poniedziałek, 3 października 2022

Wstęp do Apokalipsy.

 

Po winobluszczu wspinał się jakiś krępy zwierzak, przypominający małego, kompaktowego borsuka. Nie widać było po nim lęku, ani wahania. Może był głodny, albo miał tajną misję, kiedy drążył rzeczywistość w osi pionowej, strącając liście czerwieńsze od krwi. Wreszcie opadł na cztery łapy na wysokości rozległego tarasu. Ogrodowe meble, grill śmierdzący węglem drzewnym, parafinową rozpałką, spalonym tłuszczem i niedopałkami wetkniętymi w gasnące brykiety. Gdyby mógł – biłby ogonem, jednak ogryzek, jakim dysponował nie pozwalał na żadne merdanie. Stalowy wzrok sposępniał w obliczu spuszczanych, przeciwpancernych rolet, jednak szczęście musiało być piegowate i okno kuchenne świeciło dyskretna smużką światła spod nie do końca spuszczonej zasłony. Bojowy mini-borsuk rasy dotąd nieznanej potruchtał, pazurkami wydziobując dziury w terakocie. Konwulsyjnych szarpnięciem skoczył i drapiąc łapami po tynku strukturalnym sięgnął blaszanego parapetu zawisając tylnymi łapami na boleśnie długą chwilę, żeby wreszcie zmaterializować się całym korpusem na wierzchu.

 

Węszył ze spokojem, jakim daje nieuchronność zdarzeń. Jego losem było znaleźć się wewnątrz i zagryźć każde życie, jakie tam znajdzie. I zrobi to niechybnie, nim kur zapieje. Kur? Na pewno nie zapieje, gdyż został zagryziony przed wspinaczką na winobluszcz. Borsuczek miał jeszcze ciepłą juchę na wąsiskach zbyt długich chyba jak na malca. Patrzyłem, jak wyszukuje słabszych punktów w ledwie widocznej szczelinie. Jak delikatnie sprawdza chłód szkła zmarzniętego po nocnej mgle. Ryjkiem penetrował otoczenie, a uszy nastawione na odbiór nawet echa ruchu nie ustawały w wysiłkach, by rozpoznać-zlokalizować-zniszczyć.

 

Zdawał się właśnie spinać mięśnie do finalnego ataku, do ludobójstwa, agresji i aktów nieodwracalnych, kiedy rozległ się gwizd, jaki uśmiercił w locie stado szpaków nieopatrznie przelatujących nad osiedlem. Nim opadły na ziemię borsuczek zlokalizował dźwięk i bez wahania zeskoczył z parapetu, by mozolnie pokonać drogę w dół na osiedlowy chodnik. Stała tam dziwna trójca Piewców Zagłady. Trubadurów poprzedzających Jeźdźców. Czyli – zaczęło się.

 

Jeden z Piewców - ten, o twarzy podziobanej do krwi przez insekty zarechotał:

 

- A nie mówiłem? Wrócił! Dobry piesek!

 

- Wygrałeś - odkaszlnął drugi, nieco mniej zaniedbany na fizjonomii - A teraz pomyśl, gdzie go ukryć, bo dzień dojrzewa i znów nam spłowieje. Szczególnie, że nie najadł się, a dzień jeszcze długi.

 

- A co tam – wtrącil trzeci - Niech wraca i się upasie jak świnia. Zakład zakładem, ale żreć bydlątko musi. No! Bierz ich! Wartko, bo od słońca już spotniały chmury i ominie cię śniadanie.

2 komentarze:

  1. No tak - pieseczki - podobnie jak ich właściciele - są bardzo różne/różni...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. podobno jedno do drugiego się upodabnia - znaczy pieseczki i właściciele.

      Usuń