W autobusie, a może bardziej w wózeczku jakieś pisklę ćwiczyło narząd mowy w uniwersalnym języku niemowląt, niezwykle słabo skojarzonym z dowolnym z języków świata. Zamszowe, męskie głowy przesłaniały mi widok na długowłose dziewczęta. Melancholijny Karampuk wylegitymował się ponuro przed organami kontrolnymi, inni udowadniali swoje prawa do podróżowania bardziej dorosłymi plastikami.
Rzeka snuła się sennie między mostami, kompletnie bez wigoru. Poszedłem w dół tej Rzeki w rytm świeżo uplecionej ze słów mantry:
Trzeba się przebrać,
żeby się zebrać
i pobrać dla branki
ubranka.
Mamrotałem sobie beztrosko, maszerując krokiem sugerującym aspiracje do kolonizacji co najmniej małej krainy, jeśli nie całego kontynentu. Nie dziwota, że schodziły mi z drogi psy, zaspane ludzkie istoty i nawet chłopina powłóczący jedną nóżką. Wiatr, korzystając z okazji, że zabrakło mi podejrzanych podrzucił aromat porannego papieroska, choć wokół nigdzie-nikogo.
Jedni mamroczą mantry, a inni głośno gadają do ukrytych mikrofonów, jedynie słuchawki w uszach widać...
OdpowiedzUsuń