Rosły rudzielec z namalowanym rumieńcem czekał na autobus z otwartymi ustami – nieco ją tłumaczyły jedynie bardzo okazałe jedynki i czerwoniutka szminka pewnie świeżo nałożona. Trzymała się z dala od brodatego rudzielca, któremu wyraźnie brakowało kogoś, kto by go odkarmił. Gadułka wystraszona porannym chłodem zrezygnowała dziś z kolarskich wyczynów i dość wybrednie wybierała linię MPK. W autobusie dziewczyna przygotowana na powrót zimy – wełniane czapka i szal, gruby sweter plus kurtka. Pasła się jakimś wege-kremem przy użyciu metalowej łyżeczki, czyli przygotowana była na taką ewentualność jak głód podróżny. Siedem flag narodowych zdobi przydworcowy parking rowerowy, a sam dworzec zaledwie dwie, na sąsiadujących wieżyczkach.
Ciągnie mnie na bulwary nadrzeczne, gdzie wysoko w jaworach i lipach ukrył się śpiewak koncertujący nie czekając poklasku. Zbyt wcześnie na staruszka-saksofonistę, ozdabiającego most standardami jazzowymi i na turystów pokazujących sobie palcami co piękniejsze detale architektoniczne. I tylko wczorajszy król życia po upojnej nocy śpi na ławce kiwając się niezależnie od wiatru. Czarny bez zaczyna wodzić nosy na pokuszenie i lada chwila przyjdzie pora robić HYĆKĘ.
Kobieta, na wpół puma, na wpół jaguar ubrana naprzemiennie w czernie i cętki szła, a mięśnie grały jej pod skórą (znaczy pod ubraniem) pełne napięcia chwile mające dopiero nadejść. Tylko patrzeć, jak spadnie komuś na grzbiet jak worek cementu. Smutne dziewczęta maszerują do swoich przyszłości z spodniach o wiele za dużych i ciągnących się po ziemi - wiem, wiem – owersajzowe one i tak ma być, jednak nie wygląda to ani ładnie, ani dziewczęco. Trzy gołębie spokojnie i bez lęku wysiadują wielkie, granitowe nabrzeże. Dumny Indianin (znaczy Hindus) wiedzie za rękę taką masę uśmiechniętego szczęścia, że duma jest w pełni uzasadniona. A potem dostrzegam kruche dziewczę o wielkiej zapewne gęstości, bo pod naporem ciężaru podeszwy jej adidasów wylazły spod stóp i udają rakiety śnieżne.
Ach! Zawitałem na mgnienie oka na Rynek i nie bardzo wiem, co mam sądzić o turystach, którzy fotografują się na tle Mc Donalda, choć mają do wyboru naprawdę piękne kamieniczki, pomniki, pręgierz, czy fontannę. Może jest jakiś wyjątkowy? A może to jakiś „czelendż”?
Rudzielec, te cętki, krem z łyżeczki, rakiety śnieżne, HYĆKA – wszystko znam, wszystko moje. I to westchnienie nad McDonaldem jak nad zjawiskiem antropologicznym – owszem, czelendż, ale też jakaś dziwna potrzeba znaczenia. Dziękuję Ci za ten spacer, naprawdę.
OdpowiedzUsuńprzyjedź kiedyś - oprowadzę.
UsuńMam w pamięci :)
Usuńok. nogi jeszcze ciągną, a skleroza nie dokucza - może zapomniała jak do mnie trafić
Usuń