niedziela, 25 lutego 2024

Pielgrzymka.

 

    Piąta nad ranem. Przedświt ani myśli o podciągnięciu spodni i wypuszczeniu na spacer poranka. Drążę w ciemnościach tunel, mający połączyć mnie z dworcem kolejowym. Wreszcie sukces. Ciemność wypluwa mnie w misę dworcowej poczekalni, gdzie już pływają rozmaite męty, matki kurczowo uczepione wrzeszczących dzieci, żeńska drużyna A-klasowej siatkówki, trochę zagonionych, zaniedbanych samotników płci dowolnej brodzących przez ryflowane kafle w stronę schodów wspinających się na perony pod czujnym okiem blaszanego zegara.


    - Pociąg pospieszny relacji – metalowy głos przecina obłęd pośpiechu i nerwowości, zapowiadając koniec świata dla tych, którym właśnie podstawiono pociąg nie tu, gdzie się spodziewali. Ktoś mnie potrąca, inny wylewa na podłogę trochę kawy z papierowego kubka, płacze przedwcześnie narodzone dziecko zatrute cuchnącym odorem stygnącego co dzień od lat oleju z baru oblepionego reklamami i bylejakością. Tonę w powodzi spraw dla mnie nieistotnych, słów obcych, nie do mnie kierowanych w gorączce podróżnej i starych wersjach nowych podróży. Brrr… W popłochu staję pod ścianą i pozwalam potokowi wszechobecnego brudu, perfum, bezczelności udawanej i prawdziwej przepłynąć tuż obok. Nie łowię, obce mi pragnienie schwytania na dowolną przynętę drobiazgu z tłumu zmierzającego wprost w trzewia głodnych lewiatanów. Sprzątaczka o biodrach, na których warto byłoby wyznaczyć strefy klimatyczne i czasowe usiłuje spojrzeniem strącić mnie z mojego cypla spokoju, żeby wymieść mi spod nóg jakieś niewidoczne papierki, na tablicy ogłoszeń ścigają się kolejne pociągi w rozbieżnych relacjach, w kilkuminutowych odstępach pochłaniające wysoce kaloryczne tabuny ludzkiego mięsa. Tablica kusi wszystkim, czego dusza mogłaby zapragnąć. Jelenia Góra i Poznań, Lublin i Gdańsk. Warszawa…


    Otrząsam się z pokus i wsiadam. Pociąg imituje cygaro rozpalone wewnątrz na całej długości. Wzdłuż peronu wieją wiatry zuchwałe jak wataha głodnych wilków. Wnętrze wydaje się być przytulną stanicą, zaczyna się „dzieńdobrowanie”, „pan pozwoli”, „pani wybaczy” – normalka dla kogoś, kto wiecznie w podróży. Ktoś upija się pospiesznie, zanim zrobi się tłok. Ktoś inny pasie się bezwstydnie – najwyraźniej cierpiąc na „chorobę lokomocyjną”. Mam podobnie. Wystarczy, że mojemu ciału pojazd nada prędkość początkową, a staję się głodny i po prostu muszę cokolwiek pożreć. Choćby muchę usiłującą pozostać na stacji startowej. Podświadomie ocieram usta. Pozwalam, wspieram i uciekam wzrokiem bez ochoty na beznadziejną pogawędkę o niczym. Szarpnięcie strąca stagnację w niebyt. Przez szyby usiłuje wedrzeć się ciemność wijąca się, waląca w szkło kołtunami nienawiści, bo pociąg rozpruwa reflektorami paskudne podbrzusze mroku, z którego na okamgnienie wylewają się flaki fragmentów cudzych codzienności.


    Szaro. Szaro i niebiesko. Wnętrze opanowane przez dwie wspierające się barwy mijające się na niemal każdej nieciągłości między oparciem foteli, a obramieniem okien. Wielkopierśna pani w pomarańczowym sweterku już na początku podróży usiłuje pobudzić życie w męskiej części podróżnych, więc przechadza się wzdłuż wagonu, pozwalając grawitacji potrząsać jej ciałem, podpierając uśmiechem domniemanie, że podoba się jej tak wszechobecna pieszczota. Połknięta ślina po jej przejściu wystarczyłaby, aby napełnić suchy zbiornik retencyjny, a myśli, jak ćmy skwierczą przypalone górnym światłem. Słabowzroczni usiłują spać w okularach, jakby chcieli w ten sposób wyostrzyć sny, nadać im ostrość rysów i nie pozwolić plamom barw rozlać się i zbełtać w chaos niezrozumienia.


