niedziela, 28 stycznia 2024

Posłaniec.

 

    Najpierw była debata. Wiadomo – starcy, zanim ruszą swoje zwiotczałe tyłki, najpierw muszą pomarudzić. Podłubać w nosach, przeczesać dłonią pełną plam wątrobowych rzedniejącą łysinę, czy szczecinę, poskrobać się po rozporkach (przy okazji sprawdzając, czy zapięty i czy sucho w kroku). Opcje i kontrargumenty mnożą cynicznie, a gdyby nie natarczywość sprzątaczek wyganiających to stetryczałe stado, to pewnie pogrążyliby się w dywagacjach na drobną nieskończoność trwającą z grubsza tyle, ile trzeba, żeby najmniej krewkiego z nich przenieść na OIOM nie nadwyrężając mięśni zgromadzonych na debacie.


    Wylosowali, jeśli mogę sobie pozwolić na szczyptę sarkazmu, mnie. Oczywiście. Najmłodszy. Takiemu zawsze wiatr piachem po oczach sypnie. Najmłodszy, nie znaczy jednak młody. Jako jednostka skażona wszechobecnym cynizmem, jeśli nie wiedziałem, to przeczuwałem, że zaszczyt może być iluzoryczny, a ryzyko rośnie odwrotnie proporcjonalnie do IQ ryzykanta. Czyli mnie. Wiedziałem, że te hieny nie pozwolą mi uniknąć zaszczytu, ale spróbować musiałem. Ma się ten szczątkowy instynkt samozachowawczy.


    - Czy to nie powinien być ktoś rozsądniejszy? Bardziej wyrobiony politycznie i gładszy w obyczajach? - zagaiłem niewinnie, trzepocząc rzadkimi rzęsami w rozmiarze niegodnym żadnej miary.


    - Nie! - skarcił mnie głosem senior wśród seniorów – Zrozum chłopcze, że to właśnie obycie i przewidywanie sprawiło, że będziesz reprezentował nasze grono. Jak skrewisz, to ktoś rozsądniejszy i bardziej obyty pójdzie i będzie łagodził. Znaczy… Nie tobie łagodził, bo ty dostaniesz raczej ostrego kopa, wielce rozwojowego i dotkliwego mam nadzieję. Ów rozsądniejszy załagodzi kataklizm. Przynajmniej będzie usiłował, bo wybraniec pod wpływem kopa gotów utracić zdolność do jakiegokolwiek działania poza agonią. Nie możemy ryzykować, że utracimy quorum. Dlatego dalsza dyskusja mija się z celem. Wybór został dokonany.


    Przepadło. Wyasygnowali nawet jakiś grosz reprezentacyjny, a skarbnik wręczając skrupulatnie przeliczoną poślinionymi paluchami kwotę nakazał przynieść kwity, pod rygorem pociągnięcia mnie za odpowiedzialność, szykaną na rachunku bankowym i anatemą towarzyską w obecnym kręgu. Poszedłem. Na modny garnitur nie miałem co liczyć – hojność była cnotą mile widzianą u innych, jednakże ze strony Zgromadzenia absolutnie mi takowa nie groziła. Pozostało wynająć na godziny. Poszedłem do wypożyczalni przymierzyć i zabukować (żeby nie płacić za zbędne nadgodziny – nadgodziny przed faktem?). Wymyśliłem, że przybędę wieczorową porą i dopiero wtedy przebiorę się, a zegar zacznie odliczać czas najmu. Chytrze, jak na młodziaka. Młodziaka pośród seniorów. Czymże moje skromne sześć krzyżyków, w obliczu peseli, przed którymi drżał ZUS, US i młody proboszcz parafii nierozsądnie rozłożonej nieopodal Zgromadzenia.


    Salonowe golenie i strzyżenie nadszarpnęłoby budżet niemal śmiertelnie, więc poprzestałem na zabiegach domowych, marnotrawiąc czas na ablucje, choć do planowej kąpieli miałem jeszcze najmarniej trzy doby. O żadnych manicurach mowy być oczywiście nie mogło. Wystarczającym stresem było szukanie skarpet w miarę do pary i w miarę całych. Niestety. Zadanie okazało się nieprzyzwoicie trudne. Cóż. Wzorem medialnych trefnisiów postanowiłem ekstrawagancko zrezygnować ze skarpet, choć jakaś nieskromna myśl szczypała pośladki mojej podświadomości – brak skarpet jest sugestią kolejnych braków garderobianych! Naskórek garnituru, koszulę i buty można będzie na mnie dostrzec gołym okiem, a to, co gołe wymagałoby już oka uzbrojonego w szperacz, albo w domysły.


