piątek, 19 października 2018

Reduta.


Poplułem w ręce i zacząłem nawlekać. To zajęcie, które wymaga przestrzeni wolnej od wrażliwych uszu, żeby niewinności cudzej nie kalać nadaremnie. Najlepiej, żeby się odbywało w izolacji absolutnej, bo nawet dobrze zakonserwowane umysły są gotowe pod wpływem nieżyczliwych życzeń popaść w odrętwienie, albo niesłusznie domniemywać, że w ich stronę frunie chmara inwektyw – soczysta, wielobarwna, lepka i gorąca. Pełna emocji i niespełnienia. A potem wrzask tryumfu, kiedy wreszcie się uda… No, ten to jest już zwieńczeniem nieporozumienia, bo kibice sportowi z niepokojem pstrykają pilotami, sprawdzając na którym kanale i KTO STRZELIŁ (Bo ten za ścianą chyba nie ma Eurosportu... a może jednak ma, tylko się nie chwalił?), a tak w ogóle, jak mogło dojść do tak nieprawdopodobnego przespania czegoś, co warte jest tak soczystej radości? Może choć powtórkę się zdąży wypstrykać.

Tymczasem do euforii droga była jeszcze bardzo daleka i piloty (piloci?) drzemały (drzemali?) sobie spokojnie pomiędzy odbezpieczonymi puszkami piwa, a rozerwaną paczką chipsów, podpierając popielniczki najeżone niedopałkami. Ja nawilżyłem własną śliną dłonie, jednak nie obudowałem tej czynności ideologicznie jakimkolwiek znaczeniem. Po chłopsku – zanim łopatę w dłoń się chwyci popluć warto, a dlaczego, to już najstarsi górale nie pamiętają. Powiedzmy, że mój konserwatyzm dla zachowania tradycji zaproponował taką uwerturę do nawlekania, a ja przystałem bezmyślnie.

Skoro już miałem z głowy etap pierwszy, kataklizm jeszcze nie nadciągnął, a dłonie konsumowały nieoczekiwaną wilgoć, płynnie przeszedłem do punktu drugiego instrukcji – w dwa palce igła dziurą do góry… Podobno gdzieś tam jest. Bliżej tego końca, który mniej kłuje. Popróbowałem paluszkiem i wykryłem, że faktycznie – jednemu z końców słabiej idzie upuszczanie ze mnie krwi. Ucapiłem za ostre, jak w imadło i uniosłem z dumą, że taki ze mnie talent samorodny. Teraz nitka – to taka pajęczyna nawinięta na chudy patyk, albo dziesięciozłotówkę zwiniętą w ciasny rulonik. Toto też ma jakiś koniec. A nawet dwa, tylko jeden całkiem pod spodem, a drugi nie wiadomo gdzie. Bo te nici, to powinni tęczowe robić, żeby można było wykryć nieciągłość, a tak? Schował się gnojek tak dobrze, że już chciałem policję wezwać, żeby go wywabiła na otwarty teren. Nie udało się bo miałem zajęte obie ręce, a nosem wybierać 112 nie jest najłatwiej – szczególnie, kiedy się ma panel dotykowy.

Z tego wszystkiego rulonik spadł mi na podłogę i szybko się schyliłem, żeby mi ktoś tej ewentualnej dychy nie gwizdnął, a koniec się objawił. Samoistnie. Głupek! Samobója strzelił, bo teraz już był mój. Igłę wciąż dzierżyłem, a nić schwytałem jak zaskrońca, jak czarną mambę – zaraz za pyskiem, żeby mnie nie ukąsiła. I w ten sposób dotarłem do tego miejsca, gdzie panowie na ogół podśmiewają się, a panie tracą dobre mniemanie o nieudaczniku, który w dziurę trafić nie umie…

DZIURĘ! Rozumiecie? Dziurę - jakby to coś na czubku naprawdę tam było. Nitka, która do tej pory była pajęczyną, stała się powrósłem, liną okrętową, a z igły chyba powietrze zeszło, bo tej DZIURY nie było tam już absolutnie. Dwie ręce zajęte, na nogach buty, więc nogą sobie nie pomogę… Kto to widział, żeby człowiek miał tylko dwie ręce do roboty czarnej? Dwie, to wystarczają, żeby kiełbaskę na grillu obrócić z jednoczesną demonstracją działań fizycznych związanych z przepływem cieczy w naczyniach połączonych – w tym wypadku piwka z obracaczem kiełbaskowym. Wracając do rzeczy – z braku rezerwowych rąk czarną mambę (nie, nie – o kolor nitki proszę mnie nie pytać, bo to chwyt poniżej pasa. Do tego trzeba się urodzić niewiastą, albo ukończyć Sorbonę, najlepiej ze trzy razy ciurkiem) chwyciłem w szczęki i jeszcze raz skontrolowałem ostrość obu końców igły.

