poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Pomagier.


Kazała uciekać i liczyła głośno, jak w dziecinnej zabawie w chowanego. Rozglądałem się rozpaczliwie bezradnie dookoła i żadnego pomysłu nie miałem dokąd. Nawet najgłupszego. Stałem jak posąg wmurowany w ziemię z przerażenia, a klepsydra przewijała dni i miesiące. Gdzieś obok pojawiało się młode, przerażone życie i wiało bez wahania – po kątach, po krzakach, zupełnie bezmyślnie i we wszystkich kierunkach. Ani się obejrzeli, tylko kłusowali rączo donikąd. A ja wciąż stałem z galimatiasem rozmazanym w głowie i miną nietęgą. Wreszcie któryś nie wytrzymał i nie zwalniając galopu krzyknął:

- Wiej kretynie!

- Ale dokąd?

- Nie dokąd, tylko skąd! Przecież to nie wycieczka szkolna, ani wakacje last minute. Wiej stąd, a jak już się uda, wtedy będziesz myślał, co dalej.

Buty chciały podjąć wysiłek i poczułem w sobie zastrzyk adrenaliny. Już miałem skoczyć za tym wygadanym, żeby chociaż pozory rozsądku i wyboru zachować, ale mnie powstrzymało. Bo co z tego, że będę ciut dalej od licznika? Co z tego, że nie zobaczę kolejnych spadających ziarenek? One i tak spadać będą nadal. Więc może nie warto tak dyszeć nieprzystojnie chowając się pokutach, bo i tak mnie dopadnie, tyle, że znienacka.

- O nie! To nie dla mnie – pomyślałem i słowo daję, że pomyślałem i szlacheckie poczucie honoru we mnie zapłonęło niczym boski wiatr w duszach kamikadze – Zostaję! Zostaję i nie będę jako te szaraki z podkulonym ogonem kicał po miedzach, po bruzdach i krzakach kolczastych tak bardzo, że najgęstsze futro wytarmoszą do sfilcowanego wieloletnią służbą dywanu.

Przechadzałem się bezczelnie wokół tej klepsydry, która po cichutku i monotonnie przewijała te wszystkie jednostki mniejsze i większe nie zwracając na mnie uwagi. Takim troszkę pyszałkowatym wzrokiem patrzyłem, jak uciekają spłoszeni, wystraszeni tak, że żadnemu fryzura się utrzymać z godnością nad twarzą nie chciała i nagle wydało mi się to śmieszne. Bo ja już zdążyłem wydeptać ścieżki w gruncie. Własne, prywatne klepisko, w którym ukryć się nie sposób, więc podstępnie podejść mnie byłoby ciężko. I w oczy patrzyłem wrogowi, który dyszał mi wciąż tę samą starą śpiewkę:

– Uciekaj! Odliczanie dawno się rozpoczęło, a twoje szanse maleją z każdym ziarnkiem, które stoczy się po wydmie przeszłości. Uciekaj, póki czas, póki w nogach jeszcze krew gorąca, a kości nikt nie pogryzł do szpiku.

Ironizowałem trochę ze strachu, trochę z braku wiary. Czasami usiadłem w cieniu klepsydry, albo oparłszy się na niej drzemałem licząc barany… Znaczy innych, którym zew ucieczki podniósł krew wystarczająco wysoko, żeby rozum odebrać. Dziwne to wszystko, bo chociaż trudno było znaleźć chwilę samotności, to przecież nie było nawet do kogo gęby otworzyć. Nie chciałem rozpraszać uciekających, żeby się nie wywrócili. Może mają jakieś wskazówki, albo więcej informacji dostali zanim pojawili się tutaj? Wzruszyłem ramionami, gdyż energii w sobie miałem sporo. I nie nadużywałem zapasów wiedząc, że być może nadejdzie chwila, żeby je zebrać w sobie i czarną godzinę przegnać precz.

Aż kiedyś dzień taki nastał, że pojawiło się takie bezradne i przerażone i w kółko się kręciło, jak kot, co za ogonem własnym się stęsknił. I patrzyło oczyskami niebieskimi i wielkimi jak koła młyńskie. Od tej wielkości ów błękit się rozciągnął niemal do przeźroczystości, bo przecież barwa naciągana niknie i blednie, jak słońcem prana w nieskończoność. Zerknąłem z ciekawości, kiedy wystartuje w masowym maratonie, ale toto stało z otwartą gębą i gapiło się z niedowierzaniem. Na klepsydrę i na mnie.

