Nie
martw się – mówisz do mnie, jakby to zależało tylko i wyłącznie
od mojego chcenia, a zaraz potem pytasz się, czy uczucia mieszczą
się gdzie indziej niż w sercu. Tak. Są tam, w żołądku i płucach
– są wszędzie, mogą wymioty spowodować, albo wysypkę.
Śpiączkę, lub bezsenność w zależności od okoliczności. Nie
martw się i już. Uśmiechem nerwowym kryjesz własne przerażenie,
nieszczerym, wyczuwalnym nawet na odległość – nie twoim –
tylko demonami w tobie mieszkającymi napędzony śmiech.
Nie
martw się… Oczywiście. Nie martwię się, bo przecież
powiedziałaś. Tak wiem, nic nie mówić, nie wspominać, odepchnąć
wszystkie myśli na bok i do widzenia. Zapomnimy o tym wszystkim,
albo będziemy udawali trzymając się za rękę. Że dobrze jest, że
cudowny dzień wstaje, a że zęby zacisnąć trzeba niemal do krwi,
żeby nie było bólu widać na twarzy, że oczy zamiast błyszczeć
z pasji i radości mgłą łez są zasnute, to udawajmy. I nie martw
się, tak jak ja się nie martwię. Może jeszcze kogoś okłamiemy,
a ty się zaśmiejesz niewesoło i będziesz patrzyła mu w oczy z
takim natężeniem, że być może on też uwierzy. Może nawet nie
będzie się martwił.
No
tak... Powiedziałaś i niech się stanie. Bo ja chciałbym, żeby
tak było można. Powiedzieć i zmienić. Wykarczować te myśli po
samo dno i zupełnie się wtedy nie martwić, bo po temacie, po
sprawie i po bólu. Tak. Nie martw się. Nie musisz być silna, nie
musisz być samodzielna, chociaż jesteś, bo wolisz wierzyć w
siebie, bo zbyt długo tak musiało być. Więc dobrze. Udawajmy.
Udawajmy łykając łzy, aż nam rozmiękczą żołądki, aż rozboli
wątroba i tańczyć będziemy niczym cienie, którym tak świetnie
jest, kiedy mogą wywalić precz wszystko, bo przecież – powodu do
zmartwień nie ma.
A
ja… Jakoś nie potrafię, nie nauczyłem się nie martwić, bo
nauczyłem się myśleć. I od bardzo dawna raczej korzystam z tej
umiejętności w sposób nadmierny, niż powierzchowny. Czasem wręcz
kosztem snu, kiedy dnia brakuje. Być może robisz podobnie do mnie –
spacerując. Bo wtedy w głowie się układa, a spokojny, rytmiczny
marsz powoduje, że myśli uspokajają się, systematyzują i
doprecyzowują.
Udaje się nawet je ponazywać. Imieniem obarczyć, a stąd już
tylko jeden wysiłek, żeby zdefiniowany problem zacząć jakoś
rozwiązywać. Jakoś… Wymyślić schemat działania, kolejność
zdarzeń i próbować rozwikłać, nawet, gdy nierozwiązywalne jest
do rozwiązania. Może w marszu, kiedy nie trzeba pilnować mimiki
twarzy, kiedy nie trzeba przez ramię się oglądać, kiedy wreszcie
można być szczerym do końca i samemu sobie powiedzieć nawet
brzydką, niechcianą prawdę rodzi się spokój. Rodzi się pomysł
i myśli stają się grzeczniejsze, pokorniejsze i ustawiają się w
szeregu niczym porządne wojsko na musztrze.
Ale
– nie martw się. To brzmi jak poczekaj, a wiesz, jakim uczuciem
darzę taką czynność, o ile w przypadku tego czasownika można o
czynności mówić – dla mnie powinno się to słowo zdegradować i
broń Boże ładną nazwą żadną nie namaszczać – czasownik to
zbyt wiele dla słowa czekać.
Ale
dobrze. Dla ciebie gotów jestem na poświęcenia. Nie wiem jak duże,
ale jestem gotów, więc poczekam i martwić się nie będę. Za to,
kiedy już na spacer pójdę i nad rzeką stanę sam, w półmroku
zimnego poranka, ciepłym popołudniem, lub w środku mokrej nocy –
dowolnie – powiem prawdę.
Martwię
się i wcale mnie nie cieszy twój śmiech udawany i beztroska
pozorna. Martwię się i wcale mi się nie podoba, że próbujesz
utrzymać te zmartwienia głębiej niż musisz – w sobie tylko. Bo
ty z sobą chyba nie rozmawiasz za często? Nie na głos. Więc ze
mną porozmawiaj, bo nie wiem, czy oprócz mnie z kimkolwiek
mogłabyś. Z nią? Może, lecz nie teraz. Nie, bo ona własnych ma
więcej, niż ty swoich kłopotów, a do telefonu się nie przytulisz
przecież.
Czyli
ja. Zostałem jedynym, z którym można, bo w końcu twoi
bliscy,
już od dawna wiedzą, że z tobą krucho i każdy dodatkowy wybryk,
każde następne nieszczęście, może skutkować już dożywotnio,
lub śmiertelnie. Więc nie chcesz i trzymasz ich
w nieświadomości. Mnie też wolisz trzymać z daleka od nich,
żebyśmy kiedyś tam, przy jakiejś kawie, czy lodach nie padli
sobie w ramiona z płaczem, że znowu jest źle, że tym razem, to
już nie wiadomo co i rany boskie, niech nie będzie najgorsze, niech
przyjdzie cokolwiek mniej niż w głowie już nam się wspólnie
wykluło, ale niech przyjdzie, bo nie-wiadomo-co jest gorsze jeszcze
niż słabiutka nawet wiedza. Niech się rozstrzygnie we łzach z
emocji gorzkich, niech łatka zostanie uszyta i przyklejona werdyktem
jakimś, ale niech będzie wiadomo.
Nie
martw się. Dobrze. Pójdę nad rzekę i jej to powiem, niech
zaniesie słowa do ciebie sama, jeśli zechcesz słuchać. Powiem jej
nawet to, czego tobie odwagi nie mam powiedzieć. Jej powiem i niech
płyną słowa tam, gdzie odbiorcę znajdą – nie słowami, lecz
tymi zmysłami które tam głęboko i w sercu, żołądku i płucach
mieszkają. W człowieku mieszkają całym. Niech płyną do tego
człowieka moje słowa, a ty mój człowieku słuchaj ich płucami i
nosem słuchaj, kiedy wreszcie dotrą. Sprawdź na języku, czy
smaczne są i zrozumiałe. Posłuchaj mnie więc wtedy, kiedy będę
mówił do ciebie słowami, które mężczyznom trudno z gardła
wydrzeć.
Boję
się. O ciebie się boję i wyobraźnią już namalowanych obrazów.
A wyobraźnię mam dość rozpasaną i te parę słów mimochodem
rzuconych w przelocie nazwą
choroby… nie poradzę, że
kierunek myślom narzucają i są jak te klamry spinające myślenie
mottem narzucającym się nachalnie. Boję się i czuję te uczucia
we wszystkich podrobach i wcale nie podoba mi się to czucie i nie
chcę go takim w sobie. Bo chcę, żeby było tam miejsce na inne,
inaczej działające i takie, które z wdzięcznością się
odwzajemnia, te pożądane i wytęsknione.
Dlaczego?
Dlaczego teraz, kiedy się stało niemożliwe ma stać się coś, co
mogłoby zaprzeczyć, zrównoważyć i w niwecz obrócić? Nie chcę,
nie zgadzam się i protestuję w bardzo niecenzuralnych słowach. Nie
mam w sobie zgody na takie słowa. Na czekanie i na myśli zbyt
czarne, żeby je powtarzać. Więc nie mów mi, żebym martwić się
przestał, żebym zapomniał i udawał, bo nie mam w sobie takiej
zgody. Proszę – nie każ mi być spokojnym, bo tego mam za dużo
na zewnątrz. A w środku, w tych płucach i żołądkach wcale
spokój nie mieszka i żółcią jakąś mnie oblać potrafi
znienacka myślą trzepnąć w potylicę aż zahuczy i obraz w oczach
zemglić.
Gdybyś
jednak rację miała chcę powiedzieć ci tylko jedno. Tam, nie wiem
gdzie ono jest i jak trafić można za życia, więc tam zaczekaj na
mnie, tak, jak ja czekał będę na ciebie, gdy pierwszy dotrę. Będę
szukał dziewczyny spacerującej, co ze śmiechem kwitnącym łąki
przemierza, a ty szukaj chłopca, który za często zamyśla się nad
niepozornym detalem natury. Poczekaj na mnie i weź mnie za rękę,
żebym się nie pomylił, nie zabłądził i zbyt długo nie szukał
– jak teraz. Bo ja, tam, gdy przyjdzie czas będę i podam ci dłoń,
żebyś się zagrzała i drżeć przestała, a ty położysz mi głowę
na ramieniu, żebym się zapachem twoim zdążył nacieszyć do
pełna. I pójdziemy razem – ty i ja do nowego życia, do kolejnego
wcielenia, do tutaj, ale już nie teraz, tylko kiedyś, gdy przyjdzie
czas na kolejny obrót klepsydry i może wtedy ty i ja będziemy już
my? Może wtedy zanim ktoś zdąży ci oczy zgasić podłym czynem i
wspomnieniem niecnym zdławi zaufanie. Może wtedy będziemy umieli
powiedzieć wszystko. Zupełnie wszystko i płakać sobie w dłonie
wzajemnie, żeby oczyścić się, żeby wykrzyczeć niemoc i chwilę
złą.
Nie
martw się…
Dobrze
– nie będę. Nie będę mówił, będę udawał i wesoły będę
jak młody szczygieł i beztroski jak motyl w słoneczny dzień.
Dobrze. Będę udawał. Sam będę udawał, jak ty udajesz teraz.
Kiedy dotrzesz do rzeki, a wiem, że będziesz tam na pewno –
posłuchaj, jak dzielnie udawałem. A gdybyś miała kiedyś
zapomnieć, gdybyś mnie znaleźć nie mogła w kolejnej karmy
odsłonie – spotkajmy się tu – nad brzegiem. Będę się uczył
wciąż, jak szukać ciebie skutecznie, jak z wodą rozmawiać, żeby
czytelne słowa płynęły tylko do ciebie…
Nie
martwię się… Płaczę…
...wie Pan...zabawniej jest tworzyć publiczność niż nią być. Niedługo Sylwester....nieprzystosowane zwierzęta będą trochę zdezorientowane ale te, przysposobione do bycia na scenie, będą w swoim żywiole.
OdpowiedzUsuń