Bez zmian. Ta ostrzejsza tkwiła w imadle dłoni, ta tępa sterczała do góry, jak nie przymierzając krzyż na Giewoncie. Czyli gdzieś tam była… Przydałby się mikroskop, albo lornetka chociaż. Tylko czym ją trzymać, skoro imadło zajęte, a czarna mamba jak sfrunie na podłogę, to drugi raz może się nie udać odnaleźć i będę czekał na wylinkę, tak jak z tymi boa zagubionymi w szuwarach. Przecież pamiętam ile wysiłku kosztowało znalezienie końca tej nietęczowej nitki o kolorze bliżej niesprecyzowanym i nauce nieznanym zapewne. Co za szczęście, że nadgarstek mam ruchliwy, bo z tej bezczynności zaczął się wiercić i okazało się, że dziura bezczelnie schowała się za igłą. W igle. Nieważne – ważne, że jednak tam była i słońcu udało się przez nią prześliznąć. Takie szyderstwo w ogóle przeze mnie nie sprowokowane.

Alem się zeźlił! Taki afront! Ręce zaczęły tańczyć jakiś nerwowy breakdance, w głowie kipi żądza zemsty, czarna mamba niezdefiniowanej karnacji wiła się po podłodze i ogonek usiłował wyeksportować domyślną dychę do sąsiada. Przydepnąłem nogą, żeby nie zwiał całkiem i byłem już niemal unieruchomiony, bo miałem tylko jedną końcówkę wolną. Szkoda, że obutą, gdyż chciałem pot z czoła otrzeć. A gdyby to była stówa? Pod ogonkiem? Nie – nie mogłem słońcu wybaczyć kpiny połączonej z usiłowaniem ograbienia mnie z hipotetycznej stówy. Przejąłem mambę w dłoń uwalniając otwór do wyrażania dezaprobaty i pozwoliłem sobie na żywiołowy, wielowątkowy koncert symfoniczny z pełną obsadą orkiestry pod batutą niezwykle energicznego dyrygenta. Dziura skorzystała z okazji i znowu zeszła do podziemi, żebym kolejny raz upewnił się, że krzyż od Giewontu wciąż jest w górze, a ten dół zdążył mi wygrawerować na dłoni tatuowaną czerwoną różę wraz z flakonikiem, serwetką koniakowską koronką haftowaną i stolikiem na trzech nóżkach misternie rzeźbionych na potrzeby Ludwika o niepewnym numerku.

A potem, to już była ofensywa i strategiczne wycofywanie się na z góry upatrzone pozycje, okopy, wojna podjazdowa, partyzancka, psychologiczna, na przetrzymanie i tylko o blitzkriegu mowy nie było. Wojna pozycyjna. Zanosiła się na trzydziestoletnią, ale encyklopedia zaprotestowała, że taka już była i moglibyśmy się nieco bardziej wysilić. Czarna mamba szła w zaparte i w to igielne … (ledwie się w język zdążyłem ugryźć, żeby nie dokończyć na głos w co). A ja tak kusiłem, przekupić chciałem. Piwo postawić, albo wyczochrać. Pogłaskać, albo na wycieczkę do terrarium zabrać. Nie dało rady – może przez to, że stówy pilnowałem i spod buta ogonka czarnej mamby nie puszczałem. Próbowałem nadmuchać igłę, ale dziurawa była i się nie udało. Taka mała, a przelatywało przez nią moje sapnięcie jedno i drugie, tylko mamba jakoś się nie chciała zmieścić. Zdusiłem bydlę w paluchach, aż soki puściła, ale harda była wciąż. Słońce poskromione moją dziewiczą kompozycją zaczęło kryć się wstydliwie gdzieś za rogiem ulicy, a mamba trwała na posterunku. Ja też.

No nie popuszczę małpie rudej! Dwie drżące ręce wpadły w rezonans i mogły się już telepać jak stare dobre małżeństwo. Z punktu widzenia szansy na sukces nie miało to istotnego znaczenia, więc nie zamierzałem dramatyzować. Przez myśl mi przeszło, żeby tę igłę tym ostrym wetknąć w jakiś stół i mieć dwie ręce do poskromienia mamby, ale postanowiłem być twardy do końca. I byłem. Stawałem się, bo woda ze mnie wyciekła wszystka już chyba. Przez pamięć przelatywały mi obrazy podnoszące na duchu – husaria po Kircholmem, szturm na Monte Cassino, cud nad Wisłą… Oni wszyscy też? Sceptycyzm znalazł lukę w mojej niezłomności i drążył, rozsiewał we mnie próchnice wątpliwości.

Nagle podniósł się krzyk. Energetyczny i zbiorowy. Nie mój. Nie igielny, ani czarnomambowy. Zza okna doszedł. I zza ścian, podłóg, sufitów. Z zewsząd doszedł i we mnie znalazł epicentrum. Zadrżałem. Może nawet więcej jak raz? Mamba, wystraszona zbiorową euforią cicho wsunęła się w igielne ucho. Schwytałem za pysk. Natychmiast. Z krwią w oczach dołączyłem z wrzaskiem okrutnym do stada. Nie wiem co fetowali. Ale będę im błogosławił. Patriotycznie. Dozgonnie. Ale guzik, to przyszyję tak, że prędzej koszula się rozleci na atomy, niż on odpadnie.

16 komentarzy:

  1. Ale fajnie ci to wyszło, tańcowała igła z nitką (o ile takie określenie nie uwłacza twej twórczości) :-)
    W kwestii oglądania meczu - gdy są jakieś ważne, nie musiałabym otwierać telewizora, u sąsiadów słychać doskonale...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brzechwa to gość. pytanie brzmi raczej, czy nie obrazi się, za nieudolne naśladownictwo.

      Usuń
    2. Dlaczego nieudolne? Inne czasy, inny Brzechwa, dla mnie spoko:-)

      Usuń
    3. Brzechwa - jak najbardziej spoko (ciekawe, co on by pomyślał, gdyby usłyszał, że jest spoko...).
      a oprócz czasów innych, to jeszcze odbiorca inny. wszystko się zmienia. a swoją drogą igły mogłyby mieć te dziurki jakoś łatwiej osiągalne. chyba nie zmieniły się od czasów Brzechwy.

      Usuń
    4. Wyobraź sobie, że są igły "ładowane"od góry!
      Czytam sobie przysłane i wpadam w trans...

      Usuń
    5. kiedy ręki brakuje, żeby zobaczyć dziurkę, każde wsparcie się przyda

      Usuń
  2. Jest taki urządzenie do nawlekania nici - polecam

    https://www.dekorynka.pl/nawlekacz-do-nici-germany.html?gclid=EAIaIQobChMIwMWp9bCV3gIVRoGyCh3lPgYtEAQYASABEgL3xPD_BwE

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nareszcie... a ja w nieświadomości całe życie żyję. a takie coś nawet widziałem, tylko nie umiałem odkryć przeznaczenia.
      nie ma to, jak zapytać kogoś mądrzejszego - dziękuję.

      Usuń
  3. A taka baba niekumata (niby) weźmie i zrobi i poematu nie napisze. Młot! Kowadło! Kosa na sztorc! To nasze igły są Oko Panie! To nasze, męskie dziedzictwo, co od pokoleń się wykuwa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli wstydu nie ma? kosy nawlekać nie próbowałem ani tych bardziej masywnych kawałków żelastwa. żeby jednak nie wyjść na wydziedziczonego będę podtrzymywał podobną mitologię.
      (po cichutku przyznam się, że udało mi się kiedyś ręką złamać imadło... kiedy informowałem właściciela spodziewałem się, że wyjmie alkomat, albo zadzwoni po pogotowie psychiatryczne, bo miał oczy większe od Saturna. musiałem pokazać mu obiekt, żeby wrócił do rzeczywistości)

      Usuń
  4. tak sobie właśnie teraz uświadomiłem, że nie wiem, które nawlekanie jest pierwotne, a które jest tegoż metaforą... choćby na ten przykład taka krótka wymiana zdań:
    - Kochanie, nawlecz mnie proszę.
    - Sama się nawlecz moja perło.
    przy okazji pojawia się pytanie, czy to dżentelmeńska kurtuazja, czy zwykła nieumiejętność podjęcia samodzielnej decyzji...
    pozdrawiać jzns :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż powiedzieć... perły lubią być nawlekane stadami, a to oficjalnie jest niezbyt przychylnie odbierane. zarówno społecznie, jak i jednostkowo.

      Usuń
  5. Niezła epopeja wyszła z czynności jakże prozaicznej i mocno irytującej. Też jej nie lubię, chociaż takich batalii nie staczam.
    Ponoć popluwanie było po to by stylisko siekiery tudzież broni z drzewcem nie ślizgało się w rękach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli słusznie - pluć trzeba. tak podejrzewałem...

      Usuń
  6. a że generalnie życie mnie atakuje i nie koniecznie z przyjemnością dla mnie , w drastycznie podobnym momencie pognałam w miejsce w którym uszła nerwica a napatoczyłam się na igły które nawlekam bez problemu nawet bez okularów do szydełka . Igły takowe mają oczko z cynglem który podczas nawlekania się zapada ( karabińczyk) . Z moich obserwacji tekstu wynika że chaos z zewnątrz tarabanił w Twoją manualność.
    serdeczności i tradycyjnie macham ( od 2 lat ) z nadbużańskiego Podlasia - Dośka vel Gryzmo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skoro nerwica uszła, to reszta jest mniej istotna. cieszę się. dwa lata, to zakrawa na trwały afekt i obejmuje czasy świętej pamięci onetowego bloga. sam nie wiem, czy gratulować, czy współczuć, ale dwie świeczki, to jeszcze nie dramat, a jak ich przybędzie, to poknujemy co zrobić, żeby nie szargać PESELA.

      Usuń