Nie zamierzałem jawnie być wścibski, więc udawałem, że spaceruję wokół klepsydry moim prywatnie wydeptanym klepiskiem, moim labiryntem ucywilizowanej przestrzeni w środku której dojrzewała i starzała się apokalipsa i sąd ostateczny. Bez pospiechu i nienachalnie się starzała, a ja wraz z nią. Ręce splotłem na zapleczu, gdzieś poniżej nerek i promenowałem swoją metropolią w budowie, a nosem zaczepiałem o gęstniejące chmury, bo nawet ciśnienie zeszło z nieba, żeby zobaczyć to Zjawisko.

A Zjawisko gapiło się na mnie, co troszeczkę mnie deprymowało, jednak boski wiatr i sarmackie korzenie… O nie! Nie mogłem się poddać w godzinie próby. Nawet klatkę wypiąłem nadaremnie, bo pomyślałem, że jeśli zechce komuś opowiedzieć, a niechby i tylko w pamięci obraz ponosić z godzinkę, to niech mnie nosi dumnego i wyprostowanego niczym marmurowy obelisk nad gnijącym ciałem rozpostarty. Może nie podziurawię tego wystraszonego Zjawiska ostrym nosem, czy taką lędźwiową tymczasowością, która się raczy uwypuklać nie zważając na konwenanse i dobre (ponoć) wychowanie.

Zjawisko parsknęło śmiechem, czemu się nawet nie dziwię, bo musiałem wyglądać komicznie. Samotnik wypukle drepczący wokół obłej, szklanej klepsydry i zerkający na wypukłości klepsydry ożywionej. Pośród tych wszystkich ucieczek zdawała się być objawieniem, albo właśnie Zjawiskiem. Sarmactwo ze mnie ulotniło się, bo w śmieszności ulatniają się nie takie grzechy pierwotne. Schowałem się w cieniu klepsydry i żułem wstyd siedząc plecami do obu klepsydr. Siedziałem i czekałem aż sobie pójdzie, ucieknie, zniknie w dowolnie wybrany sposób, ale słyszałem jak drobi po moich ścieżkach, jak zwiedza zalążki mocarstwa karnymi stopami trasujące plątaninę autostrad i obrys drapaczy chmur.

Potem trwała cisza kojarząca się z melancholią, więc wyjrzałem, bo może Zjawisko oddaliło się dematerializując się bezszelestnie, ale stało tam zadumane i uczyło się wytwarzania zmarszczek na czole i nosie. Nieporadnie bardzo. Wyglądało pociesznie tak, że tym razem to ja parsknąłem, a ono podniosło na mnie oczy zadumane, już bardziej błękitne, bo mniej w nich strachu niosło i zmalały zwracając twarzy proporcje właściwe.

- Wiesz? Ja tu chyba zostanę, jeśli nie masz nic przeciwko…

Zatkało mnie, ale co mogłem mieć przeciwko, kiedy Zjawisko mogło się stać brakującym elementem ewolucji ku wzajemnej radości. I to jakim elementem. Moja kanciastość chwilowa, zwierzęcość i fizyczność zamerdały tak entuzjastycznie, że nie zdążyłem nawet słowem jednym zachować się, kiedy stało się oczywistym, że owszem – hurra! Klepsydra (ta nieożywiona) zmętniała nieco i piasek zaczął rysować szkło od wewnątrz, jakby nagle stał się szorstkim ułomkiem, a nie otoczakiem wypolerowanym w górskim strumieniu. Wydma przeszłości oklapła w sobie i zamiast dumnego wzgórza przeistoczyła się w płaską wyżynę. Z góry kurz pospiesznie usiłował wybudować nowe pasma górskie i siał zamęt niczym piaskowa burza spadająca na miasto i wdzierająca się w każdą intymność.

- Pomóż mi! – wysapałem do Zjawiska zapierając się nogami w wydeptaną ziemię – Pomóż mi, a obrócimy to dziadostwo!

