czwartek, 17 listopada 2022

Świt.

 

 

Król Leon łagodnym spojrzeniem otulał ziarenko grochu. Miał mnóstwo czasu na zgłębienie zagadki, kto i w jakim celu wetknął je pod materac w królewskiej salonce. Noc minęła nadaremnie z powodu tego aktu sabotażu, jednak król wiedział, że wyładunek taboru pozwoli mu należycie wypocząć. Powozy i bojowe słonie, konie i nawykłe do wysokogórskich wspinaczek karawany mułów, magazyny żywności, sejfy, manufaktury, zamtuzy, dwa szwadrony lekkiej kawalerii i jedna bateria ciężkiej artylerii. Król podróżował z należytym rozmachem i godził się niechętnie na rozstanie z przyzwyczajeniami pałacowymi.

 

Prezes Korporacji brał przykład z majestatu i podróżował z podobną estymą względem własnych nawyków. Nim zgasły trupio-fioletowe cienie nocy pociąg dojechał do pętli Na Krańcu i elegancko zawrócił, by tu zaczekać na Święto Przemienienia, albo na szczęśliwy powrót wyprawy zwiadowczej. Maszynista w służbowym sejfie lokomotywy miał specjalne instrukcje dotyczące czasu dopuszczalnego postoju i oczekiwania na powrót Wielkiego. I nie zamierzał pozwolić zimie przyłapać się gdzieś z dala od łagodnej cywilizacji.

 

Kończył się właśnie rok nieparzysty, zajmujący w kalendarzu zdecydowanie mniej miejsca niż jego zmiennik na rok parzysty. Wszystko z powodu tego, że dni w roku nieparzystym występowały w liczbie pojedynczej, a w latach parzystych, w podwójnej. Nikt już nie pamiętał, czy ów ekstrawagancki pomysł pochodził od Bezwzględnej Konieczności, czy od kaprysu Czasu. A może smoki to wymyśliły?

 

Autor postanowił wtrącić się właśnie tutaj, aby dopowiedzieć nieco pikantnych detali o początkach Wszechkosmosu. Smoki były starsze od Czasu. Istniały zanim pojawił się Czas, a z tego faktu wynikało niezbicie, że nie umiały dorastać, a tym bardziej nie mogły się starzeć. Po prostu – były. Powołała je do życia jedyna istota zdolna do tak heroicznych czynów – Bezwzględna Konieczność. Jednak i ona cierpiała na wstydliwą przypadłość zależną od pewnego siebie Czasu. Gdyby wiedziała na co się narazi – na pewno pochyliłaby się dokładniej nad powołaniem Czasu do życia. A tak? Konieczność ZAPOMNIAŁA po co stworzyła smoki, bo to było strrrrasznie dawno temu. I choć w obrębie nieistniejącego „wcześniej” przedwieczne smoki swobodnie baraszkowały po zakamarkach wszechkosmosu, radując Bezwzględną Konieczność i beztrosko merdając ogonkami, to po pojawieniu się Czasu – wszystko zbzikowało i zaczęło się toczyć torem wyznaczonym przez nieubłaganego żandarma. Historia z oczywistych powodów nie mogła pamiętać nic starszego od Czasu, więc wiedza o zdarzeniach sprzed pierwszej pary „tik-tak” – pochodzić mogła jedynie od smoków, Bezwzględnej Konieczności i Autora.

 

- Autor absolutnie nie zgadza się zdradzić z pochodzeniem wiedzy tajemnej. Proszę molestować Bezwzględną Konieczność, jeśli ktokolwiek jest aż tak nierozsądnym Czytelnikiem. [przyp. aut.]

 

Wracając do Króla Leona, który w trakcie dywagacji podjął się wysiłku fizycznego i uniósł ziarnko, chowając w kieszonkę piżamy.

 

- Będę udawał, że nie zauważyłem – wygłosił komunikat w kierunku lustra, a ono odpowiedziało raczej paskudnym uśmiechem nieogolonej gęby – a jeśli sabotażysta zechce eskalować i następnej nocy podrzucić mi do łóżka granat, albo pestkę śliwki, schwytam gagatka za jego drzewo genealogiczne i ostatecznie pozbawię skłonności do rozmnażania!

