ich barwy. Stanąłem przed guzikiem i ręce w kieszenie mokre wsadziłem. Za mało. Wiedziałem, że będzie za mało, ale nie znalazłem odwagi, żeby wepchnąć dłonie przez rozporek tam, gdzie mogłyby się zagrzać kosztem mojej męskości. Oczywiście - w tej chwili dłonie były priorytetem i logika kazałaby zrezygnować z tego, co nieprzydatne na rzecz użyteczności, jednak bezwzględność takiego rozwiązania kłóciła się we mnie obietnicami czasu przyszłego wyimaginowanego. To przez nadzieję, która w obliczu guzika wstała syta i zaczęła roić wizje tak piękne, że dłoniom nie pozwoliła wyjść z kieszeni.

W końcu miałem też nogi. Nadepnąłem być może zbyt ostrożnie, bo nic się nie wydarzyło. Ale kiedy stanąłem na guziku całym ciężarem, to wszedł w podłoże. Ciemność stęknęła, a ja poczułem ruch powietrza, który polizał mnie po całym ciele. Poczułem ruch. To ja ruszałem się wraz z podłożem i ścianą. Ciemność zachrzęściła i wpasowała się w ciszę, pośród której woda z sufitu nowych szukała ścieżek aby zejść na ziemię.

Ja już na niej byłem. Uciekłem prześladowcom i jeżeli nie znajdą guzika, to już mnie nie dostaną. Opadłem na kolana, bo marsz wydawał mi się zbyt niebezpieczny. Ciemność była równie gęsta jak była wcześniej i pod tym względem niczym się nie różniła od mojej poprzedniej lokalizacji. Szedłem na kolanach czując, że nie są stworzone do spacerowania po granitowych złomach. Czas w takim mroku nie istnieje, bo umarłby z nudów, więc trudno powiedzieć ile szedłem – chyba tyle, ile wytrzymały kolana krwawiące i obolałe tak, że musiałem samego siebie okłamywać. W końcu przestało się udawać. Wstałem, bo wszystko było lepsze od dalszego marszu na zdartych kolanach i powoli, macając dłońmi skałę szedłem krokiem ślepca w nieznanych przestrzeniach.

Umysł znowu usiłował poinformować mnie, że ściany już nie są mokre, że pod nogami nie chlupie woda, a wdychane powietrze wydaje się cieplejsze i łatwiejsze do oddychania pełną piersią, zamiast tego ukradkowego, płytkiego i szybkiego nerwowego dyszenia na psia modłę. Szedłem otulony mrokiem i granitem, aż pod stopami teren wyprostował się i nie było już żadnych przeszkód, tylko pojawiły się włosy ciepłej trawy. Wciąż nic nie widziałem. Ale trawa sugerowała otwartą przestrzeń, a nie mrok jaskini. Położyłem się na niej śmiejąc się jak wariat i całowałem ziemię i dawałem trawie się łaskotać, a potem przytulony do ciepłej ziemi zasnąłem snem kamiennym, granitowym i mrocznym.

Najsłodszy sen jednak kiedyś się musi skończyć. Mój skończył się, kiedy krzemienne ostrze trąciło mnie w twarz. Nade mną pochylało się wiele włóczni zakończonych kamiennym grotem. A spoza nich zerkało na mnie łakomie całe stado zadowolonych, głodnych pysków. Tylko kolor miały inny, niż te, od których zwiałem tak skutecznie.

14 komentarzy:

  1. Sen mara...próbowałam kiedyś wyczuć po omacku to samo, co niewidomi czują pod palcami - niewykonalne dla mnie, za mało mam czucia w palcach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja usiłowałem po własnym mieszkaniu przejść się bez podglądania - dramat nie spacer.

      Usuń
  2. Ludzkie zmysły mają niewyobrażalną moc w kryzysowych sytuacjach.
    Fenomenalnie dobierasz słowa. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasami mam wrażenie, że jest gdzieś taki, z którego nie korzystamy. i się marnuje. bo tych istniejących jest ciut za mało - przynajmniej tak się wydaje patrząc na nieudane życiorysy.

      Usuń
  3. Ja kwestii formalnej - przycisków i guzików się nie "nadusza", to jakiś paskudny nowotwór językowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ok. wyleczę tekst z nowotworu.

      Usuń
    2. Ale za to - jako nagrodę pocieszenia - pozwalam Ci nadusić pełen gar produktów zdatnych do spożycia.

      Usuń
    3. dziękuję. z bloga kulinarnego w mojej wersji wyszłaby raczej perwersja.

      Usuń
    4. O blogu kulinarnym nie rozmawiamy, to dobre dla kur. Mowa li i jedynie o duszeniu potraw.

      Usuń
    5. sugerujesz zmianę hobby? przynajmniej tak to wygląda.

      Usuń
    6. Nie, wręczam Ci nagrodę pocieszenia za konieczność amputacji nowotworu.

      Usuń
    7. dziękuję. zabrzmiało dość dwuznacznie.

      Usuń
  4. Nigdy nie oszukasz przeznaczenia. Nigdy ... chyba ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyżby przeznaczenie zabrało głos? a to ciekawostka...

      Usuń