Zjawisko stanęło obok mnie i naparło wespół ze mną. Jęczeliśmy i dyszeliśmy, a klepsydra zastygła w zdumieniu, że taką podłość ktoś jej wyrządzić chce. Rozkołysaliśmy niebezpiecznie i w strachu, że nas przygniecie i stłamsi dwa dopiero co wspólne żywoty, lecz teraz poczułem, że ten zapas sił czekał na Zjawisko, żebyśmy dali radę. Czmychały płoche jednostki niestabilnością tym bardziej przerażone. W las i na przestrzał przez szczeliny w widnokręgu obiecujące lepsze światy. A klepsydra drżała w niedowierzaniu i wściekłości.

Mięśnie wrzeszczały z wysiłku, w głowie huczało, a klepsydra warczała i gryźć chciała. Piaskiem w oczy rzucać, lecz daremnie, bo szkło matowiało szybciej i powoli obraz wnętrza stawał się tylko domysłem. Wreszcie środek ciężkości wychylił się poza barierę stabilności i grawitacja wyciągnęła pazerne dłonie po dach klepsydry, żeby jej czapkę zerwać. Stęknęło tylko raz, a potem… Runął kolos i brzuchem walnął w głaz znaczący nowy początek. Kamień węgielny nowego świata. Z otwartej rany sączyła się przeszłość i gnała przed siebie szukając tych, którzy jej uciekli. Przeszłość brutalnie ułożona do snu zatonęła gdzieś w niecywilizowanej matni drzew i chwastów. Nikt się nią nie zainteresował, więc obrażona poszła spać i łaskawie pozwoliła teraźniejszości pobaraszkować choć trochę.

Oparliśmy się ze Zjawiskiem o dno klepsydry i dyszeliśmy ciężko. I wtedy przyszedł taki dziwoląg szczęściem promieniujący bezgranicznie i dosiadł się do nas. Patrzył na mnie i na Zjawisko i oblizywał się, jakbyśmy byli jego obiadem.

- No dobra – powiedział – Teraz nie muszę się tak spieszyć, skoro czas przestał popędzać. I wy również nie, chociaż, jak podglądałem ciebie, toś wcale się nie spieszył… Jakiś defekt masz?

Obmacałem ciało i głowę, zerknąłem na Zjawisko, a ono ramionami wzruszyło bez słowa. Wygląda, że wszystko w porządku i żadnej anomalii nie dostrzegłem. Chwalić się nie ma czym, ale od skarg byłem równie daleki. A gość niespodziewany uśmiechnął się dość perwersyjnie i kontynuował mowę:

- Jakoś udało się wam odnaleźć pośród tego czasowego zamordyzmu, pośród nagonki, więc na cóż czekać? Pomoc wam potrzebna? Jeśli tak, to nie ma problemu. Mam teraz mnóstwo czasu i chętnie pomogę. Żeby nie było, że obcy się wtrąca – jestem Życie.

14 komentarzy:

  1. No i znów zachwyt mnie wypełnia - uwielbiam Twoją metaforyczną poezję w tekstach. Różnorodność tematyki którą poruszasz jest tak kolorowa, że nie jestem pewna czy potrafię nazwać każdy odcień z Twojej palety, ale wiem, że Twoje słowa potrafią rozwijać we mnie interpretacje w wielu kierunkach.
    Jak to dobrze, że piszesz wciąż takim bogactwem wyobraźni. Inspirujesz i zamyślasz...
    To jedno z Twoich najlepszych opowiadań - znów będę tu wracać czytaniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wracaj, zostawaj, bądź, jeśli tylko Ci służy.
      będziemy się nawzajem podglądać - ostatecznie równouprawnienie i demokracja.

      Usuń
  2. Na samym początku myślałam, że będzie to coś w rodzaju "Gry o przeżycie" z Rutgerem Hauerem. A potem bohater skojarzył mi się ze mną - też nie lubi gnać i się spieszyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ja nie lubię być przewidywalny. przynajmniej w treściach.

      Usuń
    2. temat pewnie mało wyszukany, ale tak mnie poniosło.

      Usuń
    3. Bardzo wdzięcznie zilustrowany.

      Usuń
    4. garść przymiotników po prostu - jak rodzynki do ciasta, żeby trochę smak podkręcić.

      Usuń
    5. Same przymiotniki sprawy nie załatwiają, maka tez dobra była.

      Usuń
    6. niech więc idzie na zdrowie. ja bawiłem się pisząc.

      Usuń
  3. Pochwała wyłamania się z owczego pędu, czy wyścigu szczurów, w każdym razie pomysłowo opisana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasem chcę wiedzieć, co się dzieje. i po co robi się pewne kroki. nie zawsze się udaje.

      Usuń