 

Bezwzględna Konieczność patrzyła z uznaniem. Uwielbiała skuteczne rozwiązania i zdecydowane stanowiska.

 

- Zuch! – szepnęła – widać, że portki nosi nie od parady.

 

Snu Prezesa nie niepokoiły żadne warzywa i dopiero ryk bojowego słonia skłonił go do uniesienia powieki. Jednej. Nie było potrzeby marnotrawić dóbr i otwierać aż dwóch, żeby rozpoznać sytuację i podjąć działania adekwatne do okoliczności.

 

- Tak! Wyprawa wkroczyła właśnie w fazę realizacji. Znaczy w tę jej część, w której zwyczajowo działo się więcej, niż dało się przewidzieć i zaczynały działać podstępne Prawa Murphy’ego. Czyli można jeszcze swobodnie poleniuchować – pomyślał i pochwalił się za oszczędne rozpoznanie terenu i otwarcie tylko jednej powieki. Pozostało czekać na pierwszą z niespodzianek, a do każdej z nich lepiej podchodzić wyspanym, najedzonym i przenigdy pierwszym.

 

Ono usiłowało właśnie opracować modlitwę do Świętej Izydy o opiekę nad powłoką cielesną i szczęśliwe ukończenie zaocznego kursu kamieniarza, który rozpocznie jutro w dzielnicy rzemieślników. Wniósł zadatek, więc z listy studentów go nie skreślą na pewno. O zaoczność nie musi się już martwić. Ma ją zagwarantowaną poprzez udział w wyprawie. Kurs poezji zakończył rok temu, również eksternistycznie i nieco zapomniał już zasad obowiązujących twórcę, aby dzieło nie wymknęło się spod żelaznej reguły sztuki. Nie każdy zbiór słów był poezją. Nie każda poezja modlitwą. Nie każda modlitwa mieściła się w słowach. Ono nie mieścił się w dworskim orszaku. Już nie. I samo to było warte modlitwy o poranku. Ostatecznie poprzestał na kiwnięciu głową i machnięciu ręką. Ale, gdy już machnął, zrobiło mu się wstyd. Poza tym bał się, że zaniedbane bóstwo skarci go za lekceważenie, więc czym prędzej uczynił znak żeglarzy i obejrzał się przez ramię. Przypadek sprawił, że nie stało tam żadne wściekłe bóstwo – więc musiał to być dobry dzień dla Ono. Bezwzględna Konieczność tylko uniosła brew. Czyżby znacząco?

 

Antoś machinalnie polerował rękojeść znicza. Znicz, to jednak COŚ INNEGO niż zapalarka lamp gazowych. Żeby być w pełni profesjonalnym dźwigaczem znicza, musiał nauczyć się go na pamięć. Każdym zmysłem osobno i wszystkimi naraz. Dlatego, zanim otworzył oczy, przesunął dłonią po rękojeści wykrywając przynajmniej dwie drobniuteńkie skazy mniej więcej w połowie styliska. Zerwał się raptownie, zaburzając spokój kapci czekających cierpliwie jak krokodyle, aby połknąć dorodne stopy Antoniego.

 

- Masz ci los! – sapnął wystraszony – A niech mnie! O rany… Skażą mnie na ognie piekielne. Albo smokom na obiad rzucą. Zniszczony znicz nie udźwignie ciężaru świętego płomienia. I cała wyprawa pójdzie na marne…

 

Zenon w tym czasie jeszcze stroił kuszę, sprawdzając kciukiem dźwięk naprężonej cięciwy. Wysokie C było wyraźnie zawstydzone tym, czego od kuszy wymagał wirtuoz i pokornie usunęło się w cień. Zenon uśmiechał się – jeśli grymas na jego twarzy ktokolwiek odważyłby się tak zdefiniować. Lepiej tego nie robić stojąc przed nastrojoną jak brzytwa kuszą.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz