-
Stachu, mam kłopot, bo mi Jolka w starych szpargałach znalazła
jakiś list chyba, sama przeczytać nie umie, a ja z tym sobie też
nie poradzę, bo to nie po naszemu chyba, a pod spodem podpis
pradziadka, znaczy taki wielokrotny pradziadek, wiesz, że tych pra,
to trzeba byłoby trochę dołożyć… No i pomyślałem, że ty
więcej po miastach bywałeś, jakieś tam języki znasz i masz tego
interneta, to może poradzisz coś z tym listem, żeby go
potłumaczyć. Widzisz? Na górze ma datę, że niby 1624 rok, to
pismo… stare i kruche, a Jolka w zapiskach po prababce znalazła i
teraz nic tylko tłumacz i tłumacz… a ja nie wiem, czy to
staroczeski, czy staroniemiecki nawet… jakby gotyk, to może
niemiecki, poradzisz co?
Wziął
Stachu ów list, bo na studiach niemieckiego go uczyli nawet i parę
osób zna, to pewnie poradzi na kłopot. A papier taki brązowy już
bardzo, aż się kruszy, kiedy go za mocno nagiąć. I pismo takie
fikuśne, ozdobne i zawijasów w nim pełno, jakby zamiast pisane, to
malowane było. Pewnie piórem jakim gęsim, czy czymś takim. No
ciekawe bardzo, bo nie sądziłem, ze pra-wielokrotny-dziadek pisać
umiał, bo to sztuka chyba po zakonach znana tylko była. Ale podpis
jest. Nazwisko się zgadza, a imię, jakby moje nawet, bo to też
rodzinna tradycja, że pierworodnego Józkiem zwą od tak dawna, że
nikt nawet nie pamięta już dlaczego. Ale jest tak w rodzinie i ja
też Józkiem zostałem, bom pierwszy. Jolka, żeby jakoś ciekawość
poskromić, to się w te rodzinne kroniki i drzewka rodowe wgryzała
znowu, żeby doszukać, co kto o pra-wielokrotnym napisali i może co
znajdzie, a Stachu, jak papier wziął, tak zniknął i tydzień już
go nie widać. Pewnie ciężko idzie albo czasu zabrakło. Trudna
sprawa. Jolka wygrzebała, ze był taki Józio, co się zapodział
rodzinie i nikt nie wie, gdzie pochowali nieboraka, bo wziął i
znikł nagle i bezpowrotnie. Słowa nie powiedział, na drogę nic
nie pakował, tylko pstryk – rano był, a na obiad już ani śladu.
I ponoć wieś cała szukała po lasach, z psami łazili i wołali, a
kiedy na odpusty jakie, albo wędrowcy w te okolice szli, to
wszystkich pytali i nic. Jak kamień w wodę. Daty się niby
zgadzają, więc może to ten, co to tak znienacka poszedł gdzie w
świat, albo jaki szatan go za kołnierz ucapił i zabrał jak swego,
że nawet się pożegnać z rodzinką nie zdążył. Tylko go
zapisali w kościelne kroniki, a potem jak się zaczęły dziewczyny
bawić w odkurzanie historyczne, to i która przepisała historyjkę
do takiego rodzinnego pamiętniczka, a Jolka, to już całkiem
rozpisała wszystko, że tylko Adama i Ewy na drzewie nie widać.
Nawet to ładnie wygląda i wszystkich kuzynów się znaleźć tam
da, choć to głupio troszeczkę starszych ludzi na drzewie szukać –
jak jakiego łapserdaka, czy wsiowego półgłówka małoletniego. I
tak przeczekaliśmy jeszcze z tydzień, aż przyczłapał Stachu z
Kryśką i z tym listem potłumaczonym, tośmy z Joleczką czym
prędzej do stołu podali i butelczynę, a on niech tłumaczy. Po
kieliszeczku na dobre czytanie i jazda.
-
Wiecie – trochę niepewnie zaczął gadać – bo to jakieś dziwne
troszeczkę i trzy razy tłumaczyć musiałem i łaziłem po jakich
doktorach i do muzeum nawet zaszedłem, czy mi się literki we łbie
nie mieszają, ale – nie poradzę- jak napisał, tak tłumaczyłem.
Że dziwny tekst, to chyba u was rodzinne, bo same takie niezwykłości
się przytrafiają, że już ja też myślę sobie – ma tak być,
bo u Józka, to z podkowy zupę ugotują i smaczna będzie- lepiej
nie pytać i nie dziwować się. No i tak. To faktycznie jakiś
niemiecki jest, chociaż tu Czesi przecie urzędowali w tamtych
czasach. Ale może jakiego zakonnika w podróży przydybał, i ten mu
spisał, co chłop chciał. Pewnie słono zapłacił, bo to jak
dzieło sztuki jest i nawet w muzeum to kupić chcieli, żeby im na
wystawę, albo co, ale się wypiąłem i więcej już tam nie
polazłem. Pewnie Jolka będzie rodzinne pamiątki zbierać, to na co
wam szum, że takie cudowne pisemko macie, a treść, to już rany
boskie. Wolicie sami poczytać, czy mam opowiadać? Wydrukowałem, bo
na komputerze pisane i każdemu dać mogę, żeby na jeden raz
poczytać.
- Najpierw mów – zdecydowałem szybko – poczytamy dokładnie
potem, a teraz tak z grubsza, żeby pierwszą ciekawość nakryć
czapką.
- No to tak po prawdzie, to ten wasz Józio, to podróżnik był. I to
taki nietypowy, bo znikał i się pojawiał, a kiedy co było
potrzeba, to Józka po wszystko i wszędzie wysłać się dało. A
jak głód jaki był, to on znienacka rybę świeżą do dom potrafił
przytaskać, albo w środku zimy zielonej trawy dla krowy. Nie raz go
w domu widzieli, jak w środku lata szron na wąsiskach i bryłę
lodu do lodowni nosił, ale nikomu nie zdradził, skąd on to ma i
jak to robi, że na pół dnia zniknie, a wraca z dobrami, jakby na
końcu świata zebranymi. No i tu, w tym liście stoi jak wół. Że
atlas miał świata taki cudowny. A gdzie swój obrazek, taki
maluśki, jak zdjęcie do dowodu podłożył, tam go zabierało
jednym kopem i w oka mgnienie. I jak lodu mu się zachciało, to się
na jaki biegun wyrywał, a tam lodu pod pachę i fotkę na chałupę
przepiąć i się nawracał nim lód się roztopił. I z tą trawą
tak samo. Korzystał chłop z życia, i kiedy na polu nie było
roboty, to się na wycieczki wybierał. Pisze, że czasem strach, bo
jak jaka wojna gdzie była, to przecie on nic nie wiedział i lądował
pośrodku, więc tego obrazka pilnować musiał, żeby uciekać niby
który go dziabnie czym ostrym. I tak sobie zwiedzał i zwiedzał,
ale go starość dopadła i nie bardzo się chciało mu podróżować,
tylko kiedy mus ostateczny miał być i lekarstwa jakie, albo przy
dużej bidzie gdzieś się chłopina wybierał. No i tak w skrócie,
to chyba wszystko, a więcej to poczytacie już na spokojnie.
-
Jolka, a ty gdzie takie malowidło dziadkowe widziała? Może ten
atlas, on więcej starożytny i pewnie na desce malowany…
- A co ja szukać będę mapy na desce, chybabym oszalała, bo na cóż
mi to.
-
Joleczko, poszukaj – Kryśka się odezwała, a przecież do tej
pory pary z gęby nie puściła, tylko patrzyła na Stacha, jak
dziecko, co bajki słucha na dobranockę – poszukaj, a ja pomogę.
I Stachu pomoże, bo wiesz… a taki pomysł mi do łba strzelił, że
gdyby była, ta mapa na desce, to my… fotkę machnąć teraz nie
kłopot, ale do zdjęcia byśmy wszystkie stanęli… i wiesz…
Hawaje… Karaiby… do Grecji na oliwkę świeżutką, albo na
pomarańcze… toż to lepsze, niż samolotem się tłuc. I w jeden
dzionek nawet. Patrz, wzięlibyśmy kocyk, zdjęcie na deseczkę i
proszę - Majorka i poopalać się można i frykasów pojeść, a na
obiadek do domu. Teraz jest łatwiej, bo wojny omijać się da.
Wystarczy internet odpalić i bezpiecznie można świat zwiedzać. Za
darmo. Poszukajmy Joluniu, nawet i dzisiaj…
- Dziewczyny – jak tylko wzrok rozmarzony zobaczyłem, tom musiał od
razu gasić te zapędy, bo ze Stachem byśmy ze strychu nie wyszli i
ruski rok grzebalibyśmy, żeby jaką deseczkę odnaleźć
nieistniejącą – ale przecie stoi napisane, że zniknął, więc
jak? Zabrał deseczkę i w świat poszedł i stamtąd nie wrócił
chyba. Więc deski nie ma co u nas szukać, bo się po świecie gdzie
tuła…
- Co ludzie napisali, to napisali, a sprawdzić nie zawadzi – kobitki
już okulary słoneczne na nosach miały od tej nadziei i Jolce piegi
rosnąć nawet zaczęły. Tylko westchnąłem, bo nie przekona.
Przyjdzie strych oczyścić do końca. Może to jaki pożytek, bo nie
sam, a w czwórkę będę sprzątanie robił, zawsze to raźniej i
szybciej pójdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz