piątek, 12 stycznia 2018

Poranek nic z Griegiem nie mający wspólnego.

Chociaż świt jeszcze nie powił światła, to oni już idą. Cicho i anonimowo. Panowie, pachnący warstwowym octem, wytwarzanym każdego dnia pod siedmioma warstwami odzieży i nakładanych ciepłym potem na skórę bezpośrednio w miejscu powstania, idą opierając się o plastikowe brzegi śmietników, jakby to były umywalki, w których odrobinę rozcieńczą aureole aromatów. A ja przecież wiem, że nie, bo jeśli w tej umywalce znajdą nadające się do handlu przedmioty, to one zostaną wymienione na płyny stężone i ów dezodorant stanie się jeszcze mocniej utrwalony. Idą też panie, które w pamięci przeszukują kilogramy własnej cielesności, każdego poranka źle rozłożone po kubaturze, bo tu zbyt wiele, a tam za kuso. Idą i myślami grają w warcaby z własnym ciałem starając się przesunąć, popchnąć i ustanowić mentalną damę – kiedy nikt nie widzi prostują się odrobinę bardziej i pozwalają biodrom popłynąć – kiedyś trzeba wypróbować krok podejrzany w telewizji. Idą też mamusie z dzieciaczkami za rączkę trzymanymi i mamusie myślą już tylko o spaniu, kiedy w drodze powrotnej skromne zakupy na szybko, żeby nie marnować spaceru i wykorzystać puste dłonie. A dzieciaczki wciąż śpiące patrzą na świat nie widząc go wcale, jednak za chwilę pośród sztucznego oświetlenia, pośród tężejącego rozgardiaszu będą krzyczeć codzienność aż do obiadu. Psy – o te, to myślą szeregowo – najpierw przemianę materii trzeba zrealizować, potem daremnie poszukać towarzystwa, więc tylko zostawić wizytówkę (że tak niezręcznie się wyrażę) ręcznie wypisaną na pniu drzewa, a następnie wiać tam, gdzie cieplej, żeby w spokoju opracować strategię przetrwania na cały dzień. Wyszli i kierowcy o oczach zamglonych, jak przednie szyby ich samochodów. Kryją się w blaszanych klatkach klimatyzując nierozbudzone ciała, ale to się zmieni, bo zanim podwórze opuszczą wytelepie im wnętrzności na wertepach lepiej, niż drinka w shakerze. Jakiś bramin powodowany potrzebą fizjologiczną wstał już i drapiąc się po owłosieniu intymnym konsumuje pierwsze być może piwko, korzystając z baldachimu sklepienia przechodniej, wietrznej bramy. Czas studentów – ale ci dla odmiany wracają, a nie idą. Poza tym, o jakim marszu mowa, kiedy całonocne ćwiczenia zrobiły z nich wilków morskich i idą ze śpiewem na ustach, a pokład kołysze się po sam widnokrąg więc szukają hamaka, aby zregenerować członki, lub cokolwiek innego. Gołębie usiłują rozszarpać karki konkurencyjnemu stadu, które na udeptanej stanęło ziemi i czeka, co z wiszącego powyżej karmnika się wysypie. I w ramach czekania na resztki z pańskiego stołu wgryzają się w opierzone gardziołka obcych. Odsuwam się od okna, zanim klepisko krew zacznie chłeptać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz