- Siedź tu - przywiązałem cień do jakiejś odstającej obejmy mającej trzymać rynnę. którą ktoś chyba ukradł.
Cień milczał ponuro, ale gadatliwy nie bywał nigdy. Wyglądał trochę jak zbity pies i żal mi się go zrobiło. Ale nie mógł iść ze mną. Musiał zostać i być na tyle blisko, bym mógł wrócić. Tłumaczyłem mu wcześniej, ale choć kiwał głową, że wie i rozumie, to nadal czepiał się ręki i nie chciał mnie puścić. Zupełnie jak kobieta, gdy facet spakuje rzeczy do pracy, tak niebezpiecznej, że nigdy nie wiadomo, czy wróci. Może mój cień był właśnie taką kobietą? Patrzył pod nogi i nie miał śmiałości zerknąć mi w twarz. Bał się, że zacznie płakać - tu na chodniku, pośród miasta, które miękkość i delikatność niszczy dla samej satysfakcji oglądania upadku.
Tu każdy jest twardy. Bardziej niż musi. W grupie staje się już diamentem. Narzędziem zaczepnym, wybuchowym i toksycznym. Bez względu na płeć każdy stawał się tu granatem, pistoletem, albo przynajmniej kastetem, którym wybijał światu myśl, że jest słaby, że można go stłamsić i wziąć pod but. Poklepałem cień po plecach, udając, że ja również mam tutejszą odwagę i pogardę dla bólu towarzyszącego egzekwowaniu szacunku.
Wiatr wypłukał z bramy przechodniej smród moczu hodowanego na tanim winie i jeszcze tańszym piwie. Kwaśny tak, że krystalizował się na odpadającym tynku żółto-brązowymi plamami uwalniając je z objęć czarnego kwiatu grzybów pleśniowych. Musiałem wejść w tę bramę. Wewnątrz, gdzieś za węgłem, na fundamencie rozebranych komórek na opał siedziało stado tubylców. Rechotali pośród przechwałek i niezgrabnych ciosów dłońmi zawstydzonych regularnie dziewcząt. Gdzieś tam stał mój samochód. Chyba stał. Nie zamierzałem nim nigdzie jechać. Chciałem tylko, żeby stał i był kompletny. Żebym nie wyglądał przez okno , czy wciąż ma lusterka i koła. Dlatego musiałem tam wejść i zostać na tyle dług, żeby zdążyli mnie zapamiętać. W reklamówce niosłem litr wódki i jakiś napój pomarańczowy - z tych podlejszych - żeby nie stwarzać wrażenia, że się wywyższam.
Cień? On musiał tu zostać, żebym wrócił. Ostatnia deska ratunku, wzór, do którego będę usiłował dorównać, forma pamiętająca mój kształt. Skomlał trochę, ale nie mógł iść ze mną. Gdyby poszedł, stoczyłbym się niechybnie. Zapatrzyłbym się weń i ułożył na nim na noc ciemną i zbyt długą, aby donieść oddech, aż do rana. Nie. Musiał zostać jak kotwica, żebym mógł wycisnąć się ostatkiem sił. Rozumiał. Widziałem to. Ale bał się bardziej ode mnie. To tylko parę godzin. Wytrzyma. W końcu musi tylko poczekać. To ja miałem przełykać zawartość flaszki pośród rubasznych kuksańców.
- Te! Koleś! Idziesz? - Usłyszałem i poczułem soczyste klepnięcie w plecy. Popatrzyłem na cień, westchnąłem i zanurzyłem się w smród bramy.
Wiatr potrafi przegnać wszelkie brudy, a to wszystko zależy od jego siły... poniekąd. Wiesz, że nigdy nie przyglądałam się swojemu cieniowi? Ald pewnie jest tak jak piszesz.
OdpowiedzUsuń