A
ja nawet nie wiem, jak ma na imię mój bóg… I jak mam mu wierzyć,
jak ufać mu mogę, skoro on nienazwany jest wcale. I męczę się w
myślach, „hej! Ty!” wołając, bo nie wiem, jak się nazywa ów
bóg… a może bogini? Nie wiem tego absolutnie, choć nie raz
prosiłem i wstydzę się tykać majestat, nawet po nocy niepokornie
grzesznej. Widzę, że stara się jak potrafi i swą opieka otacza,
bym się nie stoczył, nie upadł, żebym wiary nie stracił i miał
z kim rozmawiać, gdy smutno i zimno, kiedy samotność ostrym
cierniem ubrania się czepia i spać nie daje goniąc myśli i
połykając słowa. Lecz jak wierzyć mam, kiedy nie znam go wcale,
bo zbyt wielkim jest chyba, albo krzyku mojego nie słyszy.
Czytałem,
szukałem w książkach imienia, lecz one żadnej mi odpowiedzi dać
nie chcą – pewnie nie mają rozwiązań dla mnie gotowych, albo
się wstydzą przed maluczkim odsłonić. Indiańskich bogów
poznawać mogłem, lub z Czarnej Afryki. Azjatyckich i europejskich.
Tych zapomnianych i całkiem młodych. Z mitologii rozmaitych i
doniesień prasowych. Odgrzebanych mozołem archeologów, lub przy
kieliszku mi przedstawionych. Nie on tam był. Nie mój. To byli
bogowie innych ludzi i czasów różnych od mego. Nigdzie mój mi się
nie objawił, a mógłby. Jak stary dobry znajomy przyjść do mnie
na wieczór piątkowy z rybą w gazetę zawiniętą i flaszka malutką,
żebyśmy usiedli przy stole, czy ogniu – na plotki, jak
przyjaciele, którym życie różne role przydzieliło lecz w jednym
spektaklu. Może by podpowiedział, poprawił i zbeształ, ale
oswoiłbym się z absolutem i bruderszaft wypił na zdrowie.
Nie
wiem kim jest i jakim byłby człowiekiem, gdyby mu zejść do mnie
przyszło, lecz szukam. Patrzę i zaglądam w zaułki, bo może wcale
tak wielki nie jest i zamiast z burzą przyjdzie do mnie szeptem z
krawędzi chodnika. Przyjdzie do mnie nocą przez las, albo w górach
na pieńku usiądzie i kromkę chleba ze mną przełamie i łyk wody
ustami ze strumienia pociągnie. Kto wie? Nie znam mojego boga wcale.
Wiem tylko, że jest i czasem mi się przygląda. Może z przekąsem
patrzy, jak szarpię i dociekam, jak zrozumieć próbuję nieudanie,
jak klnę wniebogłosy i włosy drę z głowy, gdy dramat i
beznadzieja. Może wiatrem do mnie zagląda, lub słońca promieniem,
może ciszą uszy drażniącą? Rozdrapać skórę próbowałem, żeby
go w sobie znaleźć, żeby się w końcu objawił, lecz nadaremnie.
Nie pytam obcych. I swoich nie pytam, bo skąd mieliby wiedzieć, w
imię czego oni mojego znać mają boga? Nie pytam. Nie chwalę się
też nikomu, żebym pyszałkiem nie został, we własnej dumie
zatopionym. Lecz jest. Wiem, że gdzieś, gdzie jeszcze zajrzeć się
nie udało siedzi sobie ta moja sierotka, bezimienna istota i patrzy
czasem na mnie w zębach dłubiąc po kolacji, albo drapiąc się pod
pachą lekko zatroskany moją nieudolnością.
Lecz
skoro pytasz, to powiem cicho, żeby nie spłoszyć – jest tam
gdzieś mój bóg dla mnie istniejący. Nie taki grzmiący, nie taki
rozliczający za każdy oddech bez niego zrobiony. Nie ten
prześmiewca, krwiopijca, lecz nieskończona wyrozumiałość w nim
mieszka. Rozum tak wielki, że małe żywoty niczym go nie zadziwią,
poza jednym może – że żyć potrafią, chociaż nie wiedzą i nie
potrafią nic prawie. Jak niemowlę pod jego jestem opieką. I czuję
czasem, że dłoń mi na oczy położy łagodnie i spać mnie położy,
choćby na lasu skraju, żebym się dłużej nie szarpał, żebym
umysł uwolnił od biedy wszelakiej, żebym ziemi oddał, co jej się
należy. W sumienie mi zagląda co rusz, lecz nie chichocze, nie
grymasi. Pokaże i wstyd na policzkach mi namaluje, lecz nie grzmi z
bezkresu rozumu, nie trąbi mojej głupoty. Nie skazuje na wieczność.
