niedziela, 27 listopada 2022

W szponach miłości.

 

Mgła kłębiła się, rozpełzając po wszystkich kątach i ścierała ostre krawędzie z architektury, gdzie tylko się dało. Nawet tak ubogiej, jak chylące się ku ziemi stodoły i płoty wykoślawione od wieloletniej eksploatacji. Jolanta oczywiście wiedziała, że do wsi dotarła królewska wysłanniczka i odpoczywa po trudach podróży pod „Trzecim Zębem” – ilekroć wymawiała tę nazwę zgrzytała wszystkimi zębami na ludzkie lenistwo. Mogliby w końcu wymyślić liczbę większa od dwa i niechby nawet brzmiało to jak darcie starego prześcieradła na zardzewiałym gwoździu.

 

-Trzyyyy…. – zaśmiała się do siebie, idąc w stronę wsi wzdłuż płotu, który bardziej BYŁ, niż STRZEGŁ – Tak! Tszszszszyyyy! Doskonałe imię dla liczby większej od dwa. Aż trzeszczy w szwach od tajemniczej pojemności!

 

Gumiaki miarowo mlaskały w rzadkim błocie gościńca, zachęcając do ćwiczenia wymowy nowego słowa, a Konieczność gdzieś ponad marginesem opowieści uniosła leciutko brew, nie zakłócając spokoju narracji.

 

- Tszszsztery… Czczcztery – przednia zabawa takie wymyślanie. Jolanta cieszyła się jak dziecko z psoty – Trzeszczące nazwy powinny dawno powyrywać gwoździe z płotu, a sam płot położyć na wieczny sen w koronie (w tym Półświecie są umysły zaniepokojone, ilekroć słyszą to słowo w nieswoich ustach.) z polnych chwastów.

 

Kopnęła na próbę, a płot posłusznie się położył na ziemi. Nie cały, jednak wystarczający kawałek, żeby wieszczka roześmiała się w głos.

 

- Pięć! Pięć, pięć! – udawała że nabija nowe gwoździe wprost od kowala przyniesione.

 

Zaróżowiona od ćwiczeń fizycznych zbliżała się do zabudowań Jędruskowej. Jędrzej oczywiście osiadł już był w karczmie, jak plantacja korali na mieliźnie, pozwalając dzieciarni na swobodny rozwój umysłowy i fizyczny przy robocie, jaką akurat zleciła im matka i każdego dnia sprawdzał, czy się zanadto nie obijali. Akurat pora przyszła na kartofle i pełne kosze wędrowały na dziecięcych grzbietach z pól na pryzmę za chałupą pod czujnym okiem matki. Jola na wszelki wypadek na palcach zaznaczyła wymyślone w drodze nowe nazwy, żeby się nie zapodziały w jej przepastnej pamięci, bo zbyt pięknie brzmiały, żeby zmarnować odkrycie.

 

- Policzę Łucji! Ona to dopiero potrafi się śmiać! Tszszszy! Czczcztery! Pięć! – odginała kolejne palce zaśmiewając się do łez - I wreszcie Trzy Zęby zaczną wyglądać przyzwoicie, jak szczerbate pisklęta zmieniające właśnie garnitur zębów na te dorosłe.

 

Józef Kuternoga, po kilku próbnych testach męskości, przekonał się, że bez codziennego wianuszka piany uczepionego wąsów dysponuje czymś więcej niż chucią, a Kasia tak ochoczo eksploatuje zaniedbane dotąd poletko dziewictwa, że każdego dnia (i nocy) wytrwale ćwiczą śpiew, od którego sowom w głowach się kręci, a sąsiadki mężom wkładają do uszu watę z woskiem, żeby nie powariowali od samego słuchania. Karczma musiała pójść na kompromis i nauczyć się funkcjonować pod nieobecność gospodyni, która wpadała jak po ogień, sprawdzała, wydawała dyspozycje i podciągając kieckę wracała biegiem w pielesze, nim pościel pod nią ostygła.

 

Izyda uśmiechała się pobłażliwie i odpoczywała po trudach podróży, nie angażując gospodyni bardziej niż trzeba, aby wypić herbatkę ziołową pomiędzy jednym, a drugim spazmem pierwszej (wcale nie nieśmiałej) miłości. Przeczekując burzliwe porywy uczuć Iza zastanawiała się, ile czasu trwać może pierwsza miłość i kiedy gospodyni przejdzie do etapu drugiego, dla zaawansowanych i już nie tak zaborczego.

 

- Eeech! I tak w Stolicy nikt na mnie nie czeka, a te tchórzliwe łapserdaki zapewne wymyśliły dla mnie przyszłość tak paskudną, że gdybym ją znała, włos na pupie zjeżyłby mi się trwale. Mogę przeczekać gorączkowe uczucia i cieszyć się świeżym powietrzem wsi.

 

Zły czas wybrała na podobne oświadczenia, bo jeszcze myśl nie wytrzepotała się z gąszczu jaśminów, bzów i róż pnących się w ogrodzie, kiedy spoza sztachet dobiegł Izę gwizd.

 

- Stoliczna? – Głos był dźwięczny i najwyraźniej pełen radości życia.

 

- A kto pyta? – nieufność, to podstawa przetrwania w Mieście, pomyślała Iza, chyba sprawdzi się także na wsi.

 

- Jola jestem. Za wsią mieszkam. Pod lasem.

 

- To skąd wiesz, że ze Stolicy przyszłam?

 

- Nie sądzisz, że nawet plotce potrzebne są nogi? Albo choć usta? Inaczej nigdy nie dotarłaby gdzie trzeba.

 

- Czyli to twoja sprawka – mruknęła Iza – No dobra. Jestem Iza. Z Domu Filozofów. Znaczy…

 

- To też wiem – Jola bezceremonialnie przełaziła przez płot nie bacząc, że kiecka zaczepia o sztachety, sterane jak wszystkie we wsi – Tam już jesteś świętą. A tak dokładniej, to strawioną przez pewne krwiożercze istoty i przerobiona na… (wybacz mi nieokrzesanie wieśniaczki) na gumno.

 

Iza parsknęła śmiechem, a Jola zawtórowała, tym razem śmiejąc się jak kruk na widok bezpańskiej padliny.

 

- Skoro jestem martwa, najwyższa pora wrócić do pełnego imienia. Izyda – wyciągnęła rękę, bo wieszczka właśnie przedarła się przez szpalery kalafiorów, brukselki i innych rzeczy, na które roślinożercy patrzyli śliniąc się nad miarę. Znaczy - patrzyliby, gdyby nie bali się kontrofensywy Katarzyny. Co bardziej zuchwali roślinożercy wprost po szturmie na ogródek Kasi stawali się znaczącą pozycją w karczemnym menu.

 

- Trzymaj – zamiast podać rękę, Jola podała jej worek pełen słoików – Przyda się Kaśce, jak już wyplącze się z prześcieradeł.

 

Bezpośredniość Joli najwyraźniej zachwyciła Izydę, bo zaniosła worek do kuchni i wróciła z dwoma kubkami czegoś parującego.

 

- Mam nadzieję, że potrafisz być powściągliwa w słowach i nie mielesz ozorem na prawo i lewo? Bo pogadać chciałam, jak kobieta z kobietą.

 

- ? A widzisz wokół jakieś zacne grono do gawędy? Sama tu siedzę i czekam, aż gospodarze skończą ćwierkać.

 

- Z Kaśką też chcę pogadać. Poczekamy razem. Masz więcej tej herbaty? To może potrwać więcej niż chwilę.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz