poniedziałek, 29 października 2018

Kukułka.


Jeśli istnieją szpilki w męskiej wersji, a on zapragnąłby znienacka osobiście dotknąć czubkiem głowy metra siedemdziesiąt, takie obuwie byłoby w sam raz dla niego, pod warunkiem, że szpileczka urosłaby nieprzyzwoicie i przed dwucyfrowym rozmiarem nie powstrzymałaby stożka wzrostu. Niebanalną swą urodę uzupełniał korpusem bezwstydnie wymykającym się sztampie. Przecież gabaryt musiał pomieścić niewybredny żołądek, płuca ćwiczone każdego dnia na schodach pomiędzy zewnętrzem witającym je z otwartymi ramionami, a poddaszem czteropiętrowej kamienicy, której stulecie fetowali nieżyjący już niestety lokatorzy w ubiegłym wieku, sercem szczerym i otwartym dla tak wielu, że kadłub ledwie nadążał z dojrzewaniem, ze zmianą rozmiaru o kolejny X, by wszystkich ugościć we wnętrzu bez przytyków i kpin, że są traktowani niczym szprotki na pomidorowym dywanie.

Człowiek wyposażony był w umysł pozwalający na ukończenie szkoły zawodowej pomimo rytmicznie pulsującej ciekawości świata, którą zaciekle realizował podróżując na gapę komunikacją miejską w tym samym czasie, gdy nauczyciele niezłomnie i bezskutecznie wbijali uboższym umysłom do głów materiał z zakresu szkół bliższych niemowlęctwa niż matury, a podróże kończył na porannych seansach jednego z małych, osiedlowych kin miejskich, przy którym akurat udało się wysiąść, zanim „kanar” niedwuznacznie zdążył mu złożyć nieodwołalną ofertę zakupu karnego biletu. Podejrzewam, że znał ich wszystkich, a oni jego – może nawet dzielił się z nimi kanapkami, które mama szykowała mu do szkoły, bo wiedza, jak ogólnie wiadomo, potrafi wytrawić żołądek i jelita do czysta i o sytości umysłowej bądź fizycznej nikt rozsądny nie słyszał i nawet pod wpływem chwilowej niepoczytalności nie wspomina, co perfidnie wykorzystują studentki rozpoczynając kolejną sesję jako zabiedzone charty (niekoniecznie afgańskie, czy szkockie), by ją zakończyć na oddziałach intensywnej terapii polegającej na próbie przywrócenia im trzeciego, zakazanego modą wymiaru.

Od urodzenia pozbawiony był złośliwości, a sarkazm nie znajdował ani zrozumienia, ani dostępu do jego duszy zbyt naiwnej w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Stoikiem nie był absolutnie. Potrafił się unosić, lecz czynił to w sposób, który mnie przyprawiał o dobry humor, trwający jeszcze długo po takim „szczytowym ataku” negatywnych emocji. W aseksualnych chwilach uniesienia powietrze z otoczenia pobierał kwantowo, małymi porcjami, żeby się nie udławić, ale nie smakował ich jakoś szczególnie, tylko łykał pospiesznie niczym wygłodniały pies, a następnie reagował. Dźwiękami zbliżonymi do krwistej inwokacji scenicznej usiłował w jednej zgłosce zawrzeć żal i zaprzeczyć pomówieniom. Poskarżyć się i zaprotestować. Wyjaśnić i zapomnieć, żeby znów móc pochłaniać powietrze analogowo i z uśmiechem. Występ solowy – jak niemal każdy samiec wychowany w zaścianku zlokalizowanym na marginesie kultury, rozpoczynał soczystym wulgaryzmem. Znaczy – usiłował zaczynać soczystym wulgaryzmem, lecz galopująca cyfryzacja ogarniająca jego umysł i ciało po napowietrzeniu eskalowała i indukowała się zwrotnie na wtórnych falach wydechu, a i na strunach głosowych odkładała się wzmacniając stany wysokie bez szkody dla stanów niskich. Zaczynał się jąkać i zanim dobrnął do wykrzyknika za niewyszukanym słowem, nieodmiennie bijącym rekordy frekwencji językowej, potrafił „wykukać” całodobową dawkę liczebników ptaszka pomieszkującego nad bladym, zapyziałym cyferblatem wiszącego w pokoju od niepamiętnych czasów zegara, pamiętającego chyba ze dwieście pokoleń much pragnących wygrawerować swoje niewybredne (żeby nie powiedzieć – gówniane) idee na szklanym oku okrywającym pseudogotycką tarczę.

Tam, na szczycie tych schodów wytrwale skrzypiących starym drewnem i zakurzonych opowieściami o ludziach, którzy dawno już po nich nie chodzą, pierwszy raz upiłem się kawą. Ziarnem odartym z miąższu, spalonym na węgiel i zalanym wrzątkiem. Trzeba być człowiekiem, żeby takie świństwo pić. Ale, być może wtedy właśnie zrodziła się więź pozwalająca na odrobinę więcej, niż wzajemne obijanie łokciami żeber w przyjacielskich kuksańcach, czy dialogi pobieżne, płytkie jak kałuża leżąca niczym tubylec po wypłacie w wejściu na klatkę schodową za każdym razem, gdy padało (Chciała się schować przed deszczem? Zamieszkać na parterze, czy w gości do piwnic szła na kielicha?). Kolejna kawa, już nie szarpiąca błędnika z pierwotną siłą, potem następna. Popełnialiśmy ubogie ekonomicznie życiorysy wzbogacając niedostatki wyobraźnią i ekologicznie czystym produktem w postaci porzeczkowego wina (rocznik zawsze bieżący – takie beaujolais w wersji niekomercyjnej i niepromowalnej ze względu na ograniczona dostępność – jeden gąsior o pojemności 25 litrów rocznie, gdyż pracowniczy ogródek działkowy nie potrafił spłodzić dwukrotnego wsadu w nawet tak mizerne opakowanie).

Trudny czas. Bogaty w wyzwania i ubogi w doświadczenie. Czas brania po łapach, po tyłku i kieszeni. Czas, kiedy zamiast wyć, do księżyca wysyłało się inwektywy. Czas, w którym butelka wódki na dwóch miała zdezynfekować rany młodego organizmu potłuczonego w zderzeniach czołowych z życiem. Wódka… Była dobra. Suszyła łzy i pozwalała zasnąć w najpodlejszych nawet warunkach. Rzucała się na wspomnienia i gładziła je tak, żeby nie bolało. Czas pasji nieśmiertelnych, które trwały do pierwszej zimy, albo takich, które dziś wspominam, gdy nikt nie widzi, że od wspomnień mokną oczy. Mógłbym je wysuszyć wódką, ale dziś nie chcę. Może swój przydział już wypiłem? Może wreszcie znajdę odwagę, żeby pozwolić łzom spłynąć ze mnie i wsiąknąć w ziemię, zamiast gasić je w sobie? Nie wiem jeszcze… Byłem sanitariuszem, byłem rannym towarzyszem. Zabiliśmy zarazę i młodość, zabiliśmy złe wspomnienia i czas niedosytu. Ale przecież był też ten, który nosić się chce w sobie dożywotnio.

Czas pierwszych uniesień i wszystkiego, co nigdy i na zawsze. Muzyki, która docierała przefiltrowana przez jesienny, półmrokiem podkreślony w zakazanych, śródmiejskich rewirach strach wykrycia nastoletniego, reakcyjnego podziemia słuchającego emigracyjnej poezji nasączonej goryczą i nostalgią otumanionego bezkompromisowym życiem barda, albo popularnej, bezgranicznie rytmicznej sieczki nabierającej wartości przepływając przez gorące, młode ciało przytulone równie mocno, jak tulą się dzieci, gdy strach odbiera im sen, rozum i rodzinę. Czas własnych, wiekopomnych odkryć, które dokonuje każde pokolenie myśląc, że jest pierwszym Archimedesem, Edisonem, czy Skłodowską. Odysa ramionami schwytanych wartości po zaledwie dwudziestoletniej podróży…