Ani na piekło, ani na niebo, ani na niebyt. Bo wie. Doskonale wie,
że każde z tych rozwiązań i piekłem, i niebem, i nicością być
mogą, bo niczym się one nie różnią, kiedy się nie wie. Kiedy
rozumu brak. A ja? Jak każdy nierozumny potykam się o własne
pytania i więcej ich wciąż niż odpowiedzi, bo odpowiedzi nie mam
w sobie ni jednej. Cóż to za odpowiedź: „może”, „chyba”?
Już milczeć lepiej. Lub pytać.
Wierzę
pomimo. W tego mojego dość enigmatycznego i bezimiennego boga. Że
jest i parasol trzyma nad moją głową i ignorancją moją. Jest
gdzieś tam, skąd może mieć mnie na oku, skąd przybyć może na
moment znaczący, skąd sfrunąć na ramię mi może i odwieść od
utopii i fanatyzmu. Jest gdzieś tam. On. Ona. Może ich więcej
nawet? I kiedy nie wiem, gdy krok zrobić przyjdzie i nie wiem, bo
zwykle nie wiem, to oczy zamykam i patrzę w głąb siebie. Krzyczę
do wnętrza, bo przecież on mój. Nie w chmurach go szukać należy
lecz we mnie. Nie klękam, bo po co? Nie biję czołem w podłogę, bo
komu? I nie mamroczę bez sensu bębenki kręcąc, czy różańcowe
paciorki przelewając w dłoniach, bo tam go nie ma… Nie potrzebuję modlitwy w paciorkach zapisanej, ani znaczenia modlitwie
kolanem nie przysparzam. Bo skoro mój i we mnie mieszka, to po co
mam go w kurz podłóg wraz ze mną pokładać? Niech ze mną gada
stojąc na szczycie. Niech się w fotelu zanurzy. Niech we mnie
wniknie i da odpowiedź. Choć jedną niech da. Która pomoże.
Ułatwi i dylematy rozwiąże. Może już dał, tylko nie uwierzyłem?
Może powiedział, a ja zrozumieć go nie zdołałem i mimo ucha
puściłem? Może on wciąż się powtarza do mnie głuchego? Krzyczę
mu przecież, że obcych języków mi brak – niech mówi moim, bo
przecież on mój i dla mnie i ze mną żyć mu przyszło na jego być
może podobieństwo. A może nie? Może wcale tak nie jest, tylko mi
się wydaje? Może te rozważania, te myśli zbyt szybkie i zbyt
pobieżne na manowce wiodą wyłącznie? I ja złą drogą idę, albo
kierunek mam zły? Może już czas zawrócić, by zdążyć dobiec
tam skąd przyszedłem? Pomyliłem się tak? Aż tak? Całe życie
pod prąd? Znaczy – uciekałem???
Okropieństwo.
I co z tego? Skoro nadal wierzę. Pokaż się wreszcie i usiądź jak
człowiek na jedną choć chwilkę. Pogaworzymy sobie. Uśmiechnij
się, niech dzień jasnym będzie, kiedy przyjdziesz. Przyjdziesz, czy
znów mi się zdaje?
Oj Oko! Miałam Cię za krotochwilnego i swawolnego a tu taki tekst, który sprawił, że beczę i szlocham bo ja też szukam to moje źródło, z bliska je szukam i z daleka, u ludzi je szukam i w sobie, w pismach i legendach, przyjaciela i nauczyciela. I płacze z żalu, że już ćwierć życia tylko przede mną a ja wciąż nie znajdują.
OdpowiedzUsuńAle w sumie dlaczego?...
UsuńIleż to razy ludzie proszą o znak...bez odzewu.
OdpowiedzUsuń