Krew na piasku...
Noszę w głowie ten obraz od więcej niż tygodnia i wciąż nie wiem, co miałby oznaczać. Krew wsiąkająca w suchy, żółty piach, który zdaje się nie mieć końca. Pustynia? Brzeg morza z łatą piachu, żeby ptaki mogły odpocząć w trakcie sezonowej migracji? Nie wiem. Nie wiem, ale obraz budzi mój niepokój i sprawia, że pocą mi się dłonie, a wzrok zaczyna biegać i straszyć mnie fatamorganami, od których tętno rośnie do niebywałego cwału. Chyba tylko niemowlęta przed poczęciem mogą w podobnym pośpiechu spożywać życie z łona matki.
Piach. Mdło żółty, bardzo drobny i nie stanowi przeszkody. Posoka wsiąka cicho i zostawia jasnoczerwonego kleksa, który płowieje od słońca. Pewnie tak samo wsiąka morze, gdy wiatr pchnie je na plażę. Czasem osiądzie brudną, tłustą pianą, która bezgłośnie pęka w kolejnych bąblach, aż zniknie zupełnie. Czerwone na żółtym zdaje się nieść uczucia ciepłe, przyjazne niemal jak malarska abstrakcja, której tylko poeta potrafi wymyślić imię, tytuł czy znaczenie.
Boję się, bo nie wierzę podświadomie w ową dobroć obrazu, coś mnie ostrzega, że widzenie niesie wartości negatywne. Wzrokiem przeskakuję mijane po drodze piaskownice, a kupka piasku na chodniku przygotowana, by wymieszać ją z cementem sprawia, że pokrywam się gęsią skórką i odruchem przyspieszam krok. Dopiero gdy piach staje się wspomnieniem wypuszczam powietrze z płuc. Okropnie dyszę. Psychoza urojonego strachu przed czymś nieokreślonym sprawia, że nie potrafię podlać kwiatów w skrzynkach na balkonie, choć jest w nich jedynie ziemia torfowa - ciemna, włóknista i tłusta, zaprzeczająca wszystkiemu, co może kojarzyć się z piaskiem.
Ukrywam się w przestrzeniach twardej cywilizacji. Beton, szkło, kamień, asfalt. Wszystko, co oferuje w swym bogactwie miasto. Szerokim łukiem omijam budowy i place zabaw, by nie popaść w histerię. To trudne ale nie graniczy z niemożliwym, a przecież każdy ma jakąś fobię. Moja właśnie mi się przyśniła wżerając się we mnie jak kleszcz wiecznie spragniony. Unikam, żeby nie karmić jej niepotrzebnie. Może minie, a jeśli nie popadnę w nałóg, w obłęd lub znajdę rozwiązanie. Chwilowo tchórzliwe chowam się, żeby zagłuszyć trwogę. A nuż się skończy?
Alkohol rozpina mi guzik koszuli, kołysze krok, ale nie pozwala zapomnieć. Idę pijany, bujając się niczym na morzu. Moja zmora szepcze mi do ucha, że nawet morze odpoczywa na plaży... Słyszę głośne trzaski. Z trudem rozpoznaję strzały z broni palnej. Ktoś szarpie mnie za ramię i ciągnie gdzieś przystawiając do głowy lufę gorącą od gazów spalonego prochu. Wbija mnie w fotel samochodu i zanim krzyk wydobędę jadę - nie wiem dokąd - pośród krzyków trzech zamaskowanych osób. Próbuję coś powiedzieć, ale lufa w ustach nie pozwala na nic więcej poza bełkotem. Samochód zatrzymuje się nagle. Ten, który siedział obok mnie kopniakiem wypycha mnie na zewnątrz. Kiedy ręce dotykają ziemi słyszę i czuję jednocześnie jak moje ciało perforują metalowe kule. Leżę i zdycham. Krew płynie cicho bez afiszowania się.
Unoszę powieki... Piach... Żółty… Suchy...
Już się nie boję...
Czyżby bohater przewidział swój koniec w najdrobniejszych szczegółach?
OdpowiedzUsuń