Świat
kręci się gdzieś niedaleko. Nie przeszkadzam mu z wzajemnością.
Jestem. Po prostu. Nawet nie mam potrzeb i żadnych życzeń. On ode
mnie również nic nie chce. Jestem i on jest, więc można
powiedzieć: jesteśmy, ale przecież to nieprawda. Bo jesteśmy
oznacza coś więcej, niż istnienie obok siebie. Bo ja i on, to
jeszcze nie my. Absolutnie. Trwamy sobie pomimo siebie raczej, niż
wespół. To znaczy – on trwa, a ja siedzę. Nawet nie
najwygodniej, bo na jakimś klocu drewnianym siedzę i chropowatą
korą masuję sobie pośladki. Siedzę i gapię się w płonące
drewno, które iskrą strzeli od czasu do czasu, albo z sykiem
odparuje soki z nie do końca wyschniętych gałęzi.
Kiedy
wokół śnieg, a wiatr hula nie całkiem pieszczotą będąc na te
parę patyków skrzyżowanych, klocek i mnie. Przez ten świat, co
się obok kręci i na pewno teraz jest zupełnie gdzie indziej. Niech
mu się wiedzie – szepnąłem najciszej jak potrafię, żeby mi się
nie dosiadał do tego ognia, do tej chwili. Pośród wielkiego,
białego placka zimy, mały krąg żółto-czerwonego ciepła tańczy
przede mną i gra melodie bez słów zrozumiałych. Puszczam myśli
swobodnie, jak puszcza się latawiec, kiedy już znudzi się
trzymanie sznurka. Niech sobie lecą gdziekolwiek ciesząc się
niespodziewaną swobodą.
Głaszczę
wspomnienia. Lekkim dotykiem pamięci głaszczę w głowie zdarzenia
z przeszłości i ludzi minionych. Bo dobrymi mi byli ci ludzie i
zdarzenia pamięcią przytulone. Patyk do ognia wkładam leniwie i
jestem. Ciepłem z przodu uwięziony i chłodem podparty od tyłu.
Myślę, że wszystko teraz mogę, że każdą rzecz jestem w stanie
– zrobić, lub stworzyć. Mogę. Ale nie chcę, bo nie ma potrzeby
otaczać się przedmiotami. Ludźmi też nie. Nie teraz. Wystarczy
ogień tańczący i skaczący na następny patyk włożony do środka,
by chwilkę żywicą zapachniał i wonnym dymem mi w twarz plunął.
Myśli
błądzą wokół idei, że mogę wszystko i nawet bóg mógłby się
ode mnie uczyć wszechmocy i wszechwiedzy. A ja flirtuję z
płomieniem i doskonale lekceważę własne możliwości. Marnotrawię
czas idealnie. Siedzę i kwintesencją spokoju jestem, oazą
cierpliwości i bezkresu. Próżnią potrzeb być mogę przez
wieczność. Gdzieś tam, w tym świecie, co obok, jest wszystko,
czego mi trzeba – ludzie niezbędni do życia, zdarzenia do
pamiętania, jutrzejsze drobiazgi. A ja siedzę na klocku, z
wyciągniętymi nogami i woda paruje mi z butów. I kolejny patyczek
zanurzam w płomieniach i nie potrzebuję nic więcej.
Zaraziłem
noc ogniem malutkim, skrzącym kolory na śniegu i malującym mi
rumieńce na twarzy. Nie spieszy mi się nigdzie i do niczego. Cały
jestem objęty wrażeniem, w zmysłów czuciu kąpany. Noc, ogień,
ja, świat obok i można wszystko. Wszystko czego się zapragnie. Ale
jakoś się nie pragnie. Nie czuję potrzeby pragnąć więcej, ani
nawet mniej. Takie lokalne, zupełnie malutkie i prywatne bezkrólewie
potrzeb, jakbym już wszystko, co potrzebne posiadał. Dziwne to
potrzebowanie jakieś, bo kiedy się ma, pojawia się strach, że
ktoś będzie chciał i zabrać spróbuje, posiąść i ukraść
choćby. To nie chcę, bo jak ukraść nic? Nie mam nic i tego co mam
nie trzeba pilnować nawet, bo się nie zgubi. Wszędzie za mną
trafi, całe i nieuszkodzone.
Przychodzisz
więc wtedy właśnie i siadasz obok. Bez słów patyk w płomienie
wkładasz, ale nie dzielisz ognia na pół. Na twoje-moje. Nie, bo
nie ma potrzeby wcale. Nie pytam skąd przyszłaś i jak długo
zostaniesz, bo przecież nie chcę cię więzić. Jesteś, bo chcesz i
zostaniesz ile się będzie podobać. Patyków mamy w bród, a noc
jeszcze młoda. Bądź więc jeśli chcesz. Bądź, jak ów świat -
obok, jeśli tego potrzebujesz. Ogień śmieje się z nas, bo dla
niego ty i ja, to już my – przy wspólnym ogniu siedzimy i przez
płomienie zerkamy w nocy środek.
Uśmiecham
się lekko, jakbym pytał, czy rankiem również ciebie zobaczę, a
ty odpowiadasz, że tak. Bo nie spieszno ci nigdzie i zostać możesz,
a taki ogień pokusą jest silną. Noc dojrzewa, twój zapach miesza
się z dymem ogniska, świat kurczy się do wąskiego kręgu światła,
a w nim nie ma miejsca już na nikogo. Teraz tylko my – ty, ja, i
ogień zmieścić się możemy, ale on powoli szykuje się do snu.
Nie chcę go karmić na siłę – niech się prześpi odrobinkę.
A
jeśli ci zimno, przytul się do mnie odrobinę. Umiem zagrzać twoje
ręce równie dokładnie, jak robił to ogień… Chcesz? Utonę w
twoich włosach oddechem do świtu aż i schowam ci dłonie we
własnych. I patrzeć będziemy w ten zasypiający ogień, bo wtedy
potrafi być jeszcze piękniejszy, gdy wspina się delikatnie na
niedopalone fragmenty gałązek, jak skrada się po powierzchni
węgielków szukając czegoś co jeszcze mógłby żarem ogarnąć.
Przyszłaś popatrzeć, jak ogień zasypia? I sama pewnie zasnąć
byś chciała… Sama? Nie – chyba nie sama… Chciałabyś?
Kusisz...
OdpowiedzUsuń...a ja sobie rozpalę ognisko,prawdziwe wszak nie ma to jak doświadczać rzeczywistości a nie opisu domniemanej...
OdpowiedzUsuńHej Oko brakuje Cię tu fizycznie. Mam nadzieję że wszystko Ci się pouklada i wrócisz.
OdpowiedzUsuńJa mam życzenie znaleźć się w górach i posiedzieć przy ognisku. Będzie to możliwe jak się zrobi ciepło. Pozdrawiam Cię serdecznie