    Większość pasażerów chyba nie żyje. Są potwornie bladzi, mają zamknięte oczy, niektórym wystaje bielejący język spomiędzy przeźroczystych warg. Inni dogorywają, jęcząc widzenia czyśćcowe tylko im podane na tacy przez trącone lekko sumienie. Pasażerowie równoważą ciepło wydostające się z instalacji pociągu i tylko patrzeć, jak zamarznie mi oddech. Naprzeciw mnie… zasuszona staruszka ze zwiędniętymi piersiami przez cień sweterka przygląda mi się pomarszczonymi brodawkami. Drugą parą oczu, stalowobłękitną, jak ostrze miecza z damasceńskiej stali usiłuje zamrozić wnętrze mojej głowy wolą starszą od węgla. Odnoszę wrażenie, że wertuje moje wspomnienia i szuka słabości, których mi nie brakuje. Czyli musiała znaleźć. Wie doskonale, jakim żałosnym sukinsynem jestem, a mimo to gapi się na mnie. Tylko patrzeć, jak wyjmie srebrną łyżeczkę, przez oczodół, albo nos wydłubie mi maleńką porcję mózgu i zje ją lekko tylko skrapiając sokiem z cytryny, albo prusząc solą. Takie starsze panie w podróży zawsze mają sól, a co bardziej zapobiegliwe i cytrynę.


    Nie pozwalam. Sobie nie pozwalam zamknąć oczu i oddać się w jej władanie. Miast tego rozglądam się, rozpaczliwie szukając ratunku. Obok staruszki siedzi dziewczyna - fałszywa blondynka. Medytuje, a jej ozdobione metaliczną biżuterią zęby kryją zapewne ubytki z czasów, gdy grasowała głodując i kąsała bez wprawy. Cyborg, albo wampir. Może usiłuje zapamiętać datę przeglądu technicznego, może tapla się w marzeniach o ciepłej krwi kogoś ze współpasażerów. Paru solidnie obudowanych ciałem panów, którzy powinni dysponować rumianą cerą także jest trupiobladych. A wszyscy ubrani na czarno i szaro. Nieliczni odmieńcy (jak wielkopierśna pomarańczka) stanowią malutkie oazy koloru na tym bezdusznym tle. Zapominam o staruszce, a kiedy zerkam na jej pomarszczone oblicze odnoszę wrażenie, że przekierowała swój głód gdzie indziej.


    Rozglądam się bezskutecznie. Nie wiem, kogo zaatakowała wespół z medytującą metalicznie młodą wampirzycą. Dopiero nagły ruch, walka, wyjaśnia mi wszystko. W sąsiednim wagonie, którego fragment widzę poprzez szklane drzwi siedzi kobieta w zielonym swetrze i takiej kurtce. Pikowanej, co sprawia wrażenie, jakby zasnęła na materacu, a prąd porwał ją daleko od brzegu. Na głowę ma naciągniętą wełnianą czapkę w głębokiej zieleni, zakrywającą jej oczy aż po dziurki nosa. Skóra tej pani rozgrzała się, zmierzając barwą w stronę buraczka ćwikłowego. Jej zaciśnięte usta bezgłośnie żebrzą o pomoc. A może klnie tylko opierając się zmasowanemu atakowi podstępnych? Nie potrafię zgadnąć, czy ma szansę, czy wytrzyma napór pozornie śpiących. Jej głowa szuka ucieczki, jak schwytana w pajęczynę mucha. Dłonie, jak młode zaskrońce biegają wzdłuż ciała. Szukają żeru. Wypatrują wroga, by go zdławić. Biedna. Współczuję jej już jawnie i gniew mnie zwielokratnia. Nie mogę tak siedzieć i nic nie robić.


    - Wstanę i ją obudzę – pomyślałem zuchwale – Starucha odpuściła mi, kiedy nie zamknąłem oczu poganiany jej złowieszczą mantrą. Pójdę do niej i położę jej rękę na ramieniu, choćbym miał się o to ramię poparzyć.


    Jak każdy tchórz, czułem już ból poparzonych dłoni, ale poderwałem się z fotela, zmierzając w stronę zielonej dziewczyny. To przecież kilka kroków zaledwie. Wampirzyca z metalowym uśmiechem podstawia mi nogę, wciąż udając głęboki sen. Tracę równowagę i twarzą spływam po szkle drzwi, które czyste już nie będą przynajmniej do końca podróży. Jakiś rumiany kark patrzy na mnie pogardliwie, inny gapi się bez pogardy - pobierał chyba nauki Buddy (choć poprzestał zapewne na wyhodowaniu solidnego brzuszyska, hodowlę rozumu pomijając, jako zbyt skomplikowaną), więc pozwala mi się rozmazać na szybie i doświadczyć do końca. Trzepocząc rękami jak ranny ptak, trafiam na guzik otwierający drzwi i wpadam wprost pod nogi zielonej pani. Przypadkiem opieram się dłonią o jej kolano – jeśli parzy, to ręka jest doskonałym przewodnikiem, bo ciepło czuję jedynie na twarzy. Czarni także wykryli ruch. Syczą wściekli. Marszczą zrośnięte brwi. Najwyraźniej we śnie łatwiej im przejąć kontrolę nad kolorowymi, a moja niezgrabność chyba popsuła im szyki.


    - Rzucą się na mnie, kiedy ostrzegę zielone dziewczę?


    Dziewczyna z trudem łapie powietrze, jakby wynurzyła się po wycieczce na bardzo głębokie dno i otwiera oczy. Spazm. Potem drugi. Wreszcie cała seria oddechów przywracających równowagę. Zdążyłem! Jest uratowana. Czarni sapią także, ale o wdzięczności mowy być nie może. Zielona ciągle nie orientuje się o co chodzi, a ja gramolę się z kolan, dumny z siebie.


    - Przepraszam – znienacka słyszę nad uchem – To moje miejsce.


    Szczęśliwie odwracam głowę powoli, dzięki czemu nie ląduję nosem w pomarańczowym biuście. Nie mam pojęcia, co się mówi w takiej chwili, szczególnie, że opuszcza mnie świadomość i staję się bezradnym osiołkiem medytującym pomiędzy zielonymi kolanami i dorodnymi mandarynkami. Ratuje mnie beznamiętny głos kierownika pociągu.


    - Zbliżamy się do stacji Częstochowa Stradom, pasażerów wysiadających…


    - Wysiadać? Na kolanach? Ostatecznie, to Częstochowa, więc chyba są przyzwyczajeni do widoku pątników.

13 komentarzy:

  1. Ostatnio sporo jeżdżę pociągami, choć raczej wieczorem, ale i moje wyjazdy na studia mi przypomniałeś, bo o nieludzkiej porze porannej startowałam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i coś się działo?

      Usuń
    2. Wtedy byłam zbyt śpiąca, by oddawać się obserwacjom, poniedziałki o świcie nie sprzyjają rozmyślaniom w pociągu... za to współcześnie, nie powiem, wiele się dzieje.

      Usuń
    3. sprzyjają. trudniej trochę otwiera się oczy, jednak życie się dzieje. choćby w ukryciu.

      Usuń
  2. Jakie piękne, bogate spostrzeżenia kolorystyczne! Oazy barw na tle czerni muszą błyszczeć soczystością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wszędzie promowana jest czerń i szarość, a kolory są nie do przyjęcia - nowoczesne wnętrza i ubrania, kolor mebli, czy czego zapragniesz.

      Usuń
    2. Absolutnie nie do przyjęcia! Nienawidzę czerni, brązu, fioletu i szarości. Błeee...

      Usuń
    3. i stąd niebieskie włosy?

      Usuń
    4. Tak! Niebieski to mój ulubiony kolor. Ale nie gardzę też żółtym, pomarańczowym, fuksjowym...

      Usuń
    5. ...i oczojebliwą zielenią.

      Usuń
    6. hmmm... nie chcę być zgwałcony prosto w oczy. nawet zielenią. nie da się delikatniej?

      Usuń
    7. No to może zieleń "pistacjowa"?

      Usuń
    8. trudno - wolę geograficznie bliższe skojarzenia - np zieleń butelkowa, spotykana niemal co dzień.

      Usuń