Kiedy
miałem piętnaście lat – podeszłaś do mnie. Miał być żart,
wakacyjną nudę zabijający, a trwał dziesięć lat. W niebieskich
zanurzony oczach pewien byłem, że na świecie istnieje tylko jedna
kobieta i nic poza nią nie ma. W cieple dłoni, w śmiechu i zabawie
spędziłem czas bez świadomości. I nie żałuję, chociaż do
śmiechu nie było, kiedy się skończył, a i w trakcie gdzieś
odezwało się parę razy coś, co zaczęło zadawać mi pytania
bardzo nieprzyjemne. Tak, bo kiedy kobieta umawia się ze mną pod
USC… z dokumentami… to raczej nie powinna później przysyłać
przez koleżankę zdjęć ślubnych z brzuszkiem w towarzystwie
nieznanego mi pana młodego.
Jednak
miałem kiedyś piętnaście lat i wciąż myślę, że jeszcze
potrafię. Mieć. I znaleźć oczy niebieskie jak wtedy i odkryć w
nich świat cały. Pojawiłaś się znowu. Wreszcie, bo przecież
czas niestety nie stanął w miejscu. Pojawiłaś się pokaleczona
życiem tak, że aż wilgotnieją oczy, kiedy się słucha. Bardzo
pokaleczona, ze stalą w oczach, z zaciśniętymi wargami i żelaznymi
zasadami. Z myślą, że samodzielność jest obowiązkowa i
przyszyta do ciebie grubymi nićmi. Przyszłaś do mnie z całą gamą
strachów i obaw. Z lękami i podejrzliwością. Chowałaś się
przede mną w śmiechu nieszczerym, pod grzywką, twarz obracając
poza zasięg mojego wzroku. Sam już nie wiem co kazało mi chwycić
cię za rękę, żebyś przestała. I nie wiem również skąd odwagę
znalazłem, żeby poprosić o zdjęcie drugiej dłoni z ust, żebym
widział. Jak bardzo cieszyło mnie, kiedy widziałem, jak twoja dłoń
uspokaja się w mojej. Jak rośnie zmieszanie i zawstydzenie, które
już nie lękiem było. Taki drobny, niewiele znaczący drobiazg,
który jednak pozwolił przez jedną krótką chwilę zobaczyć twoje
prawdziwe oczy. To ty. Poznaję. Znowu masz lat piętnaście tylko na
wierzchu masz mgłę rozłąki. I doświadczeniem przykrym zgaszone.
A ja tak bardzo chcę uwierzyć, że potrafię je odkurzyć.
Przywrócić im blask, który wtedy był w nich częstym gościem.
Jak ślepiec sunę po twarzy palcami i szukam, gdzie jest ów zamek,
który trzyma zasłony, gdzie klucz do środka, żeby wymieść do
czysta tę mgłę. Jakim oddechem wydmuchnąć ją stamtąd, żeby
już nie wróciła. Szukam wciąż. A kiedy patrzę, że znowu… Są
tam – widzę je z każdym spotkaniem. Jak w końcu pozwalasz im
cieszyć się chwilą. Są tam.
Spotkałem
kiedyś kobietę, której ofiarowałem wszystko, czym byłem. Nie
mogłem więcej, bo tylko byłem. Aż byłem. Bez skargi i bez
pretensji. Bez chęci modelowania nie swojego przecież życiorysu. I
wystarczyła mi twoja obecność taka, jaką ona była – prawdziwa
i naturalna. Teraz wróciła do mnie. Pokancerowana przeszłością.
I rękami ukrywała strach. Aż chwyciłem tę rękę, żeby
pomieszkała w mojej dłoni. I stałaś się naturalna. Znowu. Na
chwilę, na krótki spacer ze mną pod rękę, na kilka słów
przeczytanych pośród obcych ścian, w samotności twoich nocy
jestem wciąż tylko marzeniem, ale jestem tam. Gościem jestem, ale
mile widzianym. Zdejmuję wciąż z ciebie lęki, podaję siebie,
żebyś widziała mnie takim, jakim jestem – i tez mam piętnaście
lat, chciejstwa pełno w sobie i niepewności wszelakiej. Podaję ci
siebie, byś była. Przekonaj się, że można żyć bez strachu. Że
można żyć pragnieniem, że nie zawsze trzeba wszystko zrobić
samotnie.
Spotkałem
kobietę, która ma lat piętnaście i wciąż w to uwierzyć nie
chce. Zasłania się. Broni przed tym usilnie. Co jeszcze mam zrobić,
żeby uwierzyła? Jak ją o to poprosić? Czym skusić mam wreszcie…
Kiedy jej mówię, jak piękną jest dla mnie, jak zmienia się i
rozkwita – śmieje się ze mnie i uwierzyć nie potrafi. Zaglądam
jej wtedy w oczy najgłębiej jak tylko potrafię i widzę, że
jednak. Że jest tam na dnie gdzieś iskra, że przyjdzie czas, gdy
się obudzi. Wiara. I Oczy.
Spotkałem
kobietę, którą zdążyłem napisać z rozpaczy. Bo nie było jej
zbyt długo. I ma piętnaście lat wciąż, choć jeszcze w to
uwierzyć nie może. Ale uwierzy w końcu. Poczekam, bo przecież
niemal bez wiary czekałem tak długo, a teraz każdy dzień niesie
coś, czego w poprzednim nie było. Każda rozmowa rozpala wzrok
odrobinę dłużej, a ciało zaczyna żyć nastoletnim uczuciem.
Nic
nie wiem. Nie potrafię obiecać, ani wymyślić. Nic. Potrafię
ofiarować to samo, co wtedy – słów trochę i czasu. Uwagi i
cierpliwości. Nie mam nic więcej, czym mogę się podzielić, by
trwało. Żeby rosło. Żeby było. Wtedy… wystarczyło… i w
słowach wymyślonych też.
A
jeśli to żart kolejny? Od losu kuksaniec i płonna nadzieja? Schną
usta i w głowie tornado. Nie – proszę. Nie chce się bać
kalendarza, czy fotografii cicho na stół położonej…
"słów trochę i czasu. Uwagi i cierpliwości. Nie mam nic więcej, czym mogę się podzielić.." - to bardzo dużo, na tym można budować.
OdpowiedzUsuńhmm... mam 17, ale ciągle zadaję samej sobie (i Tobie) pytanie, czy myśmy się gdzieś/ kiedyś/ przypadkiem??? tak i nie... spotkali (?)
OdpowiedzUsuńLustro - słowa najwyższego uznania za ten tekst...
OdpowiedzUsuń