Zakochać
się potrafię nawet trzy razy na dzień. Wystarczy, że zachwyci
mnie sposób stawiania kroków, idealna linia nosa, barwa głosu –
cokolwiek, co mnie zafascynuje i przyciągnie zmysły do nieznanej mi
przed chwilką osoby i już. Po wszystkim. Za późno nawet, żeby
się zastanawiać, bo to już trwa. I wodzę oszołomionymi zmysłami
za widzianym i słyszanym obiektem, a w oczach błogość mi rośnie
i muszę się powstrzymywać, żeby nie wyjść na sodomitę, na
bezczelnego łachudrę, któremu znowu coś się wydaje. Wydaje się,
że można, że wyciągnie ręce dziecka przed siebie i powie: „Chcę,
podoba mi się”, i weźmie jak swoje, i dostanie wszystko, czego
zapragnie. Tak. Walczę ze sobą i powstrzymuję się od gestów zbyt
bezpośrednich i od pożarcia wzrokiem własnego zauważenia. Z
trudem, ale się powstrzymuję.
Nazywam
to zakochaniem, chociaż może być, że to zbytnie uproszczenie,
zbyt pobieżnie naszkicowane słowo i odrobinę na wyrost, jednak tak
mam i tak nazywam zdarzenie. Zakochałem się. W tym roku kilkanaście razy. Widziałem nos, za
którym iść chciałem i brew przecudnej urody, od której wzrok
trudno oderwać, uśmiech widziałem na twarzy niezbyt pięknej,
jednak on takiej był urody, że przestać patrzeć, to jak krzywdę
samemu sobie zrobić. Drapię się po głowie rozczochranej i
wspominam dalej.
Była
pani, niepozorna, nieznana, jednak widywana dość regularnie na
przystanku, jak czytając książkę czekała, na ten sam co ja
autobus. Czekała i czytała opierając się o balustradę schodów.
Szczupłe, wypielęgnowane dłonie przewracały kartki, oczy
wyraziste na bladej zadbanej twarzy biegały za literkami na
stronach. Drobniutka, cichutka pani, jakich wiele spotkać można o
poranku, stojąc gdzieś w centrum miasta na przystanku. Ale, kiedy
tylko pojawił się autobus i drzwi otworzył, a pani niespiesznym
krokiem poszła do jego wnętrza… Zapominałem o bożym świecie.
Patrzyłem jak szła i w jej ruchach widziałem ideał, w którym
natychmiast i bez pamięci zakochałem się tak bardzo, że od
pierwszego razu, gdy się zobaczyć udało pilnowałem już każdego
ruchu szukając tej samej urody. I nie zawiodłem się. Ilekroć
tylko zrobiła krok, jego piękno poruszało we mnie wszystkie struny
uczuciowe wystarczająco mocno, żebym z trudem utrzymał zamknięte
na siłę usta, bo zachwyt się z nich wydobywać chciał
bezwstydnie.
Nie
znam pani zupełnie, nie wiem, kim jest i jakim człowiekiem się
stała. I nieważne to było w ogóle dla tego uczucia, i zakochania
takiego warte było, bez względu na wszystko. Lecz to nie miłość
przecież, to nie kochanie. Zauroczenie, fascynacja, podziw i
pożądanie – słów wiele, znaczeń jeszcze więcej, żadnej
dobrej definicji. Zakochałem się? W porządku – może tak być
nawet i pewnie tak było właśnie – w tamtej chwili, w tamtym
momencie organizm dopominał się o więcej, o jeszcze, o wciąż.
Lecz nie wiem, czy gdybym ciąg dalszy zbliżenia, kontynuację
jakąkolwiek wymyślił, czy nie rozstalibyśmy się po kwadransie z
przeświadczeniem, żeśmy sobie wzajemnie czas ukradli
niepotrzebnie. Mogłoby tak być. Bo zakochanie, a miłość, to są
zupełnie różne sprawy.
Łatwo
wpaść w pułapkę wielkości tego słowa, bo ono tak wiele emocji
kryje w sobie, tyle różnorodności sprzecznych, i tak niepodzielne
jest, że nie wiem nawet jak zacząć, żeby nie ominąć, żeby
hierarchii nie skazić kolejnością niewłaściwą, lub dwuznacznie
zrozumiałą. Bo miłość zaborcza jest i egoistyczna, potrafi
oddzielić od świata, wziąć wszystko i wszystko oddać. Zapomnieć
i wybaczyć, ale też pamiętać i szanować. Jaka rozmaitość
wielka, jakie szerokie te horyzonty i granic w nich żadnych nie
widać. Jakby wszechświat cały został gdzie był, a tylko nowym
spojrzeniem, wolą i uczuciem można było go spolaryzować na nowo i
nową wartością naznaczyć. Każdy przedmiot, nawet zupełnie
neutralny, innym odzwierciedli się znaczeniem przez wspólne jego
doznawanie. I innym będzie owoc wspólnie spożyty, od tego, który
przecież od dawna znany i kupowany bez udziału emocji, nawet
smakiem tego dzisiejszego nie przypomina. Obraz, zapach, słów
kilka…
Wszystko
zmienia się tym uczuciem na nowo naznaczone inną wartością, bo
wspólną, od nowa zdefiniowaną jednym pragnieniem, lecz w dwóch
zamknięte ciałach. Aż strach myśleć. Bo przecież zło i dobro,
piękno i szpetota, każda z miar na wadze położona, nowym
znaczeniem dojrzewa i zewnętrzne standardy na bok odsuwa. Pamięć i
konwenanse. Krewnych i znajomych. Obowiązki i konieczności.
Wszystko modeluje po swojemu i od nowa priorytety ustawia. To jak
budowanie świata od nowa, jak układanie puzzli, gdy wszystkie do
wszystkich pasują, a tylko wolą układaczy taki, a nie inny obraz
powstanie. Wczorajsze aksjomaty do lamusa odstawia, drabinę
hierarchii rzuca w trawę zakurzoną i nowy świat buduje od zera,
nowy dom – własny, prywatny i niedostępny innym. Taki dom, w
którym jest miejsce na wartości nieznane wczoraj, a od jutra staną
się tubylcami mile widzianymi.
Rozpycha
się to uczucie, ta świadomość, to nieposkromione i nieograniczone
pragnienie wciąż więcej i więcej – poznać, dać, wziąć,
oswoić, dotknąć, przekroczyć wczorajsze granice. Śmiać się na
dwa głosy i tak samo płakać. Krzyczeć radości i ekstazy, dzielić
najmniejszy fragment czasu i skóry na dwoje, na ty i ja, na my i
oni, i patrzeć – nie swoim wzrokiem na świat, lecz twoim. Twoim
na mój i twój świat. Na nasz nowy świat, który właśnie
powstaje, który wspólnie nazywamy, zauważeniem wspólnie
zdefiniujemy znaczenie lub w niebyt spychamy razem. Tak. W niebyt.
Cenzura miłości zepchnie niepożądane i niechciane tak daleko, że
zapomnieć można o tym, co poza jej horyzontem. W nieistotnościach
niech utonie wszystko, co może miłości zaszkodzić, a na piedestał
wyniesie każdego, kto jej rosnąć pomoże.
Bo
miłość, to świata budowanie innym umysłem. To budowanie mojego
domu twoją radością, to napełnienie mnie tobą i ciebie mną. To
wspólnota ciał i umysłów jednemu tylko celowi podporządkowana –
być razem, w każdym słowa tego znaczeniu i sytuacji każdej.
Stopić się w tyglu gorączki wzajemnej i spłonąć w monolit, i
jednym głosem zbudować świat cały, zupełnie jak Bóg tego chciał
– na kształt i podobieństwo swoje. Nasz świat dla nas. Z miłości
zbudowany, więc najlepszy z możliwych. Jedyny świat, gdzie policja
jest zbędna, jedyny w którym kodeksów żadnych nie trzeba i
książek do modlitw żadnych. Świat w którym słowa nie są
przeszkodą, bo nieistotne się stają, bo wsparcie w czynach i
ciałach złączonych oddadzą wiernie znaczenie i treść bezbłędnie
przeniosą. Świat, w którym jednym uchem dwa ciała usłyszą pieśń
swoją i swojego świata od krańca do krańca. Świat miłości.
Zostaniesz
moim architektem? Zbudujesz mój świat dla Ciebie?
Jeśli tylko chcesz, zaczniemy wspólnie go tworzyć, bo to
świat, którego samemu wznieść się nie da.
To dom dla dwojga.
Ciekawy przyczynek na temat miłości. Subiektywny jak miłość. Bez komentarza.
OdpowiedzUsuńTak to wspaniale napisałeś .... :)
OdpowiedzUsuń"to napełnienie mnie tobą i ciebie mną" - prosto, a pięknie...
OdpowiedzUsuńZamieniłabym budowanie na... pielęgnowanie, w nieograniczonej przestrzeni.
OdpowiedzUsuń