Rozmawialiśmy. Mówiliśmy, choć żaden nie miał odwagi przyznać się, skarżyć, opowiadać, bo przechwałki docierały zewsząd i każdy oficjalnie mianował się Cezarem po trzykroć w jednym tylko tygodniu. Na ogół, z braku personelu, osobiście piał peany na cześć najwyższego i skromnie (pięć razy na minutę zaledwie) przypominał gdzieś w trakcie, że brał udział w przedstawieniu, że przypadkiem i niechcący wdepnął w ciepły jeszcze placek - samorodek wiekopomnego poematu, żeby go ubarwić własną doskonałością, smakiem i wyczuciem chwili godnym noblowskiego namaszczenia. Światło zawstydzone przygasało, bo na stadionie trwał mecz, który miał szlacheckie przywileje i apodyktycznie odebrał miastu światło, żeby zasilić cztery wieże kornie pochylone nad koroną stadionu, na którym jednodniowi bogowie zmieniali świat kopiąc innych bogów po nerkach i piszczelach, albo rybi pęcherz naganiając do rybackiej sieci schnącej na trzepaku. Świeczka lizała ściany, spijała z kieliszków wspomnienie fermentującej, czerwonej porzeczki, Dym papierosa pisał echa arabskich szlaczków na ścianie obok makatki zakrywającej liszaje na wapienną farbą malowanej ścianie. A my rozmawialiśmy, ciesząc się, że światło wybrało inną dzielnicę i nie ujawni, jak pływa wzrok, jak krew nie mieści się wewnątrz młodego ciała, otulając głowę gorączką nieustającą płonących myśli.

Później, choć nie rozumiałem, to przynajmniej wierzyłem. Tą samą wiarą, którą Tomasz dysponował, gdy oblizywał palce wciąż lepkie od krwi poświęcenia. Smakowały mu? Nie wiem, jednak mi owszem – tak. Byłem gościem wystarczająco częstym, żeby nieśmiało uzurpować sobie prawo mówić „mamo” do kobiety wolnej od diet wszelakich, która nie tylko uzurpowała, ale i realizowała wzajemne prawo tuląc mnie do własnej piersi przesiąkniętej aromatem panierowanego kotleta z kani pośrodku stycznia i śmiechem, który strącał pajęczyny ze ścian darła chmury na niebie, żebym mógł zejść po schodach, choć żarówki pokradły dzieciaki tej pani, dwie bramy obok, bo nie było jej stać na kupno, gdy mąż przepił trzecią część wypłaty, a resztę mu ukradli, gdy leżał na zapleczu parkowej ławki licząc, że sosnowe igły nie będą zbyt uszczypliwe.

Opowiadał, a mi oczy rosły z niedowierzania. Raz i kolejny. Po kawie i w trakcie porzeczkowej rozpusty z lipca ubiegłego roku. Uwierzyć trudno, ale przecież sam widziałem i to nie jeden raz. Nie jeden. Opowiadał i nawet zapraszał. Podzielić się chciał, albo prosił o wsparcie. Nie wiem. Wciąż nie wiem, bo później się stało i nie zdążyliśmy już kolejnego rocznika beaujolais choćby zainaugurować – domowy ogrodnik przeniósł się na niebiańskie łąki, on przeniósł się na odlegle pastwiska i najwyraźniej mu służą, skoro nie wraca…

Niech wyjdę na blagiera – nieważne. Widziałem i wiem, co mówię. Na własną sklerozę dopiero pracuję bez wytchnienia, ale wciąż sporo mi brakuje, żeby uwolnić organizm od pamięci lat szczenięcych. Nie był wyrachowany, ani cyniczny. O nie… Sądzę, że był zachwycony i zaskoczony, jakim powodzeniem cieszy się jego nasienie pośród równolatek – przecież nie zajrzę nieznajomym kobietom w PESELe, bo mnie ukrzyżują, zlinczują i ukamienują, nim okiem przewinę pierwsze cyfry. Zostawiał na anonimowych prześcieradłach, pod adresami, których nie da się odnaleźć już nigdy więcej inicjały nasieniem utkane, a panie o wszystkich imionach świata zapraszały go we własną, sterylną i dziewiczą nieustająco teraźniejszość, żeby wreszcie zbrukał ołtarzyk niepokalany ku ich zachwytowi… Żeby w końcu ktoś, pomimo protestów przestawił beznadziejnie źle nieśmiertelną, porcelanową tancerkę na półeczkę nad telewizorem, gdy zniechęcony sprawdzi, że jej bielizna pochodzi z czasów, kiedy królowej Wiktorii, a stringi nadal przebywały w krainach pozostających pod wyłączną jurysdykcją SF, żeby ozdobił żyrandol bielizną lokatorki na ten jeden-jedyny-pierwszy-raz-który-prawa-zdarzyć-się-nie-miał-ale-się-zdarzył-więc-chwała-na-wysokości-każdemu-kto-się-przyczynił! Dlatego sąsiedzie – nie dzwoń na policję błagam – pierwszy raz od tak dawna jestem w raju – przyniosę ci racuchy z jabłkami i śledzia pod pierzynką, ale pozwól mi jeszcze raz zaśpiewać bez lęku i rozedrzeć już dokumentnie noc na przeszłość i rokujące nadzieje…

Nie znam tylu imion żeńskich, którym on nie potrafił odmówić choćby jednonocnego towarzystwa. W sypialniach dziewiczych, albo w tych, które miały stać się ołtarzami pojawiał się na chwilę, żeby stać się spełnieniem, albo podtrzymać nocne mary wspomagane prysznicem lub dłońmi, żeby jednak zabarwić bezkres samotnej nocy krzykiem dziękczynnym. Zazdrościłem mu jawnie, chociaż zapraszał mnie, bo przecież i tak szedł wiedziony zapachem kobiety tam, gdzie od ich ciepła atmosfera gęstniała, a z podłogi od westchnień niespełnionych podnosiły się spontaniczne cyklony zakręcone bardziej, niż dwudziestoletnie wiry w umysłach pełnych wyobrażeń. Próbowałem przytulić się do tej aureoli z nadzieją, że się zarażę, że nauczę… Po kilku próbach zrezygnowałem i grałem sam ze sobą w totolotka usiłując odgadnąć imię waginy czekającej na bliskość tego człowieka… Jasnowidzem nie byłem, a i imion znałem zbyt ubogo. Parzyłem z nieustającym, rosnącym zdumieniem na człowieka…

Tego samego, który wymykał się sztampie i domniemaniom. Plotkom i pomówieniom. Podobno potrafię myśleć. Obserwować i wyciągać wnioski. Myślę, że kobieta… Kobieta szuka wciąż. Tego, do czego nawykła w rodzinnym domu i tego, czego jej w tym domu zabrakło. Że woli piękny obrazek lub kwiat zobaczyć, niż pięknego faceta, bo z pięknem oswajana jest od poczęcia i nie jest dla niej zaskoczeniem. Że wielocyfrowy rachunek, to złudna gwarancja sukcesu – zapewne wesprzeć może nawet nieudacznika. Szuka, choć wstydzi się to powiedzieć. Tak samo, jak facet, któremu przez gardło nie chce przejść wyznanie, że sam jest pustą, wybrakowaną skorupą… Bez…

Dziwne. Uczę się świata ze wspomnień, od kogoś, komu bardzo daleko do reklamowanych ideałów, kim trudno się pochwalić w towarzystwie… A przecież widziałem… Nie. Nawet tu nie powiem, co widziałem. Gdyby to było tak proste, to nauczyłbym się jąkać… Ale boję się, że to nie wystarczy - ku… ku… ku… Ech! Proszę... Niech wystarczy wykrzyknik!

8 komentarzy:

  1. Podejrzewam, że te bym mu zazdrościł...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja nie zazdroszczę. ja podziwiam i usiłuję poukładać to sobie w głowie

      Usuń
  2. Nikt chyba nie jest w stanie odgadnąć, czym z pozoru nieatrakcyjni mężczyźni przyciągają tłumy kobiet... i na odwrót :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja myślę, że on sam nie wiedział. ale to działało. i to długo.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. i nikt takiego nie obiecywał co gorsza. nawet ci, co szukają wyborczych głosów nie posunęli się aż tak daleko.

      Usuń
    2. Ktoś tam kiedyś obiecywał, a le problem w tym, że tego kogoś nie ma i nie było.

      Usuń
    3. zgubił się? za duży świat dla onego?

      Usuń