    A propos! Mój przeciwnik płci niewątpliwie piękniejszej, bogatszej i młodszej, zapewne sam był bronią zaczepno-obronną. Kursy krav magi u najzacniejszych z jogginów, pogłębione studia nad haitańską sztuką rzucania klątw i uroków, plus prozaiczny gaz pieprzowy, na wypadek, gdyby zupa była nieodpowiednio przyprawiona, to absolutne „must have” Jednostki, którą nasze Zgromadzenie zamierzało oszołomić ofertą współpracy bynajmniej nie wirtualnej, a bezwstydnie cielesnej.


    Czas nieuchronnie dryfował w stronę pierwszego punktu harmonogramu – powitanie i przetransportowanie Gościa z punktu A (hala przylotów) do punktu B (apartament na dachu hotelu z prywatnym basenem, yakuzą, czy czymś innym, również w orientalnym stylu, oraz bezpruderyjnym boyem hotelowym na użytek wewnętrzny). Harmonogram uwzględniał, że Jednostka po trudach lotu zechce się aklimatyzować powyżej dna basenu, relaksować z/bez yakuzy, czy zgoła przespać z/bez boya, nim zaszczyci naszego przedstawiciela własną doskonałością. Czekanie w klimatyzowanym holu wydawało się być nieuciążliwe w porównaniu z resztą harmonogramu. Obiad (względnie kolacja – bufor czasu do dyspozycji Istoty musiał być płynny, jak dojrzałe rozwolnienie), opera, nocne promenady po bulwarach, wstępne negocjacje przy koniaczku i cygarku (bądź przygotowany na czystą i papieroska grubości włosa), wreszcie odholowanie Istoty do pokoju/łóżka/gdzieś (improwizuj/organizuj/nie zbłaźnij się!) jako zamknięcie wigilii Istotnego Objawienia na forum naszej prześwietnej Organizacji.


    Szukając katharsis zgodnie z zaleceniami Zgromadzenia dowlokłem się na lotnisko przebrany za kelnera z lokalu o liczbie gwiazdek zbliżonej do drogi mlecznej – garnitur, muszka, trochę detali mających podkreślić mój cywilizowany stosunek do świata, oraz garść powitalnych roślin (podawać Istocie kolorem do góry, ciernie dyskretnie ściskając w dłoni.) Przed wyjściem otoczyłem fizjonomię aromatem wody kolońskiej, na wszelki wypadek potrajając standardowe ilości. Aureola nie była może większą, ale na pewno mocniej skoncentrowana na mnie i nie dopuszczająca w okolice uszu much i innych ulotnych drobiazgów interesujących się płynami układu krążenia.


    Wypatrując Istoty stać musiałem na palcach, jak czyniła większość czekających na jakieś inne istoty, szczególnie w momentach, gdy korytarz wypluwał kolejne rzesze zmaltretowanych turystów, bizneswomenów, sportowców i tych, którzy już dawno zapomnieli w jakim celu przybyli właśnie tu. Nic. Korytarz wyrzygał już trzy dorodne ławice, a Istota nie pojawiła się na firmamencie, w zasięgu moich ubogich teleskopów minus dwie dioptrie z małym okładem. Obok mnie wspinała się na palce jakaś smarkula w pepegach poprzydeptywanych wielokrotnie, w uświnionych niebosko dżinsach-ogrodniczkach i z piegami w pełni odzwierciedlającymi aktualny horoskop zodiakalny. Miałem już zbesztać onę furię małoletnią, rozczochraną i uśmiechniętą zgoła bezczelnie, kiedy pociągnęła mnie za rękaw.


    - Czekasz na kogoś? - zapytała przekrzywiając głowę – Może ci pomóc? Jak chcesz, to wdrapię się tobie na barana i ponad tłumem będę patrzyła. Mam lepsze oczy od twoich. Ty tylko mi powiedz, kto to ma być, a ja go znajdę. Chcesz?


    - Nie – burknąłem, choć logika propozycji była bezapelacyjnie doskonała – Czekam na Istotę i nie wiem, jak wygląda. Ale zapewne poznam, gdy tylko się pojawi.


    - Czyżby? - gdyby nie ograniczenie uszami, jej uśmiech sięgnąłby najmarniej skroni. - Miło słyszeć. Taki zdecydowany i samodzielny… A Istota ma jakieś imię? Ty masz?


    - Mam – już zbesztać tę małpę, czy jeszcze poczekać? - A tobie mamusia odmówiła?


    - Och! I jaki groźny – udawała, że się rumieni i kręciła bioderkami na boki niczym kuter w szkwale – To dobrze. Istota na pewno lubi takich zdeterminowanych mężczyzn.


    - A skąd możesz wiedzieć, co lubi Istota moja panno?!


    - I od tego trzeba było zacząć! - zadowolona była z siebie, jakby w totka wygrała trzy razy z rzędu – Ty na pewno wiesz, co lubisz. Ja również. Więc może już nie czekajmy dłużej, bo to gotowe nam się znudzić. Idziesz?


2 komentarze: